Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2010 > styczeń / luty

Ślady, numer 1 / 2010 (styczeń / luty)

Strona Pierwsza

Twoje dzieło jest dobrem dla wszystkich

Notatki z wystąpienia księdza Juliána Carróna na generalnym zebraniu Compagnia delle Opere [Towarzystwa Dzieł – przyp. tłum.]. Assago, 22 listopada 2009

ks. Julián Carrón


1. Być może nigdy tak jak w tych czasach kryzysu nie zdajemy sobie sprawy, jak prawdziwe jest motto, które wybraliście na temat waszego dorocznego spotkania: „Twoje dzieło jest dobrem dla wszystkich”. Najlepiej mogą to zrozumieć ci, których kryzys najbardziej dotknął, ich rodziny, ich dzieci.

Ale próbować utrzymać dzieło jest w dzisiejszych czasach rzeczą naprawdę trudną. Sami dobrze to wiecie, szamocząc się między budowaniem dalej tego dobra a opuszczeniem rąk i zamknięciem interesu. Pokusa indywidualizmu jest ciągle w natarciu. Pułapka „ratuj-się-kto-może” jest większa niż kiedykolwiek.

Dla wielu z was byłoby to wygodne. Oszczędzilibyście sobie sporo trosk. A jednak nie zamknęliście się w sobie, nie zapomnieliście o innych. I tak pokonaliście indywidualizm, o którym mówił Bernhard Scholz. Jednak pokusa wciąż trwa i by móc wytrwać, potrzebne są dobre powody, które by nam na to pozwoliły. I taki jest cel mojego wystąpienia. Paradoksalnie, kryzys może się stać okazją do wzmocnienia fundamentów pod dziełem, które budujecie, do uzyskania większej świadomości leżących u jego podstaw powodów.

2. Indywidualizm jest pokusą rozwiązywania problemów starą jak sam człowiek, dotyczy relacji między dobrem własnym a dobrem innych, napięcia między „ja” a wspólnotą. Fakt, że nie żyjemy samotnie, ale zawsze funkcjonujemy wewnątrz wspólnoty, zmusza nas do ciągłego decydowania o sposobie, w jaki stajemy wobec tego paradoksu.

Jesteśmy powołani do życia tym wyzwaniem w kontekście kulturalnym, w którym odpowiedź na takie napięcie wydaje się oczywista: indywidualizm. Krótko mówiąc: skuteczniej osiągam własne dobro, jeśli nie biorę pod uwagę innych. Więcej: indywidualista widzi w innym zagrożenie dla osiągnięcia celu własnego szczęścia. Zachowanie to można streścić hasłem definiującym charakterystyczną dla tej mentalności postawę: homo homini lupus [„człowiek człowiekowi wilkiem” – przyp. tłum.].

Ale mówiąc tak, współczesność pokazuje, że jest niezdolna do udzielenia wyczerpującej odpowiedzi, takiej, która brałaby pod uwagę wszystkie obecne czynniki. W istocie indywidualistyczna koncepcja rozwiązuje problem wymazując jeden z biegunów napięcia. A rozwiązanie, które eliminuje jeden z obecnych czynników, nie jest rzeczywistym rozwiązaniem.

Jak bardzo błędne jest takie ujęcie, pokazuje doskonale widoczny fakt coraz silniej odczuwanej konieczności wprowadzenia reguł. Im bardziej postrzega się innego jako potencjalnego wroga, tym bardziej wychodzi na jaw konieczność zewnętrznej interwencji, która zarządzałaby konfliktami. Oto paradoks współczesności: im bardziej sprzyja ona indywidualizmowi, tym bardziej zmuszona jest mnożyć reguły, by mieć pod kontrolą „wilka”, którym każdy z nas może się okazać. Spektakularny upadek takiego podejścia jest dziś widoczny dla wszystkich, choć próbuje się go ukrywać. Nigdy nie będzie dość reguł, by wytresować wilki.

Oto przerażający wynik sytuacji, w której cały nacisk kładzie się na etykę zamiast na wychowanie, czyli odpowiednią relację „ja” z innymi.

Jednak to nie nieudolność reguł tworzy problem. Prawdziwą kwestią jest to, że indywidualizm zasadza się na ogromnym błędzie: przekonaniu, że szczęście jest równoznaczne z gromadzeniem. Tutaj współczesna mentalność pokazuje znowu brak zrozumienia dla autentycznej natury człowieka, tej strukturalnej dysproporcji, o której pamiętał Leopardi. Dlatego indywidualizm bardziej jeszcze niż błędny, jest bezużyteczny dla rozwiązania ludzkiego dramatu.

Przy tym należałoby dodać jeszcze kolejne oszustwo, rozgłaszane przez panującą władzę: że można być szczęśliwym bez względu na innych.

3. By adekwatnie odpowiedzieć na nasz problem, punktem wyjścia jest doświadczenie podstawowe, które każdy z nas uczciwie może w sobie wytropić: „Każdy człowiek dobrej woli wobec bólu i potrzeby od razu zaczyna działać, okazuje się zdolny do hojności” (L. Giussani, L’Avvenimento cristiano [Chrześcijańskie wydarzenie], Mediolan 2003, s. 81).

Ale to naturalne uczucie hojności nie może przetrwać bez dobrych powodów: „Solidarność jest instynktowną cechą ludzkiej natury (mniej lub bardziej); jednakże nie może tworzyć historii, tworzyć dzieł dopóki pozostaje emocją albo reaktywną odpowiedzią na emocję; emocja nie buduje” (Tamże, ss. 82-83).

Jak podtrzymać doświadczenie podstawowe wobec potrzeby? To jest pytanie, które wiele lat temu zadawał sobie ksiądz Giussani na spotkaniu podobnym do dzisiejszego: „Jak to możliwe, by człowiek zachował to «serce» wobec kosmosu, a tym bardziej wobec społeczeństwa? W jaki sposób może człowiek utrzymać się w pozytywności i ostatecznym optymizmie (ponieważ bez optymizmu nie da się działać)? Odpowiedź brzmi: nie sam, ale angażując się razem z innymi. Ustanawiając przyjaźń, która działa (wspólne życie, towarzystwo, ruch): czyli obfitsze zgromadzenie sił, oparte na wzajemnym uznaniu. Takie towarzystwo jest tym stabilniejsze, im trwalszy i stabilniejszy jest powód, dla którego powstaje. Przyjaźń rodząca się ze wspólnoty interesów ekonomicznych trwa tak długo, jak długo ocenia się ją jako użyteczną. Natomiast towarzystwo, ruch, który powstaje z przeczucia, że cel przedsiębiorstwa wykracza poza granice samego przedsiębiorstwa, i że samo jest próbą odpowiedzi na coś o wiele większego – krótko mówiąc, ruch rodzący się z dostrzegania serca, które współdzielimy i które definiuje nas jako ludzi, ustanawia «przynależność»” (Tamże, ss. 88-89).

To doświadczenie podstawowe pokazuje, że inny jest pojmowany jako pewne dobro, czego dowodzi fakt odruchu solidarności, tak silnego, że powstaje lud, który może odpowiadać na potrzebę. Dlatego odczuwamy potrzebę bycia razem, by podtrzymywać nasz początkowy zapał. Taka postawa, lepiej niż liczne puste hasła, często pozwalała przetrwać.

Przynależność przychodząca z pomocą doświadczeniu podstawowemu jest też metodą, która koryguje nieuniknione i ciągłe redukowanie tegoż doświadczenia w życiu i działaniu. Nie jesteśmy naiwni albo utopijnie optymistyczni w stylu Rousseau. Dobrze znamy nasze ograniczenia, grzech osobisty i społeczny, i dlatego – jak mówi ksiądz Giussani w przemówieniu z Assago z 1987 roku (L’io, il potere, le opere [Ja, władza, dzieła], Genua 2000, ss. 165-170) – przynależność do ruchów nieustannie wydobywa z tego upadku, wychowując wciąż do piękna, prawdy, sprawiedliwości. Zamiast państwa policyjnego, wychowanie w przynależności.

Ale w czasie kryzysu nawet takie ciążenie ku ideałowi i przyjaźń, która działa, nie mogą oprzeć się pokusie indywidualizmu, jeśli nie znajdują dla siebie dobrych powodów. Musimy, rzeczywiście, dobrze zdawać sobie sprawę z dwuznaczności, w którą zbyt często popadamy: zastępujemy przyjaźń, która narodziła się, by wspierać drogę podejmowaną przez „ja”, projektem hegemonicznego sukcesu, który przychodzi przez władzę polityczną i społeczną. A coś takiego nie jest w stanie przetrwać wobec życiowych zawirowań.

Dlatego też obecna sytuacja staje się sprzyjającą okazją do tego, by dojrzeć w świadomości tego, dlaczego jesteśmy razem. By naświetlić powód, który może oprzeć się każdemu tsunami.

4. Bez dobrego powodu nie da się przetrwać, a w konsekwencji – budować z perspektywą trwałości. Tylko coś solidniejszego niż wszystko, co może się wydarzyć, ma szansę stać się odpowiednim fundamentem do budowy. Co to takiego?

By odpowiedzieć na to pytanie, pozwólcie mi na osobiste zwierzenie. Co roku muszę rozmawiać z tymi, którzy po latach nowicjatu proszą o ostateczne przyjęcie do Memores Domini. Przy takiej okazji trzeba mi zadać sobie pytanie: wśród wielu szczegółów, które tworzą życie, na co mam patrzeć, by pomóc im zrozumieć, czy jest, czy nie jest rozumne wykonać tak decydujący krok w ich życiu? Ponieważ nie wiem, jak Tajemnica poprowadzi ich do przeznaczenia, przez jakie okoliczności każe im przechodzić, jedyną gwarancją, jaka pozwoli im stanąć wobec każdej ewentualności, jest doświadczenie czegoś, czego – czy zrozumieją mniej czy więcej – nie będą już mogli zapomnieć. Doświadczenie, które mogłoby podtrzymać życie w całości. I przychodzi mi do głowy jedno zdanie ze świętego Tomasza, znane wam wszystkim, które zawiera w sobie klucz do tego problemu: „Życie człowieka opiera się na afekcie, który pierwotnie je podtrzymuje, i w którym znajduje swoje największe zaspokojenie” (Suma teologiczna, II-II, 179, 1). Tylko afekt, w którym możesz znaleźć największe zaspokojenie może podtrzymać całe życie.

Czy taki afekt może istnieć? Istnieje afekt, który opowiada tak doskonale na nasze oczekiwanie, że może stać się fundamentem zdolnym do oparcia się w każdej bitwie? Czy, w innych słowach, właściwszych przy dzisiejszej okazji: czy jest afekt bardziej satysfakcjonujący niż jakikolwiek indywidualizm?

Ponieważ człowiek jest wymogiem pełni, tylko coś pełnego może odpowiedzieć na ten wymóg. Tylko jeden człowiek w historii twierdził, że może to zrobić: Jezus z Nazaretu, Tajemnica, która stała się ciałem. Tylko ten, kto miał łaskę otrzymania takiego daru, może zrozumieć, czym jest to zaspokojenie, które pozwala podtrzymać całe życie. I okazuje się, że tylko wtedy można nie ulec indywidualizmowi, jeśli otrzymało się dobro tak niepodobne do czegokolwiek innego.

Oto chrześcijański realizm: „Jeśli Bóg, rzeczywiście, nie stałby się człowiekiem, nikt nie mógłby sprawić, że jego życiem kieruje ta darmowość, nikt z nas nie śmiałby według tej darmowości patrzeć na swoje życie” (L. Giussani, L’io, il potere, le opere, dz. cyt., s. 132).

