Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2010 > styczeń / luty

Ślady, numer 1 / 2010 (styczeń / luty)

Życie CL

Twierdza za żelazną kurtyną

Od pierwszych spotkań z włoską młodzieżą w latach 70., po powstającą właśnie w Polsce Compagnia delle Opere [Towarzystwo Dzieł – przyp. tłum.], poprzez wizyty księdza Giussaniego i księdza Ricci, walki Solidarności i przedszkole, którego istnienie zaczęło się od podarowanej paczki... Dwadzieścia lat po upadku sowieckiego imperium odwiedziliśmy polską wspólnotę, by sięgnąć do korzeni przyjaźni, która dzisiaj – tak jak wtedy – jest zdolna rzucić wyzwanie zamętowi

Alessandra Stoppa


Poczerniała dzwonnica katedry, gdy patrzysz na nią z dołu, wydaje się pokryta sadzą. Jak gdyby nie mogła otrząsnąć się z czasu i historii. A jednak w niektórych miejscach widać jasną wciąż glinę, z której jest zrobiona. „Pokryta jest pyłem. Tak jak my” – Krystyna mówi o swojej Polsce. Właśnie wróciła z inauguracji roku pracy. Wraz z pięciuset innymi osobami przybyłymi z całego kraju wzięła udział na Jasnej Górze w transmisji lekcji księdza Carróna. Usłyszała, że w życiu można „zaniemówić ze zdumienia” wobec pewnego sposobu słuchania i patrzenia na człowieka, a „po dwóch dniach już o tym zapomnieć”, nie myśleć o tym więcej. „Oto Polska” – mówi.

Nie potrzebowałaby dodawać nic więcej: niebieskie oczy utkwiła w świdnickiej katedrze, myśli o wielkiej historii swojego kraju. To nie jest odległa historia. „Polsce jednak także zdarzyło się zapomnieć. A teraz jest w nieładzie”. Niecałe trzydzieści lat po gdańskim sierpniu, gdy klęczący robotnicy wprawili w zdumienie uśpiony Zachód, od czasu, gdy ludzie poświęcili swoje życie, aby skruszyć komunistyczny reżim, „dziś nasz kraj pogrążony jest w zamęcie”.

Krystynę przeszywa zimno mgły spowijającej to małe miasto położone w pobliżu granicy z Republiką Czeską. Mówi o Polsce, ale mówi też o sobie. Kiedy ksiądz Giussani przyjechał do Olsztyna w 1983 roku, powiedział, że chrześcijaństwo w Polsce znajduje się na poziomie „fizjologicznym”. Słowa te wydały się jej – dziewczynie przejętej wyzwoleniem – niegrzeczne, jeśli nie wręcz niesprawiedliwe. „Były tymczasem profetyczne. To tak jakby się słyszało, że życie może być przesiąknięte wiarą, ale w sposób nieświadomy. Prawie mechaniczny”. Krystyna wciąż jest zdumiona, w jaki sposób ten ksiądz z Brianzy potrafił spoglądać tak daleko. A może spoglądał w głębię tego, co było.

„Widział to lepiej od nas wszystkich” – stwierdza z przekonaniem ksiądz Józef Jończyk, siadając zdyszany w jednym z lokali w centrum Krakowa. Razem z nim jest Zosia, Ania, Staszek, Jacek... przyjaciele z tej liczącej około trzydziestu osób wspólnoty, prawie wszyscy to dorośli. Z CLU [grupy studenckiej CL – przyp. red.] jest tylko Staszek, który studiuje na piątym roku telekomunikacji. Dzisiaj jest piątek. W Polsce tego dnia tradycyjnie nie je się mięsa. Ksiądz Józef zapomniał o tym i w pośpiechu zamówił kurczaka. Potem gdy jadł, śmiał się, bo mięso było twarde. „To jako pokuta”.

Opowiada, że ksiądz Francesco Ricci, który jako jeden z pierwszych przyjaciół księdza Giussaniego zajmował się życiem Kościoła w Polsce, kulturą, a potem rodzącym się Ruchem, powtarzał zawsze: „Tradycja, która nie jest świadoma swoich korzeni, nie żyje”. Prosił tych młodych, dopiero co spotkanych Polaków, by dotarli do sedna; poznali tę tradycję, która jednocząc się z życiem i z siłą ideału, zrodziła wolność; która pozwoliła Solidarności dać jasne świadectwo. „Trzeba poznać, być świadomym, ponieważ trudno jest kochać to, czego się nie zna” – mówi ksiądz Józef.

Odczuł to na własnej skórze. Obchodził wtedy dziesięciolecie kapłaństwa. Jakby przez szczelinę zobaczył, że stan jego wiary „nie wystarczał, by stawić czoła życiu”. Jego zaangażowanie w pracę z ludźmi nie przynosiło owoców; zaczął przeżywać załamanie. Myślał: albo kiepsko się angażuję, albo to, co proponuję, nie jest odpowiedzią. „Przeżywałem frustrację. Spotkanie z Chrystusem poprzez Ruch ocaliło mi życie: zrozumiałem je dzięki temu spotkaniu. Zorientowałem się, że mój sposób życia był ideologiczny”. Mówi, że człowiek jest niezadowolony z życia, gdy go nie rozumie. „Stąd też w Polsce szerzy się cynizm”.

Smutek papieża. Dane pokazują, że nigdy nie było tak wielu samobójstw wśród młodych ludzi, jak w ostatnich latach. „Teraz, gdy jest wolność...” – zaznacza Zosia. Księdzu Józefowi wydaje się, że żyje w latach 50. we Włoszech, kiedy to ksiądz Giussani spotkał w pociągu młodych chłopaków i widział, jak dalecy są od wiary. „Dzisiaj panuje u nas zamęt, jeśli chodzi o powody, dla których się żyje. Problem w tym, że nie da się żyć bez wiary. Odczuwam litość dla tego, kto jej nie ma”. Przerywa: „Uważaj, Franek, żebym nie musiał się nad tobą litować!”. Podnosi wzrok i z ojcowską troską kieruje słowa do siedzącego na honorowym miejscu chłopaka. Franek ma 18 lat. On i inne obecne tu dzieci, są „dziećmi Kościoła”, żartuje ksiądz Józef. Są nimi dosłownie. Są owocem związków zrodzonych ze spotkań z pierwszymi Włochami, którzy przybyli do Polski dzięki sieci kontaktów. Dzieci pielgrzymek do Częstochowy lub budowy kościołów. Tak spotkali się ich rodzice. Jak Luigi, tata Franka, który wraz z innymi studentami przyjechał z Rzymu, by pomóc przy budowie kościoła świętej Jadwigi w Krakowie. Tam poznał Annę, z którą się pobrali. Miała wtedy 18 lat. Teraz siedzi przy stole, trzymając w ramionach najmłodszą córkę Marysię. „Ja i moi przyjaciele byliśmy katolikami, ale wszystkich nas uderzyła jedność łącząca tych młodych Włochów”. Wydawało się, że byli przyjaciółmi od najmłodszych lat, tymczasem poznali się, jadąc do Polski. Przy stole, dzieci słuchają opowieści mamy o małżeństwie z Luigim, o tym, jak wzrastało ono w wierze wraz z powiększaniem się rodziny, i o tym jak się skończyło w przeciągu dziesięciu dni, choć lekarze dawali Luigiemu jeszcze dwa lata. „Od tamtego momentu wszystko to, co się wydarzyło wokół mnie, było dziełem wspólnoty. Dziełem Boga”. Czuwanie dniem i nocą, posiłki,„zapewniono nam wszystko, czego potrzebowaliśmy. I w tym wszystkim czułam, że nie jestem sama”. Ksiądz Józef znów patrzy na dzieci. „Świat popycha was ku nicości, w której żyli we Włoszech młodzi ludzie, tacy jak wasz ojciec. Ocaliło go od niej to, że podążył za chrześcijaństwem. To, co działo się wówczas tam, dziś dzieje się tutaj”.

Najstarsi spośród siedzących przy stole przeżyli stan wojenny, zawieszenie w prawach obywatelskich, cenzurę. Teraz  są zaniepokojeni postępującym znieważaniem życia. „Dzisiaj dyskutuje się nad kwestiami, które nigdy nie podlegały dyskusji. Kilka lat temu w ogóle nie można było sobie tego wyobrazić”. A jednak sygnały pojawiły się już w roku 1991, kiedy w czasie swojej pielgrzymki do Polski, na lotnisku w Radomiu, Jan Paweł II w bardzo ostrych słowach mówił o piątym przykazaniu i o aborcji. I po raz pierwszy spotkał się z krytyką w swojej ojczyźnie. Nie zrozumiano, dlaczego podniósł głos właśnie w Polsce. „Tymczasem zdawał sobie sprawę z zagrożenia. I wrócił do Rzymu bardzo smutny” – wspomina ksiądz Józef. A to właśnie wizyta Ojca Świętego w Polsce w czerwcu 1979 roku „wyznaczyła początek upadku żelaznej kurtyny” – jak mówi arcybiskup Krakowa, kardynał Stanisław Dziwisz, wówczas osobisty sekretarz papieża: „Tam się zaczął upadek muru, nie w Berlinie”.

