Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2010 > marzec / kwiecień

Ślady, numer 2 / 2010 (marzec / kwiecień)

Pierwszy plan. Ksiądz Giussani. Piąta rocznica śmierci. Siostra Edoarda

„Nadał właściwy ton mojemu życiu”

Gdy Edoarda po raz pierwszy usłyszała księdza Giussaniego, była akurat w nowicjacie i nosiła w sobie mnóstwo pytań. Zawiązała się przyjaźń, która nigdy się nie skończyła, która „nadała imię” temu wszystkiemu, czym Edoarda żyła; żyła, dzieląc to razem z nim

Paola Bergamini


Mediolan, początek lat 70. Siostra Edoarda ze zgromadzenia Maria Bambina [Małej Maryi], oddziałowa na chirurgii dziecięcej w szpitalu Mangiagalli, zdecydowanym krokiem zmierzała w kierunku wielkiej auli, gdzie odbywało się spotkanie na temat wychowania; referentem był „niejaki” ksiądz Luigi Giussani. Wykład odbywał się w ramach zajęć z etyki, które prowadził w szkole pielęgniarskiej. Mówił o człowieku, mówił, że najważniejszą sprawą, zasadniczą, jest budowanie człowieczeństwa. Ostro występował przeciwko bezmyślnej erudycji w imię aktywnego wychowywania, które ma na celu ukształtowanie pojedynczej osoby; wychowania, które rodzi się z relacji między wychowawcą a wychowankiem. Jego słowa były mocne, ale przepełnione miłością; trafiły do serca siostry Edoardy. Chciała się z nim spotkać. Musiała się z nim spotkać. Była młodą nowicjuszką i przeżywała wyjątkowo trudny okres w swoim życiu. Pewnego dnia poczekała na niego pod klasą, w której prowadził zajęcia. „Proszę księdza, chciałam z księdzem porozmawiać. – Teraz nie mogę. – Zaczekam, aż będzie ksiądz miał czas. – Nie mam za dużo czasu. – Cóż, więc «straci» ksiądz trochę czasu. Niech ksiądz poświęci mi chwilę. – Twarda z ciebie sztuka! – To znaczy? – Chodź”. Rozmawiali przez godzinę. Połączyła ich osobista więź, która przetrwała trzydzieści lat, podtrzymywana czy to przez spotkania, czy to rozmowy telefoniczne, raz, dwa razy do roku, do samej śmierci księdza Giussaniego.

Dzisiaj siostra Edoarda Cassi ma 72 lata. Sprawuje duszpasterską opiekę nad chorymi i ich rodzinami w szpitalu Niguarda w Mediolanie. Naszą rozmowę zaczyna od wyznania: „Ten człowiek nadał właściwy ton mojemu życiu. Patrzył na mnie najpierw jak na osobę, potem dopiero jak na siostrę zakonną. Więź zawsze była silna, dialektyczna, niczego mi nie odpuszczał. Ja z kolei nie dawałam mu spokoju, dopóki nie rozumiałam. Chodziło o moje życie”. Przerywa, patrzy na mnie: „Nie wiem, czy pani mnie rozumie”. Trochę rozumiem. Zaczniemy od tego pierwszego spotkania? Jej twarz się rozjaśnia. Jej wzrok przypomina wzrok dziecka. Mając 72 lata, z białym welonem i w habicie można wyglądać przepięknie. Przytoczę niektóre jej wspomnienia z tego pierwszego spotkania, ze względu na prostotę i spontaniczność wiary, którą u niej zobaczyłam. Ksiądz Giussani: „Jaki jest cel twojego życia na tym świecie?”. Siostra Edoarda: „Po prostu się tu znalazłam! – Naprawdę twarda z ciebie sztuka! – Proszę księdza, krzyż, cierpienie, które codziennie widzę, jakie znaczenie... – Musisz je nazwać. – Więc niech mi ksiądz pomoże. Ja nie potrafię. – Zaakceptuj bez szemrania i buduj swoje życie nie na tym, co chwilowe, tymczasowe, ale na tym, do czego zostałaś powołana. Ty nie kochasz Człowieka, który pragnie cię spotkać: Chrystusa. On chce cię tam, gdzie jest krzyż i cierpienie. To, że jesteś osobą konsekrowaną, nie oznacza, że jesteś uprzywilejowana. Kielich, którego używam, sprawując Eucharystię, ma wartość tylko ze względu na to, do czego go używam, a to daje mi Chrystus. Z tobą jest tak samo. – Proszę księdza, ja nie zrozumiałam wszystkiego. Jeśli będzie taka potrzeba, mogę do księdza zadzwonić? – Dzwoń”.

Ze szpitala Mangiagalli siostra Edoarda została przeniesiona do Valtelliny, gdzie sprawowała posługę społeczno-duszpasterską w miejscach, w których proszono o obecność osoby duchownej. Potem pracowała w Caritasie w Bergamo i w Brescii. Wreszcie, sześć lat temu, trafiła do Niguardy. Przez cały ten czas dzwoniła i wciąż spotykała się z księdzem Giussanim.

W małej sali na oddziale urazów kręgosłupa pytam ją, dlaczego mu zaufała. „To była osoba godna zaufania. Co więcej, ponieważ to był kapłan, w tym, co mówił nie było żadnej retoryki. To wszystko. Miał dar Bożej intuicji. Nie pytał o nic z ciekawości, ale tylko dlatego, że chciał dla mnie dobrze, chciał mojego dobra. Pewnego dnia powiedziałam mu: „Spróbuj mniej mnie kochać!” A on: „Zostaw to mnie. Ty natomiast spróbuj iść dalej. Musisz odkryć, czego Pan chce dla ciebie”. Stawał ponad emocjami, sentymentami, reakcjami. Wciąż mi powtarzał: „Osoba, która w tobie jest, szuka twojego zaufania”. Pozostawał w niesamowitej relacji z Bogiem. Jej niesamowitość polegała na tym, że była ona ukierunkowana na człowieka jako takiego”. Dzwoniła do niego za każdym razem, gdy tego potrzebowała. Tak jak wtedy, gdy zajmowała się w szpitalu chłopakiem, który umierał na skutek obrażeń odniesionych w wypadku samochodowym. Za kierownicą siedział jego ojciec, matka obok. Nic im się nie stało. Chłopak nie chciał ich więcej widzieć. Siostra Edoarda robiła wszystko, żeby się pogodzili. Była jednak bezradna. Pewnego dnia zadzwoniła do księdza Giussaniego i opowiedziała o całej sytuacji. On na to: „Nie ufasz Bogu. Mówisz mi o sobie, dlatego chłopak nie daje rady”. A ona: „Więc z nim pogadaj. Jest tutaj przy mnie. – Daj mi go! Zaakceptuj swoich rodziców”. Chłopak umarł miesiąc później. Na kilka dni przed śmiercią poprosił, żeby do niego przyszli. Tamtego wieczoru siostra Edoarda znów zadzwoniła do księdza Giussaniego: „Udało ci się! Znów nadałeś właściwy ton mojemu życiu. Tamten chłopak stał się kimś innym”. Po drugiej stronie słuchawki rozległ się głos: „Znów zaufałaś temu, co chwilowe, tymczasowe. Musisz zatroszczyć się o tego chłopaka. Jeśli chcesz, odmów za niego teraz na kolanach trzy różańce. – To za dużo! – No więc dalej bądź poganką”.

„Ale czemu to służy?”. Opowiada o wszystkim z uśmiechem, przede wszystkim uderza jednak energia, z jaką to robi. Żadne ze słów, które usłyszała w czasie tamtych spotkań, nie spłynęło po niej tak po prostu, wszystkie wcieliła w życie. Słowa płyną jak wezbrana rzeka: „Zdawałam sobie sprawę, że te rozmowy zmieniają moje życie. Byłam pogodna, ufałam sobie...”. Przerywa na chwilę. „Przede wszystkim nauczyłam się litościwej bliskości”.

Wyjaśnia o co chodzi: „Kiedy mam ochotę krytykować, jeśli nie ma to być krytyka pozytywna, pytam się: «Ale czemu to służy?». Nauczył mnie tego ksiądz Giussani: «Trzeba krytykować, nie jesteśmy przecież głupi, krytykujmy więc jak ludzie inteligentni». Napełnił mnie chęcią życia dla Boga, a więc działania dla Niego”. Czasem nie przychodziło jej to łatwo. Była uczulona na struktury, formalności. „Nauczyłam się akceptować – mówi dalej. – Nie, użyłam niewłaściwego słowa. Akceptacja ma w sobie coś pozytywnego. Nauczyłam się współdzielić, współdzielić jednak z Nim, a nie ze złem albo z ograniczeniem”.

„Tak jak łaska”. Pewnego dnia ksiądz Giussani zadzwonił do niej z wiadomością, że jest chory; na koniec dodał: „Pamiętaj, kim jesteś, miej na uwadze, dla Kogo jesteś”. A ona: „Nie rozumiem. Przyjadę do ciebie, żebyś mi wytłumaczył”. Na wspomnienie o tamtym ostatnim spotkaniu oczy zachodzą mgłą. Ksiądz Giussani: „Zawsze traktowałem cię surowo, bo wiedziałem, że Pan dużo od ciebie wymaga. Chrystus jest z tobą. Wchodzisz z osobami w głęboką relację, relację chrześcijańską. – Ty mnie tego nauczyłeś. – Zasługa nie jest ani twoja, ani moja. Weszło w ciebie Boże życie”. Potem mówił o cierpieniu i o krzyżu: „Dzielenie krzyża jest najbardziej radykalnym sposobem zrozumienia, że bycie chrześcijaninem – zwłaszcza osobą konsekrowaną – to nie sprawa zapisu w księdze chrztów, ale kwestia decyzji, kwestia wiary, postanowienia, że idzie się razem z Jezusem, tak jak Jezus. Jeśli jednak krzyż stawia to wymaganie – chcę ci o tym powiedzieć, to ważne – robi to tak jak łaska, łaska, która czyni możliwym i przebacza. Pan najpierw mówi: «Ja jestem z tobą», a potem: «Chodź, pójdź za mną». Na tym polega wierność Chrystusa wobec ciebie”. Te ostatnie słowa siostra Edoarda zapisała sobie na kartce: „Zapisałam je wczoraj wieczorem, żeby o niczym nie zapomnieć. Bałam się, czy to, co powiem, będzie zrozumiałe. Mogę powiedzieć, że to było niebiańskie spotkanie. To wszystko. Muszę iść”. Wszystko jasne, siostro Edoardo.

Odprowadzając mnie do wyjścia, wspomina: „Pewnego razu przebywałam w okolicach Bormio, gdzie chodziłam do chorego na białaczkę. Było mi ciężko. Bardzo ciężko. Dzwonię do niego i mówię: «Nie daję rady. Możesz przyjechać do tego chłopaka?». Przyjechał następnego dnia. Spędził z nim dwie godziny. Taki był”. Żegnamy się. Widzę, że odchodzi szybko, zdecydowanym krokiem, tak samo szła tamtego dnia korytarzem w szpitalu Mangiagalli.


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją