i inne...
Na drodze chrześcijańskiego dojrzewania
Pielgrzymowanie do miejsc świętych jest związane z tradycją chrześcijańską od wieków, zawsze wiązało się z potrzebą odnawiania i pogłębiania wiary oraz z ofiarą i pokutą. Stało się to również moim udziałem. W styczniu tego roku uczestniczyłam w pielgrzymce do Fatimy i Santiago de Compostela, organizowanej przez parafię św. Antoniego w Zdzieszowicach. Pielgrzymka ta pozostanie dla mnie wielkim i wspaniałym wydarzeniem – niczym „słoneczny, piękny dzień”.
O Fatimie, jako miejscu objawiania się Matki Bożej małym pastuszkom – Łucji, Hiacyncie i Franciszkowi – słyszałam wcześniej wiele razy. Jednak fizyczne, namacalne przebywanie w miejscach objawień Matki Bożej i Anioła oraz zwiedzanie miejsc narodzenia, chrztu i prostego życia trzech pastuszków, wniosło w moje doświadczenie wiary chrześcijańskiej pewną nową jakość i pozwoliło mi lepiej zrozumieć słowa Chrystusa z Ewangelii: „Wysławiam Cię, Ojcze, Panie nieba i ziemi, że zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi a objawiłeś je prostaczkom”. Posługując się szczerą wiarą prostych dzieci, Bóg przez Maryję uczynił „rzecz wielką”. I my mogliśmy oglądać to własnymi oczyma.
W dzisiejszym świecie, w którym przyszło mi żyć, w świecie tak bardzo zlaicyzowanym, ateistycznym, nadmiernie zracjonalizowanym, w świecie pozostającym w kręgu kultury postchrześcijańskiej, Bóg przypomniał mi na nowo z całą mocą, że TYLKO ON JEST naprawdę i tylko On rządzi i kieruje losami świata. Kiedy zechce zaingerować w sposób nadzwyczajny, cudowny, wtedy czyni to, by niejako „obudzić” ludzi z uśpienia, by wstrząsnąć ich pychą i zadufaniem po to, by mogli powrócić na właściwą drogę: wiary, nadziei i miłości.
Teraz, już po powrocie z pielgrzymki, zasadniczą myślą, jaka mi towarzyszy, jest ta, że w tym świecie są jak gdyby „dwa światy”: ten fizyczny, widzialny, świat różnych ludzkich spraw, myśli, uczuć, pragnień, i ten „drugi świat” innej rzeczywistości, zrodzony z wiary, z obecności i bliskości Boga – w człowieku, w Bliźnim, w świecie. Jest „inny świat” – choć niewidoczny dla oczu, tajemniczy, to jednak jest! Wszelkie naukowe dążenia człowieka mogą wiele wyjaśnić, ale nie są w stanie wyjaśnić tej nadprzyrodzonej rzeczywistości, której bliskości i pewności istnienia tak mocno mogłam doświadczyć w Fatimie.
Kolejnym ważnym etapem naszej pielgrzymki było Santiago de Compostela w Hiszpanii. Piękno tego najstarszego w tradycji chrześcijańskiej sanktuarium maryjnego objawiło się przed naszymi oczyma w całym swym majestacie i bogactwie. Jadąc tam, nawet nie wiedziałem, że rok 2010 został ogłoszony Rokiem Świętym pielgrzymowania do grobu św. Jakuba Apostoła w Santiago de Compostela. Jakież niewyobrażalne rzesze pątników pielgrzymowały do tego miejsca przez tyle wieków. Nie sposób ogarnąć umysłem ani wyrazić słowami ogromu tych spraw i bogactwa rzeczywistości kultury chrześcijańskiej, związanej z tym świętym miejscem. Można jedynie stanąć w zachwycie, z wdzięcznością i z wielkim wzruszeniem, by w szczerej modlitwie, ze łzami w oczach, dziękować Bogu za dar wiary i miłości do Chrystusa.
Zdaję sobie sprawę z tego, że nie można opowiedzieć o wszystkim, co zobaczyłam, usłyszałam i czego doświadczyłam w czasie tych kilku dni pielgrzymowania. Jestem za nie bardzo wdzięczna – najpierw Bogu. Był to czas łaski i odzyskiwania dziecięcej, prostej wiary na drodze mojego ziemskiego pielgrzymowania do nieba. Dziękuję również mojej przyjaciółce Teresie, która zachęciła mnie do udziału w tej pielgrzymce; księżom ze Zdzieszowic – Łukaszowi i Krzysztofowi, którzy dbali o duchowy wymiar i zasadniczy cel naszej pielgrzymki, oraz mojej przyjaciółce Irenie, a także wielu innym uczestnikom i współorganizatorom za zaangażowanie i wspólnie spędzony czas.
Marysia, Opole
Pewnego wieczoru na kolacji
ON WIE O MNIE WSZYSTKO
Drogi księże Carrónie, każdej soboty wszyscy z CLU wraz z przyjaciółmi z GS wychodzimy, by zjeść wspólnie kolację i opowiedzieć sobie o całym tygodniu. W sobotę moja czternastoletnia siostra Chiara, u której rok temu wykryto raka mózgu, na zakończenie wieczoru powiedziała: „Jestem pewna, że tam (w Raju) czeka na nas coś większego i piękniejszego; trudno mi to nazwać, wiem jednak, że jest to Jezus. On wie o mnie wszystko, wie, kiedy się urodziłam i kiedy muszę umrzeć, ponieważ wszystko jest zapisane, a ja Mu ufam”. To stwierdzenie wprawiło mnie w całkowite osłupienie, jak bowiem inaczej wytłumaczyć to, że czternastoletnia, przewlekle chora, dziewczynka może mieć w sobie radość oraz taką świadomość i osąd tego, co jej się przydarza, jak nie tym, że działa w niej Tajemnica. I tylko dzięki tej prostocie serca, i temu całkowitemu zawierzeniu, człowiek może rozpoznać działanie Tajemnicy i pozwolić, by Ona mnie czyniła. Teraz rozumiem łaskę, która została mi dana, mimo że jest ona trudna, ale to tak jakbym miała w domu Jezusa. Wcześniej, gdy byłam zmęczona i nie dawałam już rady, chciałam odejść, teraz chcę być z moją siostrą, towarzyszyć jej tak, jak potrafię. Nie dlatego, że jestem pielęgniarką, a więc mogę się nią opiekować, ale ponieważ rozumiem, że przebywanie z nią pomaga mi patrzeć w tym samym kierunku i iść tą samą drogą, którą ona idzie; za jej pośrednictwem mogę rozpoznać to, o co teraz prosi mnie Chrystus. Chrystus tymczasem chce od nas wszystkiego, i jak zawsze nam to powtarzasz, nie odpuszcza nam: moją siostrę prosi o jej życie, mnie natomiast – bym bardziej serio traktowała moje.
Federica, Domodossola (Verbania)
ŻADNA OCZYWISTOŚĆ NIE JEST PEWNIKIEM
Drogi księże Carrónie, miesiąc temu, gdy byłam w piątym miesiącu ciąży, straciliśmy z mężem dziecko; gdyby się urodziło, mielibyśmy ich czworo. Wiadomości o tym, że spodziewam się dziecka, nie przyjęłam tak, jakbym chciała. Odczuwałam przede wszystkim fizyczny trud i martwiłam się o wszystkie materialne kwestie. Uważałam, że nie był to odpowiedni moment; czułam się wtedy tak mało kochana przez mojego męża; w obłędzie całej sytuacji oskarżałam go, że wcale się mną nie przejmuje. Będąc jednak osobą, która mimo wszystko akceptuje narzucającą się w faktach rzeczywistość, staram się „organizować” i „zarządzać” całą obecną i przyszłą sytuacją, planując każdy najmniejszy szczegół po to, by rachunki się zgadzały. Było tak aż do ubiegłego miesiąca, kiedy powiedziano nam, że dziecko jest martwe. „Jak to możliwe?! – pomyślałam. – Właśnie teraz, gdy stanęliśmy na głowie, stawiając czoła wszystkim przeciwnościom, by uzasadnić przyjście na świat czwartego dziecka. Właśnie teraz, gdy zorganizowaliśmy się i byliśmy gotowi na przyjęcie tego piękna?! Panie, czego chcesz ode mnie? – zastanawiałam się i modliłam. – Co to wszystko znaczy?”. Zdezorientowana, wciąż nie mogąc uwierzyć w to, co się stało, poszłam z mężem do szpitala. Trzeba było wywołać poród. W nocy urodziłam małego Matteo. Anioł, w postaci położnej, w ciszy tamtej nocy, mówił do mnie spokojnie, owijając to maleńkie ciało, tak aby można je było pochować na cmentarzu. Mąż czekał za drzwiami i kiedy wywieziono mnie z sali na ostatnie badania, pogłaskał mnie po dłoni z czułością Tajemnicy, która miała jego oblicze. „Jaka jestem głupia – pomyślałam zapłakana. – Bóg nie chciał, żebym organizowała, planowała, chciał tylko mojego „tak”, nawet bez zakończenia, nawet przez miesiąc, dzień, chwilę! I o to samo prosi mnie, gdy opiekuję się dziećmi, sprzątam dom, słucham dziadków, idę do pracy”. Gdy czekałam na ostatnie badania, bardzo cierpiałam, ale też przepełniała mnie radość, bo przecież byłam matką! Co więcej, byłam nią jeszcze bardziej. Wydałam na świat troje dzieci i nigdy wcześniej tego nie rozumiałam. Po wypisaniu ze szpitala, pomimo bólu, odczuwałam naglącą potrzebę, by powiedzieć moim najbliższym przyjaciołom: „Nie bójcie się”. Dzwonili do mnie, żeby mnie pocieszyć, tymczasem to ja pocieszałam ich. Przyjaciele, koledzy, krewni pytali o przyczynę tego, co się stało; zaniepokojeni o moją kondycję fizyczną i psychiczną, kończyli z lękiem: „Tak lepiej”. Mnie już to jednak nie wystarcza, ponieważ zrozumiałam, że nie o to chodzi. Wspomnieniu tamtej nocy nie towarzyszy rozpacz, ale tajemnicza czułość, ponieważ tamto wydarzenie jest przekaźnikiem czegoś Innego. Wtedy zaczynam dodawać odwagi tym, którzy mnie otaczają, by „nie bali się” w obliczu Tajemnicy, która działa. Patrzą oni wtedy na mnie zaciekawieni, ale też poruszeni, gdy ze szczególną i bardziej ludzką uwagą zajmuję się codziennymi sprawami. Doświadczyłam, że życie z „pewnością”, o której mówi się na Szkole wspólnoty, nie oznacza, że nie ma się planów albo że nie trzeba przejmować się okolicznościami, ale że trzeba nimi żyć z radością i w wolności, ponieważ mamy świadomość, że rzeczywistość jest przekaźnikiem i znakiem Kogoś innego. Wystarczy być bardziej obecnym, lepiej wychowanym do tej Obecności. I oczywistość ta nie jest pewnikiem.
Cinzia i Giuseppe
FERIE W KRZESZOWIE
Krzeszów to małe miasteczko, można powiedzieć: wioska. Oprócz pięknej barokowej bazyliki nie ma tu nic ciekawego. Ulice są prawie zawsze puste, jakby nikt tam nie mieszkał. Mogłoby się wydawać, że dopiero GS – młodzieżowa grupa Ruchu Komunia i Wyzwolenie, która pojechała tam spędzić ferie, wniosła w tę mieścinę trochę życia i energii...
Ja o tym miejscu słyszałam wiele razy, głównie z opowiadań rodziców, którzy 20 lat temu jeździli do Krzeszowa, do sióstr elżbietanek na wakacje Ruchu. Było w tym coś radosnego i pięknego, że po tylu latach Ruch spotyka się znów w tym samym miejscu. Ale co może być atrakcyjnego w zaśnieżonej wiosce prawie na końcu świata? Tego mieliśmy się dowiedzieć już wkrótce.
Dla mnie piękny był już sam temat ferii. Rozmawialiśmy bowiem o osądzie i olbrzymiej roli, jaką pełni w naszym codziennym życiu. Dopiero na samym końcu wyjazdu zdałam sobie sprawę, że to właśnie osąd był tym, czego mi bardzo brakowało w moim doświadczeniu. Nie zdawałam sobie sprawy, jak ważne jest porównywanie tego, co mi się wydarza, z pragnieniami mojego serca. Podczas Szkoły wspólnoty wiele osób opowiadało o tym, czym dla nich jest osąd. Okazało się, że w naszym środowisku nie ma, niestety, nawyku, by osądzać wydarzenia. Nasi znajomi, rówieśnicy, często po prostu „płyną z prądem”, nie zastanawiając się, co dane zdarzenie dla nich znaczy. Dobrze by było, gdybyśmy po powrocie z ferii taką postawę proponowali naszym kolegom.
Z osądem naturalnie łączy się doświadczenie. Dużo rozmawialiśmy o czymś, co nazwane zostało „redukcją doświadczenia”. Bo często nam się wydaje, że coś jest fajne, odpowiednie dla nas – ale nie zastanawiamy się, czy służy to chwale Bożej i naszemu wzrostowi. Gdy już usuniemy, zredukujemy wszystko, co, jak się okazuje, jest tylko sentymentem lub pozostaje oparte wyłącznie na emocjach, zostanie to, co jest naprawdę wartościowe i ważne dla naszego życia. Potem będziemy mogli z całą świadomością powiedzieć, że „znaleźliśmy perłę”. I to widać! Jak mówiło kilka osób po zakończeniu ferii, teraz są szczęśliwsi. Ale nie jest to takie szczęście, wyrażone zwykłym uśmiechem i zdaniem „było fajnie”. Myślę, że zmianę najlepiej mogą zaobserwować nasi znajomi, z którymi spotkamy się po powrocie do domu. Od razu zauważają, że jesteśmy z jakiegoś powodu bardziej zadowoleni, radośni. Ale nie tak zwyczajnie, jak jest się wesołym po obejrzeniu zabawnego filmu. To szczęście wypływa z „czegoś więcej”, z „czegoś innego”. Dlaczego jesteś taka szczęśliwa? – dopytują.
Kolejnym ważnym tematem szkoły wspólnoty był świadek. Kto jest dla nas świadkiem? Jak poznaliśmy, że właśnie ta osoba nim jest? Dla niektórych spotkanie ze świadkiem było, jak mówili, „wstrząsem”, dla innych doświadczenie to było zaś spokojne. Ja nauczyłam się, że ważne jest, by pamiętać, że świadek ma nam pokazywać Chrystusa, pokazywać nam nasze Przeznaczenie. Tak jakby otwierał nam okno na Boga. Wiele osób mówiło, że świadkami są dla nich rodzice, ludzie bardzo bliscy, z którymi żyjemy na co dzień. Myślę, że jest to wielka łaska, gdy możemy nazwać swoich rodziców, rodzeństwo, rodziców chrzestnych; naszymi świadkami. Zdałam sobie sprawę, że to jest nam dane od Boga i muszę każdego dnia doceniać ich obecność i to, w jaki sposób pomagają mi być lepszym człowiekiem.
Podczas ferii naprawdę doświadczałam tego, jak pięknie można przeżywać swoje życie. Dzięki świadectwu przyjaciół, z którymi spędzałam ten czas. Oczywiście nie było tak, że cały ten czas chodziłam wniebowzięta i uduchowiona. Wystarczy wspomnieć przygotowywanie śpiewów, za które byłam odpowiedzialna. Nie zawsze wychodziło tak, jakbym chciała, nie zawsze miałam ochotę po raz kolejny myśleć o tym, co zaśpiewamy na ofiarowanie albo dlaczego akurat tą piosenką rozpoczniemy Szkołę wspólnoty. Ale jestem wdzięczna, bo to doświadczenie w pewien sposób mnie ubogaciło, a przede wszystkim nauczyło pokory.
Wszystkie chwile spędzone razem – i szalony kulig, i wieczorne wspólne zabawy, i niekończąca się gra w mafię – cały czas wskazywały mi na obecność Boga. Cudowna zima za oknem i wycieczka w góry do Samotni zdawały się krzyczeć: „Patrz, jaki Pan jest dobry!”, jak wiele piękna nam daje...
A zatem naprawdę ten Krzeszów był atrakcyjny! I jestem pewna, że wiele osób, które były na feriach, zgodzą się ze mną. A po przyjeździe do domu znajomi mogli zachodzić w głowę, jakim cudem mogliśmy wrócić szczęśliwi z ferii spędzonych w jakiejś zapomnianej mieścinie.
Dla mnie czas spędzony w Krzeszowie był niemalże zbawienny. Przez ostatnie kilka miesięcy prawie zapomniałam o osądzie, o wartości świadka i o redukcji doświadczenia. W nawale zajęć związanych z rozpoczęciem studiów i życiem w innym mieście, zepchnęłam to wszystko na boczny tor, trwając w przekonaniu, że „mam na głowie ważniejsze sprawy”. Pięć dni w domu rekolekcyjnym sióstr elżbietanek, czas spędzony z przyjaciółmi wystarczyły, by mną „potrząsnąć” i naprowadzić z powrotem na dobry kierunek. Znowu mogłam głęboko odetchnąć i znaleźć radość w takich zadaniach, jak przygotowywanie śpiewów i praca nad tekstem. A przede wszystkim, Krzeszów otworzył mi oczy na żywą obecność Chrystusa w każdej minucie naszego życia. To prawda, podczas wyjazdu było łatwiej to wszystko przeżywać. Byliśmy otoczeni przyjaciółmi oraz prawdziwymi świadkami, z którymi łączy nas wspólna droga do Przeznaczenia. Co chyba jednak ważniejsze, ferie w Krzeszowie pomogły mi w osądzie tego, czego doświadczam każdego dnia.
Krzeszów to małe miasteczko, można powiedzieć: wioska. Jednak obok pięknej barokowej bazyliki jest w nim coś, co sprawiło, że będę chciała tam wracać. I nie jest to świadomość, że jeździli tam moi rodzice, że siostry zakonne znają niektórych niemalże od dziecka, a przez dom rekolekcyjny przewinęły się dwa pokolenia młodzieży z Ruchu. Nie, to nie o to chodzi. Chodzi o żywą obecność Chrystusa, która sprawia, że po przeżyciu tam pięciu dni jestem prawdziwie szczęśliwym człowiekiem.
Karolina, Świdnica
Ferie GS w Krzeszowie, 1-5 lutego 2010 r.
Ferie zimowe. Jeden z tych momentów w których możemy naładować baterie i po raz kolejny doświadczyć pewności drogi, którą idziemy. W tym roku zastanawialiśmy się nad pojęciem „osąd”. Zwrócenie uwagi na konieczność zastanawiania się na tym, co bardziej przybliży mnie do szczęścia, pomaga mi teraz w codziennym życiu. Przede wszystkim zauważyłam, że zmieniły się moje relacje z innymi ludźmi. Dzięki osądowi zaczęłam zastanawiać się nie tylko nad tym, dlaczego coś robię, ale również dlaczego inni myślą tak, a nie inaczej. Zaczęłam bardziej ich rozumieć. I zaczęłam rozmawiać z nimi na poważne tematy. Przestałam się tego bać. Bo jestem pewna swojej drogi. Bo jestem pewna metody, jaką daje mi Ruch. Dziękuję wszystkim uczestnikom tych ferii, bo ich postawa była dla mnie świadectwem, że postępowanie według tej metody daje szczęście. Dzięki nim jestem szczęśliwa.
Marcelina, Szarocin
Trzeba czasem oderwać się od codzienności, popatrzeć na nią z innej strony. A jest to możliwe właśnie w czasie spotkań oraz ferii dla młodzieży Ruchu Komunia i Wyzwolenie. Towarzystwo to nie tylko daje świadectwo, ale także pokazuje drogę. Tutaj czuję się szczęśliwy.
Paweł, Świdnica
Z ferii w Krzeszowie wróciłam bardzo szczęśliwa. Cieszę się, że moja radość została też zauważona przez innych. Moi znajomi, którzy ogólnie uważają mnie za osobę pogodną i wesołą, spostrzegli, że radość, którą przywiozłam z Krzeszowa, jest odmienna od wcześniejszej, że jestem bardziej radosna niż zwykle, może właśnie w inny sposób.
Przed wyjazdem zaczęłam się trochę gubić w codzienności. Żyłam w ciągłym pośpiechu, byłam niezorganizowana i uczyłam się do późnej nocy, a to sprawiało, że nie rozważałam wielu spraw tak, jak powinnam.
Wyjazd na ferie młodzieżowe był mi naprawdę potrzebny. Po powrocie zauważyłam wiele zmian, można tak powiedzieć – w mojej świadomości. Bardzo się ucieszyłam, że konsekwencje tego doświadczenia było widać nie tylko przez te kilka dni, kiedy wrażenia pozostawały jeszcze świeże, ale że trwają one do dziś. Doświadczenie to zmieniło moje codzienne życie. Potrafię dzięki niemu patrzeć z innej perspektywy między innymi na relację z moją przyjaciółką.
Myślę, iż przyczyniły się do tego częste rozmowy o osądzie na Szkołach wspólnoty podczas ferii. Może nadal nie wiem tak do końca, co znaczy osądzać i jak należy to robić – nie jest to bowiem takie łatwe... Spróbowałam jednak osądzić na przykład całą sytuację związaną z moją przyjaciółką. Próbowałam zrozumieć powody jej działań. Potrafiłam dostrzec też własne błędy. Dzięki temu udało mi się z nią poważnie porozmawiać i w końcu się pogodziłyśmy.
Mam nadzieję, że będę miała jak najczęściej okazję spotykać się z osobami z Ruchu, uczestniczyć w różnych spotkaniach, ponieważ nie chcę, żeby to piękno zatarło się gdzieś w mojej codzienności i wracało tylko raz na rok, podczas wakacji.
Natalia, Świdnica
Po powrocie z ferii postanowiłam świadczyć w środowisku szkolnym oraz w domu
o pięknie, którego doświadczyłam w Krzeszowie. Nie tyle opowiadać, co swoją postawą pokazać innym, że Ruch jest miejscem, które pomaga wzrastać mojej osobie; miejscem, w którym czuję się szczęśliwa. I że wobec tego inni też mogą.
Ania