W OBJĘCIACH KOGOŚ BLISKIEGO
Kilka miesięcy temu Andrea zaprosił do nas do domu na parę dni swoją chorą na raka pacjentkę. Była to pracująca na prestiżowej amerykańskiej uczelni profesor, rozwiedziona, bezdzietna, którą Andrea operował jesienią 2009 roku. Zabieg zahamował rozwój nowotworu na jakiś czas, potem jednak choroba znów zaczęła postępować. W następnych miesiącach C. przyjeżdżała na chemioterapię, i tak z czasem zostaliśmy przyjaciółmi. Niekiedy zatrzymywała się u nas. Dwa tygodnie temu dowiedziała się, że zostało jej kilka miesięcy życia. Oczywiście ta wiadomość zabolała nas wszystkich, którzy dzieliliśmy z nią lęki, pomyślne wieści i nadzieje. Wieczorem, przed powrotem do domu, podczas kolacji zwierzyła się: „Nie piję, nie palę, uprawiam sport, a choruję na raka; zawsze chciałam mieć dzieci i nie mogłam ich mieć; zawsze byłam osobą życzliwą, byłam dobrą chrześcijanką – to niesprawiedliwe!”. Płakała z bólu, z goryczy i ze strachu – musiała wrócić do domu i sama poszukać sobie hospicjum, w którym miała umrzeć. Prosiliśmy ją, by została u nas w domu, ale niestety nie zgodziła się. Próbowaliśmy dodać jej odwagi, pokazując, w jak wielu okolicznościach jej życia w sposób wyraźny i zdecydowany przejawiła się miłość Chrystusa do niej. Jakże oczywiste stało się wtedy, że to my zawsze decydujemy o tym, czy Chrystus jest, czy Go nie ma… Uderzyło mnie tamtego piątkowego wieczoru to, jak łatwo jest przylgnąć do zasady „czynienia tego, co należy”. „Zrobiłam wszystko jak należy, a teraz…”. Zasada tymczasem, nawet dobra zasada, nas nie zbawia. W następnych dniach wiele o tym myślałam; zrozumiałam, że trudno jest doczekać decydującego momentu, po czym rzucić się w ramiona Kogoś Nieznajomego. Któż z nas by się nie bał? Potrzebuję, by każdego dnia Chrystus stawał się mi coraz bliższy, uczuciowo bliski, tak aby i mnie w chwili, gdy nadejdzie decydujący moment, nie wydawało się, że rzucam się w nieznane. A ta uczuciowa bliskość wytwarza się w rozpoznawaniu Jego śladów w codzienności, w obliczu mojego męża, moich dzieci albo przyjaciół. Potrzeba jednak naszej wolności, by zdecydować, że chce się Go dostrzegać i do Niego przytulić.
Raffaella, Rochester (USA)
JA W KOŚCIELE
Uczestnictwo w życiu mojej parafii oraz związane z tym trudności, które pojawiły się jakiś czas temu, obudziły w moim sercu tęsknotę za pogłębieniem świadomości bycia w Kościele. Sprzyjającą okolicznością do przemyślenia na nowo tego, czym jest i czym powinien być dla mnie Kościół, stał się udział w spotkaniu z Ojcem Świętym na Stadionie Olimpijskim w Berlinie, na które pojechałam z grupą przyjaciół z Ruchu. Wybrałam się na tę pielgrzymkę, wzbudzając intencję: o prawdziwsze, pełniejsze zrozumienie swojego powołania do życia we wspólnocie Kościoła, przede wszystkim tej konkretnej – parafialnej. Prosiłam dla siebie o łaskę wdzięczności za to powołanie. Bardzo wzruszyły mnie słowa Ojca Świętego, który mówił między innymi o tym, że Kościół istnieje dla grzeszników po to, „aby otwierać im drogę nawrócenia, uzdrowienia i życia”*, że „niektórzy, spoglądając na Kościół, zatrzymują się na jego aspekcie zewnętrznym. Kościół wówczas jawi