Większy od stadionu. Po odzyskaniu wolności jednak „bardziej zaczęliśmy przejmować się tym, by mieć niż być” – mówi dalej ksiądz Józef. Dziś w Polsce wszczyna się dyskusję nad przypadkiem kobiety, która zażądała aborcji, ponieważ groziła jej utrata wzroku. Nie uzyskała na nią pozwolenia i odwołała się (sprawę wygrała) do Trybunału Sprawiedliwości w Strasburgu. Jej dziewięcioletnia córka, które żyje wbrew woli matki, uczestniczy w całej sprawie. Za żelazną kurtyną istniało ścisłe rozdzielenie między prawdą a kłamstwem. „Nikt nie miał wątpliwości co do przestrzeni, w której człowiek mógł żyć, a w której natomiast umierał” – mówi Zosia, gdy wychodzimy z lokalu. Odnosisz wrażenie, że na polskich drogach oddycha się tym duchem naznaczonym historią. Ciemne i ciche ulice, jak w czasie godziny policyjnej, gorące światła bijące z okien domów, tym intensywniejsze, im bardziej mroczna i zimna jest ciemność na zewnątrz.

Przy tych wybrukowanych ulicach Świdnicy powstała kiedyś radziecka dzielnica. Stacjonowała tutaj Armia Czerwona. Dziś znajduje się w tym miejscu przedszkole fundacji Ut unum sint [„Aby byli jedno” – przyp. tłum.]. Przyjmuje dzieci z najuboższych rodzin w mieście i kilka sierot. To coś w rodzaju małej chatki, w każdym detalu urządzonej z myślą o nich. Firanki w oknach, malutkie krzesełka i pomalowane mebelki. Dzieci, które przychodzą tu z domów, gdzie nie ma elektryczności, jedzą wspólnie śniadanie tuż obok eleganckiego fortepianu. Za całość odpowiedzialna jest Danusia. Jej życie kształtowało się wraz z tym charytatywnym dziełem. Miała 16 lat, gdy w dzień świętego Mikołaja, z wdzięczności za spotkanie chrześcijaństwa, wraz ze swoimi przyjaciółmi, zaniosła prezenty najuboższym dzieciom. Odtąd ich nie opuściła, stała się ich siostrą, mamą i babcią. Dziś do przedszkola przychodzą dzieci pierwszych dzieci. Ma je pod swoją opieką od rana do samego wieczora, chrzci i wychowuje. Popołudniu natomiast działa świetlica dla uczniów,prowadzone są kursy językowe, warsztaty, zajęcia sportowe.

Z fundacji Ut unum sint zrodziło się w Zdzieszowicach niedaleko Opola, inne dzieło wychowawcze, Otwarte serce, przy którym powstała świetlica środowiskowa. „Nic by z tego nie było – mówi Danusia – bez przyjaźni, która mnie podtrzymuje. Nawet nie mogłabym pomyśleć o robieniu czegoś podobnego. Ktoś może świetnie dawać sobie radę w organizowaniu różnych przedsięwzięć, ale sam się z czasem wypali”.

To samo poprzedniego dnia powiedział Jacek, trzydziestopięcioletni inżynier z Wrocławia. To właśnie on zaangażowany jest w powoływanie do życia polskiego Towarzystwa Dzieł [Compagnia delle Opere]. Zaczęło się od niego i jego zawodowej „porażki”. W tym roku jego firma miała zrealizować ważny projekt: mieli zbudować stadion na Mistrzostwa Europy w 2012 roku. Zaczęli dobrze, potem pojawiły się komplikacje. Wreszcie zdecydowali się wycofać. „Zabrakło jedności. Nawet tak wielki i piękny cel jak budowa stadionu nie jest w stanie zjednoczyć ludzi. Była to dla mnie porażka, załamałem się”. Wtedy jego przyjaciele powiedzieli mu prostą i rewolucyjną rzecz. „Jestem większy od projektu stadionu”. Zebrał swoich współpracowników, pamiętając o tych słowach. „Tamtego dnia powiedzieli mi, że po raz pierwszy w życiu stanęli wobec pracy w ten sposób. Mogłem się przekonać, że mój wzrost dokonuje się nie za sprawą pracy samej w sobie, ale możliwości poznania mojej wartości w sprawach, które się wydarzają. Ocalił mnie osąd. A osąd ten dokonał się w towarzystwie”. W ten sposób w czasie spotkań wokół masywnego drewnianego stołu, nad kubkami z gorącą herbatą i kawą, wszystkie dzieła – CDO, fundacja, przedszkole – zajmują właściwe miejsce. „Są tylko konsekwencją, pomocą” – mówi ksiądz Jurek Krawczyk, odpowiedzialny za Ruch w Polsce, który dzisiaj tworzą wspólnoty rozsiane po całym kraju.„Nic nie wystarcza, jeśli brakuje mojego „ja”. Nie ważne, co robię, problem w tym, kto wypełnia brak, który noszę w swoim wnętrzu. Wszyscy potrzebujemy ogromnej pomocy, pracy nad osądem, która jest nam proponowana. Zdaję sobie z tego sprawę, ponieważ ostatnio wszystko w moim życiu radykalnie się zmieniło”.

