Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2010 > styczeń / luty

Ślady, numer 1 / 2010 (styczeń / luty)

Pierwszy plan. Ja i dzieło

„Jest takie prawo duszy: osoba żyje w relacji, w przeciwnym razie jest martwa”

Wywiad z Pietro Barcellona

Giuseppe Di Fazio


PIETRO BARCELLONA - „Jest takie prawo duszy: osoba żyje w relacji, w przeciwnym razie jest martwa”

Aspiracja zrealizowania się samemu jest czystą iluzją. Więzi z innymi nie są rezygnacją z samych siebie, ale drogą do pełni, która prowadzi przez Ostatnią Wieczerzę.


Mamy już za sobą indywidualizm, jesteśmy w czasie cofania się do infantylnego narcyzmu”. Jest to pierwsza uwaga Pietro Barcellony – filozofa prawa, byłego posła Włoskiej Partii Komunistycznej i świeckiego członka Consiglio Superiore della Magistratura [Naczelna Rada Sądownictwa – przyp. red.] – do wystąpienia księdza Juliana Carróna na krajowym zebraniu Compagnia delle Opere [Towarzystwo Dzieł – przyp. red.]. „A tymczasem – sugeruje Barcellona, który niedawno zaprezentował w Rzymie książkę napisaną wraz z księdzem Francesco Ventorino o Ineludibile questione di Dio [Nieuniknionej kwestii Boga – przyp. tłum.] (2009) – „ja” nie realizuje się bez doświadczenia drugiego, bez wzajemności. Właśnie w tym punkcie zgadzam się z Carrónem: dobro „ja” i dobro wspólne idą ze sobą w parze”.

Jak to możliwe, Profesorze, że w czasach kryzysu, w których teraz żyjemy, wzmaga się pokusa indywidualizmu i jak nigdy silna jest „pułapka ratuj-się-kto-może”?

Dzisiejszy człowiek jest ofiarą choroby duszy: emocjonalnego powrotu do fazy, w której jedynym wymiarem Narcyza jest prowadzące do śmierci kontemplowanie siebie w lustrze. W tej perspektywie znika nawet przedmiot pragnienia i znajdujemy się w swojego rodzaju autohipnozie, zbiorowej patologii. Wielki Mieszczanin Tomasza Manna, mimo że był indywidualistą, starał się założyć zarówno przedsiębiorstwo, jak i rodzinę. Dziś nie ma już nic. Co więcej, ten nowy indywidualizm znajduje pożywkę w relacjach, które powstają w „sieci” wraz z grami RPG [gry komputerowe, w których użytkownik ma duży wpływ na kreowanie cech postaci – przyp. red.]. Człowiek szuka w nich przywrócenia własnego wyobrażenia o sobie; takiego, jakie chciałby stworzyć bez relacyjności. W tekście księdza Carróna znalazłem rozwinięcie tych i innych intuicji, które wyraziłem w książce, która ukazała się w 1988 roku, zatytułowanej L’egoismo maturo e la follia del capitale [Dojrzały egoizm i szaleństwo kapitału – przyp. tłum.] (1988).

Inni coraz częściej stają się wrogami, przed którymi trzeba się bronić. Czy można jednak wyjść z kryzysu lub osiągnąć szczęście, nie zważając na innych?

W tej mojej książce dowodzę, że antytezą narcyzmu jest dojrzały egoizm. Osoba „dojrzała” poszukuje wielkich celów, które ją przewyższają, i w sposób naturalny skłania się do tego, by wędrować w grupie. Aby zrealizować siebie, „ja” musi wędrować z innymi. Inaczej mówiąc: moja osobowość może rozwinąć się w rozpoznaniu własnego, wpisanego w swoją strukturę, powołania do relacji. Promuję innych, by promować samego siebie; daję, by pozostać w kontekście zaprojektowanej wzajemności.

W przeciwieństwie do tego, co często słyszymy w kazaniach, które są zaproszeniem do powinności działania, przy rezygnacji z miłości do samych siebie, znalazłem w wystąpieniu Carróna bliskie mi akcenty. Nikt nie prosi mnie o zrezygnowanie z samego siebie, ale przypomina mi, że realizacja mojego „ja” dokonuje się we wzajemności. Skądinąd wszystko to, czym jesteśmy, pochodzi z długów zaciągniętych z biegiem czasu: relacja z naszą mamą, z naszym nauczycielem. Indywidualizm jako ideologia jest sztuczny, nie ma nic wspólnego z ludzką naturą.

A jednak rozpowszechnione jest przekonanie o autokreacji człowieka.

Indywidualizm przemieniony w narcyzm jest ideologią, która wywiera wpływ na ludzi naszych czasów do tego stopnia, że ukazuje ich jako tych, którzy kreują samych siebie. Osoba w rzeczywistości dojrzewa w relacji. Dla ukształtowania osobowości decydująca jest ciąża, narodziny i opieka rodziców nad dzieckiem. Tylko zatomizowane mieszczańskie społeczeństwo może sobie wyobrazić, że ludzie sami się rodzą i wychowują.

W historii prądy indywidualistyczne otwarły drogę autorytarnym tendencjom...

Wszyscy ci, którzy wypowiadają się przeciwko formom wspólnotowości, nie zdają sobie sprawy, że osłabienie „ja” przygotowuje władzę przywódcy. Radykalny indywidualizm, jak słusznie utrzymywał Louis Dumont, jest przedsionkiem dyktatury.

A jednak ksiądz Giussani utrzymywał, że w historycznej rzeczywistości nie jest możliwa miłość do siebie, która pozwalałaby kochać także innych, jeśli Chrystus nie zmartwychwstał, to znaczy nie jest współczesny.

Człowiek nie może pomijać socjalizacji, która nie jest spacerem po Edenie, ale raczej wędrówką wiodącą przez dramatyczne i tragiczne odcinki, takie jak separacja i cierpienie. Te ostatnie doświadczenia prowadzą nas do pytania o sens cierpienia, straty, o możliwość kontynuacji życia po śmierci. Tutaj sytuuje się refleksja o ogromnej historycznej nowości i wierze, którą wprowadza do historii wcielenie Chrystusa.

Jakie stanowisko zajmuje Pan wobec tego faktu?

Lubię zastanawiać się nad dwoma momentami z życia Chrystusa: Kazaniem na górze i Ostatnią Wieczerzą. W Kazaniu na górze nie zostaje wytyczony szlak dogmatów i zasad, których trzeba przestrzegać, ale szlak dyspozycyjności do rzeczywistego spotkania z Drugim. Nie musisz czynić dobra, mając w perspektywie otrzymanie nagrody, przez co zgromadzisz świadectwa dobrego sprawowania: musisz być tylko otwarty na konkretne spotkanie z drugą osobą, która sama z siebie gotowa jest do przyjęcia i podarowania miłości. W miłości między dwoma osobami nie można prowadzić księgowości należności i zobowiązań. Droga do tej pełni ukazuje się w czasie Ostatniej Wieczerzy poprzez ucztę, na której każdy spożywa ciało samego Chrystusa. Biesiadny posiłek na Ostatniej Wieczerzy jest emblematem sytuacji, w której środek i cel są identyczne, gdyż bycie razem, uczestnicząc fizycznie w Ciele i Krwi Chrystusa, realizuje pełnię miłości.

To jednak mogłoby być po prostu wspomnieniem gestu sprzed dwóch tysięcy lat.

Nie, właśnie za sprawą absolutnej tajemnicy współobecności człowieczeństwa i boskości w osobie żywego Boga. Dlatego też prawa czasu – przeszłość, teraźniejszość, przyszłość – znikają w chwili, gdy w tajemniczy sposób dochodzi do spotkania. Dla tego, kto wierzy, Chrystus nie jest po prostu kimś umarłym i zmartwychwstałym dwa tysiące lat temu, ale jest zawsze obecny w uczuciu miłości do drugiego.

A dla tego, kto nie wierzy?

Przed nim nieustanna praca udowadniania samemu sobie, że doświadczenie tego spotkania nie jest przed nim zamknięte i że musi nieustannie starać się rozbrajać swój intelekt, aby móc przyjąć w swojej uczuciowości to, czego nie jest w stanie jeszcze doświadczać. Dla osoby niewierzącej, która nie ma uprzedzeń intelektualistycznych ani ideologicznych oporów, życie i tak zawsze jest czasem oczekiwania.

Wróćmy do początkowych refleksji. Co pociąga za sobą dominacja „infantylnego narcyzmu” w stosunku do wspólnego dobra?

Wspólne dobro nie jest czymś obiektywnym przeciwstawionym osobie, która żyje, by zrealizować samą siebie. Jest raczej terenem wzrostu, który pozwala nam być tym, czym jesteśmy. Nikt nie może myśleć o realizacji siebie w sposób samowystarczalny. Przychodzą mi na myśl ryby: nie mogą osuszyć wody, bo zginą. Tak samo prawdziwi ludzie nie mogą nie odczuwać przynależności do wspólnego świata, pojmując ją jako podstawę do oparcia stóp, jako teren, po którym się stąpa. Wspólne dobro jest jak dom, który się zamieszkuje.


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją