Ślady
>
Archiwum
>
2011
>
listopad / grudzień
|
||
Ślady, numer 6 / 2011 (listopad / grudzień) Lektura miesiąca Koniec romansu. Początek innego romansu Ines Maggiolini Jakże piękna jest Sara… A jak wielki jest Bóg! Zdanie wypowiedziane przez księdza Giussaniego rozlega się echem nagle, gdy jestem na ostatniej stronie powieści Grahama Greene’a, ponieważ Koniec romansu jest tak naprawdę początkiem Romansu. Cała sytuacja może wydawać się niemal banalna: żona Sara, mąż Henry, kochanek Maurice Bendrix. Potem wydarza się coś niespodziewanego: wybucha bomba. Sara myśli, że Maurice nie żyje, prosi o cud. I składa ślub: „Wyrzeknę się go na zawsze, tylko pozwól mu żyć” (s. 85). Od tej chwili jej życie zmienia się całkowicie, zaczyna się właśnie inny Romans. Być może porównanie jest nieco ryzykowne, ale Sara w pewien sposób jest mną, to mogłabym być ja. Jednocześnie jestem Bendrixem, problematycznym, niewzruszonym racjonalistą. Przed oczami obydwojga staje wszechpotężny fakt: Maurice wydawał się martwy, a teraz żyje. Reakcje jednak – a wszystko rozgrywa się w jednej, zmieniającej życie chwili – są odwrotne: Sara, pomimo tego, że walczy i buntuje się przeciwko Bogu, któremu nie „chce” wierzyć, uznaje to, co się wydarzyło, wyrusza w pewną drogę. Maurice natomiast nie ulega znakom, temu „bardziej tam, w górze”, na które one wskazują: mniej boli, pozornie, odrzucenie „cudu” i zdyskredytowanie wszystkiego jako „strasznego zbiegu okoliczności”. Ile razy coś podobnego przydarza się nam? Spotkany kolega, który opowiada ci o sobie, mąż proszący o przebaczenie, przyjaciel, który każe ci podnieść wzrok, dziecko wracające na drogę prowadzącą do Chrystusa. Przypadek, zbieg okoliczności. Albo cud.
Jest wiele analogii z naszymi czasami: Londyn z okresu drugiej wojny światowej, zniszczony bombardowaniami, przypomina nieco nasze dni. Zagubione, często zagruzowane, gdzie z trudem można odnaleźć fundamenty albo ścianę nośną, dni naznaczone niepewnością albo strachem. Sara nie wie nawet, że została ochrzczona, katolicyzm wydaje się już zapomniany, obcy codzienności. Tak jak dzisiaj. Najbardziej jednak zaskakuje to, że na tej pustyni wciąż można krzyczeć, modlić się, aż przychodzi końcowa kapitulacja w bitwie toczonej przez Sarę: „Sama nic nie zdołam. Spraw, bym uwierzyła” (s. 85).
Sarze daleko do świętości – jej miłość to namiętność, namiętność, która musi skonfrontować się ze złem i z grzechem, z tą mieszaniną kontrastów, którą jest człowiek. I gdy schodzi w głąb tej „zdradzieckiej” miłości, rozkwita przed nią Tajemnica: dla Maurice’a pragnie życia i szczęścia, rozumie jednak, że to wszystko nie znajduje się w jej rękach, ale jest w mocy Kogoś Innego. Bendrix, przeciwnie, jest zaspokojony: „Dopóki mogłem wmawiać sobie, że miłość jest czymś trwałym, byłem szczęśliwy (…). Jeśli jednak miłość ta miała umrzeć, wolałem, aby umarła prędko” (s. 32).
Dobre pragnienie zastyga: zadowalamy się jak Bendrix. Lepiej mieć nieco mniej, ale bez zbytnich dramatów i cierpień. Rzeczywistość jednak nie zawodzi, a przemiana Sary niespodziewanie pociąga za sobą inne cuda, jak uzdrowienie syna prywatnego detektywa. To, co wydarza się każdego dnia w naszym życiu, nie jest inne: spotkanie może być znakiem cudu albo tylko zbiegiem okoliczności. To jest wybór dokonywany na nowo każdego dnia, ponieważ Tajemnica nie oddala się, wciąż pozostaje czujna.
Graham Greene Koniec romansu Tłum. J.J. Szczepański Toruń 1999 174 s. |