Po dwudziestu dwóch latach kapłaństwa i trzynastu latach posługi jako proboszcz musiał powrócić do seminarium. Jest ojcem duchowym w Opolu. „Mógłbym pomyśleć, że to tylko zmiana zakresu obowiązków, ale wyraźnie Bóg do mnie mówi. Wychowuje mnie poprzez fakty, ogałaca mnie ze wszystkiego, by pokazać mi, czego potrzebuję”. I po dwudziestu latach rozumie to, co powiedział mu ksiądz Ricci wobec historycznego spotkania Gorbaczowa z Ojcem Świętym. „Skończyła się dla was zacięta walka. Teraz dotrze do was kultura bez Boga. Pogubicie się, jeśli nie będziecie razem i nie pozwolicie się wychowywać”. I myśli o dopiero co odbytej rozmowie telefonicznej z ukraińskim małżeństwem, które przyjechało do Polski właśnie dlatego, że Polska jest krajem katolickim. Pracują w pewnym gospodarstwie; kiedy jednak w niedzielę odkładają obowiązki, by iść na mszę, stają się obiektem drwin: „Zapytali mnie, gdzie się podziała Polska”. Jacek mówi, że odnajduje Polskę na Jasnej Górze, gdzie zawsze jest mnóstwo ludzi. „Kiedy zobaczyłem na modlitwie młodych z całego kraju, powiedziałem sobie, że Polska nie przepadła”. Na myśl przychodzą słowa kardynała Dziwisza, skierowane do studentów w czasie pielgrzymki do Częstochowy: „Jesteście spełnieniem słów Jana Pawła II: «Nie lękajcie się, otwórzcie, co więcej, otwórzcie na oścież drzwi Chrystusowi»”.

Płaszcz Madonny. Dzisiaj jest tak samo: kościół na Jasnej Górze wypełniony po brzegi. Pogrążony w milczeniu tłum, grube okrycia i szaliki, wszyscy długo klęczą. Naród, któremu trwanie w tej postawie przychodzi równie łatwo jak siedzenie w ławkach. W tłumie widać jasnowłosą głowę Annette. Jest Niemką. Do Polski przyjechała piętnaście lat temu za swoim mężem Wojtkiem, dziś prezydentem Świdnicy. Dzisiaj są tutaj z okazji inauguracji roku pracy. Wczoraj do Annette zadzwoniła mama: ojciec jest chory, jego stan nagle się pogorszył. „Natychmiast chciałam jechać do Heidelbergu, zamiast tego jednak przyjechałam tutaj. Zarówno dla mnie, jak i dla nich najważniejsza jest modlitwa i ofiarowanie całego lęku”. Przyjechała, by zawierzyć wszystko Bogu.

Kołysząc się w autobusie mknącym pośród wiosek, zostawia się z tyłu Częstochowę, wzgórze i płaszcz Czarnej Madonny, która od zawsze strzeże prawdy polskiego ducha; na myśl przychodzą słowa księdza Ricci: „Jeśli pozwolicie się wychowywać, będziecie twierdzą dla Polski”. Chciałoby się od razu zobaczyć tę twierdzę.

Zaraz po powrocie do Świdnicy, Annette wchodzi do domu i dzwoni do mamy. Jest pogodna, pełna nadziei: „Mama powiedziała, że tata nie boi się już nadchodzącej śmierci; że spędzili ze sobą dzień pełen miłości i gestów przywiązania”. W ostatnich dniach nie był w stanie nawet mówić, dziś przed księdzem zaśpiewał cały Hymn do Ducha Świętego. „To dzieło Boga” – mówi Annette. „Bóg mi odpowiada i wyzwala mnie, gdy Mu się zawierzam”.


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją