Ślady, numer 2 / 2010 (marzec / kwiecieĹ) Pierwszy plan. KsiÄ
dz Giussani. PiÄ
ta rocznica Ĺmierci. Luciano Di Pietro
âZiarno jest tutaj, leĹźaĹo pod piaskiemâ Pewne letnie popoĹudnie. Potem ârewolucjaâ w Brazylii. Wreszcie rozĹam. Jeden z pierwszych czĹonkĂłw GS wspomina spotkanie, ktĂłre ânigdy nie daĹo mu spokojuâ. I o tym, co najlepsze, co przyszĹo potem... Michele Benetti
Ruch tworzÄ
osoby, ktĂłre zbierajÄ
siÄ razem, aby zweryfikowaÄ obietnicÄ Chrystusa: ÂŤBo gdzie sÄ
dwaj albo trzej zebrani w imiÄ moje, tam jestem poĹrĂłd nichÂťâ [Mt 18, 20]. Luciano Di Pietro, jeden z pierwszych czĹonkĂłw CL (wĂłwczas nazywaĹo siÄ GS), ktĂłrzy wyjechali do Brazylii na misje, dziĹ wziÄty dziennikarz, nigdy nie przestaĹ myĹleÄ w ten sposĂłb o towarzystwie, ktĂłre powstaĹo dziÄki ksiÄdzu Giussaniemu. âNie chcÄ, Ĺźeby ktoĹ wziÄ
Ĺ mnie za jednego z apostoĹĂłw, ale pamiÄtam czas i miejsce ÂŤpowoĹaniaÂť. ByĹo to o 15.30 popoĹudniu pod koniec lata 1960 roku; skoĹczyĹem piÄ
tÄ
klasÄ gimnazjum i mĂłj przyjaciel zaprosiĹ mnie na wakacje do Varigotti, poniewaĹź zwolniĹo siÄ jedno miejsce. Co mogÄ powiedzieÄ? KsiÄ
dz, ktĂłrego zobaczyĹem po raz pierwszy, zafascynowaĹ mnie: jego sĹowa, milczenie, Ĺpiew, jego wyprawy do latarni morskiej, ÂŤuwaga skierowana na innychÂť, jak mĂłwiono... Nie mogĹem przypuszczaÄ, Ĺźe wszystko to bÄdzie spotkaniem z Chrystusem. Powiedzmy, Ĺźe byĹo to spotkanie z czuĹÄ
i promieniejÄ
cÄ
sĹodyczÄ
. Od tamtej chwili minÄĹo póŠwieku; byĹy wzloty i upadki, mgĹy i jasnoĹÄ, szepty i krzyk, dobry Chrystus zawsze siÄ pokazywaĹ, nigdy nie daĹ mi spokoju. Co wiÄcej, nie daĹ mi spokoju, ani mojej Ĺźonie Luiselli, ktĂłrÄ
miaĹem poznaÄ w liceum, dokĹadnie rok później. JeĹli odczuwam jakiĹ Ĺźal, to tylko dlatego, Ĺźe wydarzenia tak siÄ potoczyĹy (a moĹźe byĹa to kwestia charakteru), Ĺźe ĹźyliĹmy nieco w odosobnieniu, pragnÄ
c tymczasem doĹwiadczyÄ tego, o czym mĂłwi Psalm: ÂŤOto jak dobrze i jak miĹo, gdy bracia mieszkajÄ
razemÂť [Ps 133, 1]â.
Czasem gdy sĹyszymy o tych bardzo mĹodych ludziach, ktĂłrzy w 1964 roku wyjechali do Ameryki PoĹudniowej, istnieje niebezpieczeĹstwo, Ĺźe zamrozimy ich w tamtym momencie, a wtedy byÄ moĹźe utracimy to, co najistotniejsze, czyli to, co zdarzyĹo siÄ potem. Jednak gdy zastanawiamy siÄ dzisiaj nad ich decyzjÄ
, rzeczywiĹcie robi ona wraĹźenie. MĹodzieĹź, ktĂłra dopiero co poznaĹa ksiÄdza Giussaniego, postanawia zostawiÄ wszystko i wyjechaÄ. âW niecaĹe trzy lata po spotkaniu w Varigotti, latem 1963 roku, z zuchwaĹym obliczem, godnym tylko tchnienia Ducha ĹwiÄtego (i z milczÄ
cÄ
hojnoĹciÄ
mojego ojca, ktĂłry sfinansowaĹ ÂŤprzeprowadzkÄÂť), przyĹÄ
czyĹem siÄ do niesamowitego towarzystwa, aĹźeby wyruszyÄ w podróş do Brazylii: byĹ sam ksiÄ
dz Giussani, malarz William Congdon, Maretta Campi i Marcello Candi, dziĹ kandydat na oĹtarze. ByĹem osiemnastoletnim chĹopaczkiem i w ciszy sĹuchaĹem tego, co mĂłwiono, a byĹo czego posĹuchaÄ. KsiÄ
dz Giussani zaczynaĹ wtedy odkrywaÄ BrazyliÄ, nawiÄ
zaÄ coraz bliĹźsze kontakty z liczÄ
cymi siÄ mieszkaĹcami tego kraju, majÄ
c juĹź znajomoĹci, o ktĂłrych ja oczywiĹcie nie mogĹem wiedzieÄâ.
Biskup Beli Horizonte [miasto w Brazylii] zaakceptowaĹ, uznaĹ i poprosiĹ o obecnoĹÄ Ruchu w swojej diecezji. âW ten sposĂłb w styczniu 1964 roku wyjechaliĹmy we trzech: Pigi Bernareggi, Paolo Padovani i ja; mieliĹmy udaÄ siÄ do seminarium, gdzie czekaĹ juĹź na nas Antonio Antoniazzi. Nie brakĹo rĂłwnieĹź ÂŤstronnictwa ĹwieckichÂť: Nicoletty, Lidii, Maririty... Tak zaczÄĹa siÄ przygoda. Czy moĹźna powiedzieÄ, Ĺźe decyzja byĹa ryzykowna? Tak, trochÄ tak. RodzÄ
ce siÄ paĹstwo przepeĹniaĹ ogromny entuzjazm, ktĂłry nie do koĹca byĹ skory dawaÄ posĹuch rozwadze, ktĂłrÄ
Duch ĹwiÄty obdarowuje powĹciÄ
gliwie. DotarliĹmy wiÄc do Brazylii na poczÄ
tku 1964 roku. Pewnego kwietniowego poranka natomiast dowiedzieliĹmy siÄ, Ĺźe wojskowi dokonali zamachu stanuâ.
Zbroja na miarÄ mnichĂłw. ZĹoĹźone na poczÄ
tku przyrzeczenie zaraz zostaĹo poddane prĂłbie w bardzo trudnej sytuacji. âSeminarium w Brazylii w latach 60. byĹo zawieszone miÄdzy tradycjÄ
a rewolucjÄ
, kolonialnym barokiem â pod wzglÄdem estetycznym â a brakiem jakiejkolwiek precyzji, jeĹli chodzi o propozycjÄ. StaraliĹmy siÄ, by pozostawaĹa ona Ĺźywa miÄdzy nami, ludĹşmi z Ruchu. Dalej ĹźyliĹmy tym doĹwiadczeniem, od ktĂłrego wszystko siÄ zaczÄĹo, ale przynajmniej jako grupa, jako wspĂłlnota, nie dawaliĹmy rady. MusielibyĹmy mieÄ zbrojÄ na miarÄ mnichĂłw. Jedynym, ktĂłry wytrwaĹ w tym pierwotnym doĹwiadczeniu, byĹ Pigi Bernareggi, ktĂłry zawsze miaĹ physique du rĂ´le [zadatki na] cystersa. Po ĹwiÄceniach, trwajÄ
c w posĹuszeĹstwie, pojechaĹ na misje. W tamtych dniach rozlegaĹy siÄ hasĹa typu: ÂŤDajmy najpierw chleb, a potem ChrystusaÂť. Nasza intuicja podpowiadaĹa coĹ innego. Odruchowo uczyliĹmy czegoĹ odwrotnego: ÂŤChrystus zatroszczy siÄ o chlebÂť (dobrze znane sÄ
niektĂłre Jego wystÄ
pienia na ten temat). Tylko Chrystusowi udaĹo siÄ przynieĹÄ nam tÄ nowinÄ, Ĺźe chleb i BĂłg sÄ
tym samym. To wĹaĹnie oznacza Eucharystia. Nasze ziarno byĹo jednak tylko maĹym zasiewem, pochĹoniÄtym przez jaĹowÄ
ziemiÄ tych sprzecznoĹci. Jedna banalna rzecz szczegĂłlnie mnie uderzyĹa: wszyscy trzej zachorowaliĹmy na dyzenteriÄ i dziÄki ludziom z Ruchu trafiliĹmy do szpitala dla lepiej sytuowanych. Brazylijczycy zapadali na tÄ chorobÄ, chorowali na niÄ
przez caĹe Ĺźycie, a czasem nawet umierali. W takiej sytuacji doszedĹem ostatecznie do wniosku, Ĺźe istnieje odmiennoĹÄ socjo-antropologiczna, ktĂłra wydawaĹa mi siÄ nie do usuniÄcia. Nie potrafiĹem dzieliÄ z nimi wszystkiego do koĹca. Ostatecznie: pycha. ĹwiÄtoĹÄ jako roszczenieâ. To ziarenko, to nasienie tak profetyczne wydawaĹo siÄ znikaÄ zupeĹnie. MĹodzi z Ruchu w Brazylii bardzo silnie przeĹźywali to, co Ruch we WĹoszech miaĹ przeĹźywaÄ kilka lat później, w roku 1968. âKiedy wrĂłciĹem do WĹoch, wydawaĹo mi siÄ, Ĺźe znalazĹem siÄ w towarzystwie rewolucyjnych dyletantĂłw, ktĂłrzy bawiÄ
siÄ w straĹźnikĂłw i zĹodzieiâ.
Po powrocie do WĹoch, przeĹźywajÄ
c powaĹźne rozterki i poszukujÄ
c nowej drogi, albo raczej wsĹuchujÄ
c siÄ w ânowe powoĹanieâ, Luciano czuĹ, Ĺźe psujÄ
siÄ relacje z wieloma osobami z Ruchu. MoĹźna to zrozumieÄ, sĹuchajÄ
c jego opowieĹci o powaĹźnych urazach. Jedyne, co pozostawaĹo, to trwanie przy ksiÄdzu Giussanim. âTrudno jest nie osÄ
dzaÄ i nie byÄ osÄ
dzanym. KsiÄdzu Giussaniemu siÄ to udawaĹo; patrzyĹ na to ziarno, ktĂłre wydawaĹo siÄ obumarĹe, jak ziarnko gorczycy z ewangelicznej przypowieĹci: rodziĹo w ukryciu nowe Ĺźycie. ByĹ otwarty na coĹ, czego nie potrafiÄ zdefiniowaÄ inaczej jak dzieciÄcoĹÄ: ÂŤJeĹli nie staniecie siÄ jak dzieciâŚÂť. PoniewaĹź kaĹźdy czĹowiek byĹ dla niego nieograniczonÄ
moĹźliwoĹciÄ
. Nie byĹo takiej osoby, po spotkaniu z ktĂłrÄ
nie zachowaĹby jakiejĹ jej czÄ
stki w swoim sercu. ByĹ w stanie wniknÄ
Ä do wnÄtrza tego, kim byĹa ta osoba. Nie osÄ
dzaĹ jej ze wzglÄdu na to, kim miaĹa byÄ, po to by uĹatwiÄ dojĹcie do swojego sĹusznego stwierdzenia. I za kaĹźdym razem, gdy siÄ spotykaliĹmy, zawsze braĹ w ramiona w taki sam sposĂłbâ.
Pewnego razu Luciano Di Pietro przeprowadzaĹ dla szwajcarskiej telewizji wywiad z ksiÄdzem Giussanim. W pewnym momencie prowokacyjnie zapytaĹ: âCzy podpisaĹby siÄ KsiÄ
dz pod dobrze znanym zdaniem: ÂŤNie zgadzam siÄ z ĹźadnÄ
z twoich opinii, ale jestem gotowy umrzeÄ, aĹźebyĹ mĂłgĹ je potwierdziÄÂť?â. KsiÄ
dz Giussani nie zawahaĹ siÄ: âOczywiĹcie. Natychmiast podpisaĹbym siÄ pod tymi sĹowami. PrzecieĹź rĂłwnieĹź nasz Pan umarĹ za naszÄ
wolnoĹÄ, takĹźe za wolnoĹÄ bĹÄ
dzenia, popeĹniania grzechĂłwâ.
Tak bardzo obecny, Ĺźe z Nim walczysz. Nigdy nie zrozumiaĹ, dlaczego ksiÄ
dz Giussani miaĹ wtedy w oczach Ĺzy. MĂłwiĹ do kogoĹ z Brazylii, kto prawdopodobnie oddaliĹ siÄ od Ruchu. Oto miara miĹoĹci ksiÄdza Giussaniego do swoich dzieci: miĹosierdzie. âMuszÄ przyznaÄ â mĂłwi Di Pietro â Ĺźe tak bardzo tÄskniĹem za tym towarzystwem, Ĺźe ono tak jakby nigdy nie przestaĹo istnieÄ, nawet jeĹli znĂłw je odzyskaĹem, przynajmniej jako wewnÄtrzny wymiar, dopiero teraz, w ostatnich latachâ.