się tylko jako jedna z wielu organizacji w społeczeństwie demokratycznym” i jeżeli „dochodzi jeszcze bolesne doświadczenie, że w Kościele są ryby dobre i złe, pszenica i kąkol, i jeśli spojrzenie zatrzyma się na rzeczach negatywnych, wówczas już się nie dostrzega wielkiej i głębokiej tajemnicy Kościoła”. Benedykt XVI napominał, że przy takim nastawieniu do Kościoła „nie czerpie się już żadnej radości z faktu przynależności” do niego, lecz „szerzą się niezadowolenie i narzekania, jeśli nie widać urzeczywistnienia własnych powierzchownych i błędnych idei o «Kościele» i własnych «marzeń o Kościele»!”. Wspólnota Kościoła jest wspólnotą ludzi kochających Chrystusa. Kościół jest nam dany po to, byśmy mogli bardziej kochać Chrystusa i siebie nawzajem. Papież tłumaczył nam z ojcowską cierpliwością, że we wspólnocie Kościoła to Chrystus „nas dźwiga, a jednocześnie wszyscy członkowie kolejno się wspierają. Wspólnie przeciwstawiają się burzy i nawzajem dają sobie ochronę. Nie wierzymy osamotnieni, ale wierzymy z całym Kościołem”. Czasem, gdy nadchodzą trudne chwile, pojawia się pokusa kwestionowania potrzeby takiej wspólnoty, bo brakuje nam cierpliwości, a przecież wtedy można skutecznie doświadczyć niezbędnej pomocy, której Pan nam udziela właśnie przez Kościół. Ojciec Święty w swojej homilii doprowadził nas do konkluzji, że wspólnota Kościoła jest „najpiękniejszym darem Bożym”. Powołał się na słowa swojego ulubionego autora, świętego Augustyna, który stwierdza: „Każdy ma Ducha Świętego w takim stopniu, w jakim kocha Kościół Chrystusowy”. Na koniec dodał: „Wraz z Kościołem i w Kościele możemy głosić wszystkim, że Chrystus jest źródłem życia, że jest On obecny, że jest tą wielką Rzeczywistością, za którą tęsknimy”. Drugą okolicznością, która pozwoliła mi docenić dar Kościoła, było uczestnictwo w spotkaniu ruchów i wspólnot kościelnych mojej diecezji w Winowie pod Opolem. Od kilku lat nasza opolska wspólnota CL jest proszona przy tej okazji o przygotowanie i prowadzenie śpiewów podczas mszy św. W tym spotkaniu, od początku do końca, uczestniczył również biskup ordynariusz mojej diecezji. W konferencji, którą wygłosił, dobitnie podkreślał, że Kościół to przede wszystkim wspólnota z Bogiem możliwa dla każdego człowieka, że Kościół jest domem dla wszystkich i że jest szkołą nowego człowieczeństwa. Ksiądz biskup prosił o to, by każdy z nas, członków ruchów i wspólnot, dbał o dobro i wzrost wspólnoty Kościoła. To miejsce życia tworzy przestrzeń, w której możemy coraz głębiej odkrywać radość zjednoczenia z Chrystusem, znajdować „pociechę i wyzwolenie w swych potrzebach” oraz „stawać się coraz bardziej wspaniałym winem radości i miłości Chrystusa dla tego świata”.Z tych spotkań na różnych szczeblach Kościoła rodzi się nowy osąd moich okoliczności życia. W mojej parafii spotykam tego samego Chrystusa, który w bardziej namacalny sposób pozwolił mi się „dotknąć” w Berlinie i w Winowie. Po to, aby moja wiara umocniła się, aby ożyła moja nadzieja i wzrosła miłość. Tu i teraz.
Gabriela, Opole
* Cytaty z homilii Benedykta XVI wygłoszonej podczas mszy św. na Stadionie Olimpijskim w Berlinie za: www.vatican.va.