Tak, poniewaĹź to, co piÄkne nadeszĹo później, jeszcze o tym nie mĂłwiliĹmy. WydarzyĹo siÄ coĹ jeszcze bardziej tajemniczego. Jedyny syn Luciano i Luiselli, Lorenzo, znaĹ Ruch najpierw z fascynujÄ
cych opowieĹci taty. ZaczÄ
Ĺ naleĹźeÄ do CL, a ostatecznie odkryĹ swoje powoĹanie: chciaĹ pojechaÄ na misje jako kapĹan ze wspĂłlnoty ĹwiÄtego Karola Boromeusza. BĂłg jest uparty jak nikt. âPowiedziaĹem to na samym poczÄ
tku: ÂŤNie ma wiÄkszego natrÄta od Jezusa! Do koĹca nie daje spokoju!Âť BĂłg jest przeĹladowcÄ
, ma poczucie humoru, ale nigdy nie Ĺźartuje. Tak jak MiĹoĹÄ: jest radosna, ale zawsze na powaĹźnie. I powoĹuje ciÄ ponownie, powoĹujÄ
c syna. Jestem Ĺźonaty i nie mogÄ sam decydowaÄ. Moja Ĺźona tymczasem jest kobietÄ
rodem ze Starego Testamentu: dla niej bĹogosĹawieĹstwo od Boga oznacza widzieÄ dzieci, a potem dzieci swoich dzieci! Nie pogodziĹa siÄ z decyzjÄ
syna. Jest osobÄ
, ktĂłra ma prawo walczyÄ z Bogiem, jak Jakub; ta walka jest nieomylnym znakiem, Ĺźe w jej Ĺźyciu obecny jest BĂłg. . . BĂłg jest dla niej tak bardzo obecny, Ĺźe z Nim walczy, wiedzÄ
c jednak juĹź wczeĹniej, Ĺźe to On zwyciÄĹźy. PowoĹanie Lorenzo byĹo wĹaĹnie walkÄ
z Bogiem. W tamtym momencie rzeczywiĹcie doszĹo do rozĹamu. Ten tak bardzo konkretny, jednoznaczny, radykalny gest Boga byĹ rodzajem zaskoczenia dla mnie krypto-Greka, ktĂłry roĹciĹ sobie prawo do tego, by zrozumieÄ; a dla niej, ktĂłra jak dawni Ĺťydzi czuĹa siÄ fizycznie dotkniÄta, przymuszona przez wyĹźszÄ
wolÄ, byĹ rozdarciem. ModlÄ siÄ, by prawdziwymi staĹy siÄ dla niej sĹowa pewnego starego mÄ
drego ksiÄdza (jest to rasa na wymarciu): ÂŤGdy BĂłg zabiera syna, zajmuje jego miejsceÂťâ.
Wobec miĹosierdzia wcielonego Chrystusa moĹźna tylko siÄ zdumieÄ. Istnieje niÄ ĹÄ
czÄ
ca tego chĹopaka, ktĂłry zostaĹ juĹź wyĹwiÄcony na diakona, z Ĺźyciem ojca, ktĂłry w wieku zaledwie osiemnastu lat zapĹonÄ
Ĺ pragnieniem, by wszystkim opowiedzieÄ o wydarzeniu Chrystusa. âTo niesamowite patrzeÄ, jak w tej samej formie misji, jakÄ
ĹźyliĹmy w Brazylii, tkwiĹ zalÄ
Ĺźek tego, czym Ĺźyje dziĹ Lorenzo w Kolonii w Niemczech: wspĂłlne Ĺźycie, pewien sposĂłb pojmowania misji, biskupi, ktĂłrzy coraz bardziej odczuwajÄ
potrzebÄ Ĺźywej obecnoĹci Ruchu i proszÄ
o tÄ obecnoĹÄ. . . A wiÄc ziarno obumarĹo, by dzisiaj wydaÄ swoje owoce. Teraz rozumiem, Ĺźe byĹ to tylko pozorny sprzeciw: ziarno ukryĹo siÄ pod piaskiem, aĹźeby wydostaÄ siÄ na powierzchniÄ niczym wywierzyskoâ. Trzeba tylko wiernej cierpliwoĹci. BĂłg naprawdÄ zapisuje dobre rzeczy na krzywych liniach, jakimi jesteĹmy. |