WSZYSTKO W JEDNYM SPOJRZENIU
Pod strzechą betlejemskiej szopy gromadzi się wiele postaci. Maryja, a za Nią w półcieniu Józef. Z prawej strony dwaj pasterze składają dary Dzieciątku – baranka, którego Ono głaska czule. Za nimi dwaj aniołowie. Boże Narodzenie jest arcydziełem, podpisanym i datowanym na rok 1530 przez Lorenza Lotta, wielkiego weneckiego artystę, który odniósł sukces daleko od swojej rodzinnej Wenecji. Dzieło powstało podczas długiego i pomyślnego dla malarza pobytu w Bergamo, wpisując się w nurt tradycyjnego lombardzkiego realizmu, zdolnego zrównoważyć niepokoje Lotta. W istocie, Roberto Longhi dostrzega w tym obrazie zapowiedź arcydzieła młodego Caravaggia, Odpoczynek w czasie ucieczki do Egiptu, dzisiaj przechowywanego w Galerii Doria Pamphili w Rzymie. Precyzyjne, a czasem również wyszukane zabawy światłem i cieniem są innym elementem przywołującym nieuniknienie malarstwo Caravaggia. Ciekawym i ważnym aspektem realizmu Lotta są dwaj pasterze, w których malarz sportretował dwóch zleceniodawców dzieła, braci Gussoni. W istocie, pod prostym płóciennym pasterskim okryciem można zauważyć eleganckie i wyszukane stroje odpowiadające dokładnie ówczesnej modzie. Ta drobna próżność nie psuje jednak wzruszonej intensywności ich spojrzenia, całkowicie pochłoniętego przez znajdującą się przed nimi Obecność. Jak napisał jeden z ówczesnych kaznodziejów, dwaj mężczyźni pozują zupełnie podobni do „prostych i niewinnych pasterzy”. Myśleli o sobie jako o mających szczęście widzach z pierwszego rzędu, tymczasem odkrywają, że są świadkami, których pokornymi czyni znajdująca się przed ich oczami ludzka Prawda.
Giuseppe Frangi
PROŚBA MARCO NA DZIEŃ PRZED ŚMIERCIĄ
4 listopada, po skończonych lekcjach, mój przyjaciel Marco podchodzi do mnie i mówi: „Czy nie zdajesz sobie sprawy z okazji, jaka została ci dana?”. Dwa tygodnie wcześniej zmarł na zawał mój dziadek, a w dzień, w którym Marco prowokuje mnie w ten sposób, nasz przyjaciel Simone dowiaduje się o śmierci swojego bliskiego przyjaciela jeszcze z czasów dzieciństwa, Bizzo, który tej nocy zginął w wypadku samochodowym. Marco prosi mnie, bym patrzył na śmierć dziadka jak na okazję do tego, by być teraz z Simone. Uderzony bardzo tym faktem mówię nieco Simone o tym, jak przeżywałem te dni, jednak wracając do domu samochodem, już zapominam o prowokacji Marco. Następnego dnia, pod koniec trzeciej lekcji, nauczycielka rysunku informuje nas, że tego ranka w wypadku samochodowym zginął Marco. Na tę wiadomość reaguję, uderzając pięścią w szafkę znajdującą się za moją ławką; ból jest przeogromny. Również mój przyjaciel Marco, z którym dzieliłem każdy aspekt życia, od nauki po mecze piłki nożnej, od piosenek po górskie wycieczki, zmarł jak mój dziadek i Bizzo. Wszystko się zatrzymuje, lekcje, myśli, nawet czas. Po południu, po tym jak poszedłem do przyszpitalnej kostnicy, by zobaczyć Marco, wraca mi na myśl ta prowokacja i pozostaje w głowie także przez następne dni, wciąż jednak nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego Marco powiedział mi coś podobnego. Ksiądz Giussani mówi w Zmyśle religijnym o „świadomości siebie, która natyka się na Kogoś Innego”. W następnych dniach zrozumiałem, że ten Ktoś Inny, ta tajemnicza Obecność jest tym, czemu nigdy nie pozwoliłem objąć się w pełni, moja duma zawsze starała się utrzymać dystans między mną a tą innością, nie akceptować w pełni, że jest coś, czym ja nie jestem, co stwarza mnie w każdej chwili mojego życia, pomimo tego, że uczestniczyłem w różnych propozycjach, jakie były mi dawane. Ten dystans, który nieświadomie stworzyłem, zostaje jednak usunięty: w obliczu śmierci wszystko, nawet najpiękniejsze rzeczy, nawet moja pasja do piłki nożnej, do muzyki i gór, przestaje być ważne, a śmierć pozostaje niedającą się zaakceptować tragedią, o ile nie uznaje się, że całe życie jest stworzone przez inność; jeśli nie ma czegoś, co nadaje sens każdej chwili. Śmierć Marco dała mi więc tę „świadomość siebie”, bez której człowiek nie może rozpoznać Tajemnicy w momencie, gdy wkracza ona w jego życie. Człowiek bez tej świadomości może co najwyżej być zaskoczony przez Tajemnicę, ale jej nie uznaje i to właśnie przydarzyło mi się 4 listopada. Dlatego, choć z wielkim bólem w sercu, bólem tak intensywnym, że czuję, jak fizycznie pęka mi serce, nie mogę zrobić nic innego, jak tylko myśleć o śmierci Marco jako o wielkiej okazji, która popycha mnie do poszukiwania tej tajemniczej Obecności we wszystkim i do życia w każdej chwili z intensywnością nigdy wcześniej niedoświadczaną, intensywnością, z którą żyłem, poznawszy jego przyjaciół z Ligurii, przybyłych do Monzy na mszę św. pogrzebową, lub tych poznanych, gdy pojechałem do Ligurii na pogrzeb, i to samo przydarzyło mi się także z kolegami w klasie, których w tych latach nigdy nie traktowałem poważnie. Od teraz nie mogę już żyć dla czegoś mniej niż dla tej świadomości, nawet jeśli wiem, że wielkim wyzwaniem będzie przeżywanie każdej chwili dnia w sposób, w jaki Marco przeżył ostatnie dwa lata.
Giovanni
SPEŁNIONE PRAGNIENIE
We wrześniu uczestniczyłam w weekendowym kursie ikonopisarstwa, prowadzonym przez Anię Crisanti i księdza Darka Klejnowskiego-Różyckiego. Ania koordynowała samo pisanie ikon, natomiast od strony teologicznej warsztaty prowadził ksiądz Darek. Skąd pomysł zapisania się na kurs? Wszystko zaczęło się kilka lat temu, na rekolekcjach wielkopostnych, gdy byłam jeszcze studentką. Jedna z naszych koleżanek uczestniczyła w takim kursie prowadzonym przez księdza Darka i opowiadała nam o tym podczas wieczoru świadectw. Mówiła, jak przebiegały warsztaty oraz praca nad ikoną, o modlitwie i nawróceniu. Najbardziej utkwiło mi w pamięci jej wspomnienie o powrocie do domu po kursie i pojednaniu z tatą, z którym pozostawała w bardzo trudnych relacjach. Czas spędzony na warsztatach odmienił ją tak bardzo, że zmienili się także jej bliscy. Pozazdrościłam jej tego, bo relacje z moimi rodzicami również nie układały się wtedy najlepiej. Od razu pomyślałam, że też chciałabym coś takiego przeżyć. Niestety okazało się, że dwutygodniowy kurs jest zbyt kosztowny na studencką kieszeń. Przez następnych kilka lat przestałam więc o nim myśleć.Okazja pojawiła się podczas tegorocznych wakacji CL w Jarnołtówku, kiedy Jola zapytała, czy nie chciałabym się zapisać na weekendowy, o wiele tańszy i krótszy, kurs pisania ikon, prowadzony przez księdza Darka i Anię Crisanti. Nie zastanawiałam się zbyt długo. Ta propozycja była zapowiedzią spełnienia się pragnienia noszonego w sercu od kilku lat. Kurs zaczął się w piątek po południu polerowaniem za pomocą specjalnej gąbki wcześniej przygotowanych desek pokrytych dwunastoma warstwami lefkasu (na cześć Dwunastu Apostołów). Każda z dwunastu warstw schnie około dwunastu godzin, dlatego też aby zdążyć z napisaniem ikony w dwa dni, deski musiały być wcześniej przygotowane. Przed tą czynnością odmówiliśmy modlitwę i pobłogosławiliśmy nasze ikony zgodnie z rytuałem ikonopisarskim. Modlitwa w czasie pracy nad ikoną ma bardzo duże znaczenie, gdyż pisanie ikony to przenoszenie na deskę (ikonę) słowa Bożego, stąd mówi się o pisaniu ikon, a nie o malowaniu. Na tak przygotowanej desce za pomocą kalki technicznej odrysowuje się zarys postaci, następnie rylcem zaznacza najważniejsze kontury. Pigmenty zmieszane z winem i żółtkiem nakłada się w odpowiedniej kolejności na deskę. Zaczyna się od najciemniejszych barw, a kończy na całkiem jasnych, co także ma swoje znaczenie – symbolizuje przejście z ciemności do światła.Po nałożeniu wszystkich farb, przystępujemy do złocenia. Używa się do tego płatków złota, ewentualnie szlagmetalu, który jest grubszy i łatwiejszy do nakładania, szczególnie dla początkującego ikonopisarza. Na koniec, przed poświęceniem, pokrywamy ikonę warstwą lakieru na bazie oleju, zabezpieczającą przed jej ścieraniem. Zwieńczeniem pracy nad ikoną jest jej poświęcenie, które jest bardzo uroczystym obrzędem. Uświadamia nam, że od tej chwili ikona zostaje poświęcona Bogu i nie jest już własnością osoby, która ją wykonała. Jest to bardzo podniosły, a jednocześnie bardzo wzruszający moment. Poruszyła mnie świadomość, że moja modlitwa przelana na deskę stanie się „podwaliną” wielu innych modlitw. Podczas obrzędu poświęcenia ikonopisarz składa pokłon swojej ikonie, a na koniec ją całuje.Oczywiście każdą czynność powinna poprzedzać modlitwa, stąd też warsztaty ikonopisarskie można traktować jak swoiste rekolekcje, które pomagają pogłębić relację z Chrystusem. I tak właśnie podeszłam do tego kursu – jak do szansy odnowienia i umocnienia mojej wiary. Czy mi się to udało? Nie wiem. Na pewno ten czas pomógł mi się wyciszyć. W spokojnym i pięknie położonym miejscu w Brynicy koło Opola, z dala od szumu i zgiełku wielkiego miasta, a przede wszystkim mojego codziennego zabiegania, mogłam skupić się na tym, co najważniejsze.
Karolina, Wrocław
ŚWIADOMA SWOJEGO MIEJSCA
„Wiara nie jest (…) prostą akceptacją oderwanych prawd, ale raczej głęboką więzią z Chrystusem” – oto słowa, które usłyszałam podczas Światowych Dni Młodzieży w Madrycie. Dni, w których ta relacja była odczuwalna w zachowaniu, w doświadczaniu napotykanej osoby. Był to czas powrotu do symbolicznych korzeni, utraconych źródeł.Nie sposób wierzyć bez wiary innych. Pięknym doświadczeniem było zjednoczenie całej, pięćdziesięcioosobowej grupy, z którą współdzieliłam wyjazd. Jego kulminacja – czas, w którym wyczuwało się ducha wspólnoty – nastąpiła podczas czuwania na lotnisku Cuatros Vientos. To tu, w czasie burzy i deszczu, można było doświadczyć w pełni tego, kim On jest. W młodych ludziach dokonywał się proces przemiany.Z Madrytu wyjechałam z niezwykłą świadomością pewności co do swojego miejsca. Teraz, po dwóch miesiącach, które upłynęły od tamtego wydarzenia, odczuwam wdzięczność, wdzięczność za jasność drogi, za intensywność przeżywania rzeczywistości w każdej danej chwili.
Joanna, Kamienna Góra
KURY, LIMONKA I TORTILLAS FLOR
Od sześciu miesięcy w związku z pracą mieszkam w Belize (Ameryka Środkowa). Od jakiegoś czasu moje dni i relacje z kolegami z pracy stały się jałowe. Brakowało mi smaku życia, wbiłem sobie w głowę, że nie jest to miejsce dla mnie. W ubiegłym tygodniu zadzwoniła do mnie rodzina, prosząc, bym pokazał im jakieś zdjęcia miasteczka, w którym mieszkam. Kiedy tu przybyłem, widok walących się domów, trzymających się na kilku gwoździach i nylonie, odcisnął mi w umyśle ideę brzydoty, ludzi, którzy nie dbają nawet o swój dom. Odłożyłem słuchawkę, powiedziawszy, że tutaj tak naprawdę nie ma niczego wartego zobaczenia. Zaraz potem jednak zacząłem uświadamiać sobie, że powiedziałem nieprawdę. W ubiegłych latach słyszałem zdanie: „Cała rzeczywistość jest dla nas, okoliczności, w których żyjemy, są dla nas”. Od tej chwili, gdy krążyłem po ulicach miasteczka, moje oczy zaczęły starać się dostrzegać coś pozytywnego w tym, co jest. A to, co zobaczyłem, pomimo swojej ogromnej prostoty, na nowo otworzyło mi serce: matki myjące okna i ściany domów, staruszka porządkująca ogródek, który po przejściu deszczy i tak zamieni się w bagno. Najpiękniejszą rzeczą było jednak śniadanie w domu mojego kolegi Wilfreda. Gdy wchodziłem do jego domu, na nowo pojawiło się we mnie uczucie odrazy, wrażenie bycia w jakimś koczowniczym obozie. Potem przyszła jego córka Flor, która przez cały czas nie przestawała się do mnie uśmiechać. Gdy wzięła mnie za rękę i pokazała swoje kury, drzewko limonki, palenisko, na którym jej mama przygotowywała tortillas, na nowo otworzyły mi się oczy. Ta dziewczynka była szczęśliwa. I nie jest ważne, że podłoga w domu nie jest wyłożona płytkami ceramicznymi, że ściany nie są pobielone, że w salonie znajduje się maszyna do kruszenia ziaren kukurydzy. Dla Flor ważne jest, że w tym domu jest ktoś, kto ją kocha. Bardzo trudno jest żyć i przebywać w jakimś miejscu i pośród ludzi różnych od ciebie, liczy się jednak uznanie tego, że serce, które mamy, żyje dla tej samej rzeczy, dla tego samego pragnienia szczęścia. Wilfred i jego żona powiedzieli mi, że pragną posłać całą siódemkę swoich dzieci na studia, pragną, by nauczyły się czegoś ważnego. Czy nie tym samym żyłem w swoim domu? Czy nie tego samego pragnąłbym dla swojej rodziny? Miejsce, w którym żyjemy, nas nie definiuje, różnica leży w sercu i miłości, jaką darzy się rzeczy.
Davide
OBJĘCIE W SZPITALNYM BARZE
Bardzo bolesne i trudne było dla mnie doświadczenie depresji, która doprowadziła nawet do myśli o przerwaniu ciąży. Ból zaślepił mnie całkowicie i opróżnił z wszelkiej pewności, tak że moim jedynym celem stał się powrót do zdrowia, nawet kosztem życia mojej córki. Chodziłam po omacku, w ciemnościach, ja, katoliczka, która w trosce o swoje zdrowie myślała o aborcji. Ta myśl była dla mnie rozdzierająca i przytłaczająca. Lekarze mówili mi, że gdybym poddała się aborcji, szybciej wróciłabym do zdrowia, ponieważ mogliby mi zaaplikować więcej leków, nie ryzykując, jak mówili, uszkodzenia płodu. Nacisk ze strony lekarzy, abym podjęła decyzję o leczeniu, był bardzo trudny do zniesienia. Jak gdyby toczyła się we mnie walka między tą myślą, a tym, co mówiło mi serce: utrzymać ciążę, ponieważ ta dziewczynka nie była winna temu, co mi się przytrafiło, ona nie miała nic wspólnego z moją depresją. Dni spędzone w szpitalu wydawały mi się nie mieć końca, powoli jednak, przy wsparciu mojego męża oraz przyjaciół, w moim wnętrzu zaczął pojawiać się promień światła. Przyjaciele, którym zależało na mnie i na dziecku, mówili mi, żebym nie dawała za wygraną, bym wytrwała, modliła się. Wraz z upływem dni coraz bardziej wzrastała świadomość, że nie jestem sama. Braterskie objęcie Alberta, Gabriele, księdza Pierpaola oraz mojego męża w szpitalnym barze pozwoliło mi zrozumieć, że wreszcie moja osoba znalazła stały punkt, rafę, miejsce oparcia, gdzie można złożyć swoje lęki, ale też wymogi i pragnienia. Dopiero dzisiaj zdaję sobie sprawę, że Pan codziennie odwiedzał mnie w szpitalu poprzez oblicza mojego męża oraz przyjaciół. Przeżyłam więc paradoks wyboru wolności, podążając za Chrystusem, jedyną prawdziwą odpowiedzią dla mojego serca. Nauczyłam się, że zawierzając się Mu, można oprzeć się wszystkiemu. Miesiąc temu na świat przyszła moja córka. W naszej rodzinie pojawiło się nowe światło.
Valentina, Imola