Teraz stają się zrozumiałe początkowe słowa ostatniej encykliki papieża: „Miłość w prawdzie, której Jezus Chrystus stał się świadkiem przez swoje życie ziemskie, a zwłaszcza przez swoją śmierć i zmartwychwstanie, stanowi zasadniczą siłę napędową prawdziwego rozwoju każdego człowieka i całej ludzkości” (Benedykt XVI, Caritas in veritate, 1).

Dlaczego? Ponieważ „wszystko wywodzi się z miłości Bożej, dzięki niej wszystko przyjmuje kształt, do niej wszystko zmierza. Miłość jest największym darem, jaki Bóg przekazał ludziom, jest Jego obietnicą i naszą nadzieją” (Tamże, 2).

Właśnie ta nieskończona miłość Boga wobec nas, bardziej zaspokajająca niż jakakolwiek indywidualistyczna hipoteza, może nas ze swej strony uczynić osobami kochającymi: „Ludzie, będąc adresatami miłości Bożej, stali się podmiotami miłości i są powołani, by stać się narzędziami łaski, by szerzyć miłość Bożą i tworzyć więzi miłości” (Tamże, 5).

Z olbrzymiej obfitości miłości, z pełni miłości, której byliśmy przedmiotem, może wypłynąć darmowość. Nie z braku, ale z olbrzymiej obfitości!

„To pierwotna prawda miłości Bożej, darowana nam łaska, otwiera nasze życie na dar i umożliwia nadzieję na «rozwój całego człowieka i wszystkich ludzi», na przejście «z mniej ludzkich warunków życia do warunków bardziej godnych człowieka, zrealizowane po pokonaniu trudności, które nieodłącznie spotykamy na drodze” (Tamże, 8).

Bez tego nie jesteśmy w stanie budować na dłuższą metę. Ksiądz Giussani dwadzieścia pięć lat temu mówił grupce studentów, że „nie możemy być wciąż tak aktywni i wytwarzać dalej tego wszystkiego, co wytwarzaliśmy w tych surowych latach, bez jedności (komunii); ale jedność bez Chrystusa nie może przetrwać, powodem jedności jest Chrystus, więź z Chrystusem. Ta więź rodzi warunek, dzięki któremu mogę wytrwać w towarzystwie nie czując się osamotnionym, wyalienowanym – miłość do siebie, miłość do innych jako odblask miłości do samego siebie. Mówię więc, że nie da się wytrwać w miłości do siebie samych, jeśli Chrystus nie jest obecnością taką, jak obecność matki dla dziecka (...), jeśli nie jest obecnością, jeśli nie zwyciężył śmierci, czyli jeśli nie zmartwychwstał, więc jeśli nie panuje nad historią – z tego powodu czas go nie powstrzymuje, nie ograniczają go czas i przestrzeń – jeśli nie trzyma historii w garści, jeśli nie jest mój tak samo, jak był Jana dwa tysiące lat temu, jeśli Ty, Chryste, nie jesteś dla mnie rzeczywistą obecnością, na nowo staję się nicością. Dlatego uznanie Twojej obecności, ciągłe uznawanie Twojej obecności – oto przemiana, jakiej we mnie potrzeba. Nawrócenie jest czymś podobnym do człowieka, który idzie, tak jakbym szedł z wieloma ślicznymi myślami wydedukowanymi z Jego istnienia i w pewnym momencie odwróciłbym się (nawrócenie) i zobaczyłbym Go koło siebie. To coś całkiem innego, droga zmienia się całkowicie. Sprawiedliwość jest wiarą, a wiara jest uznaniem tej Obecności. Chrystus zmartwychwstał, to znaczy, że jest równoczesny w czasie, jest równoczesny w historii. Oto głęboka przemiana, którą wprowadza nowy podmiot, nowe stworzenie: wiara w Chrystusa ukrzyżowanego i zmartwychwstałego, gdzie „ukrzyżowanie” jest warunkiem zmartwychwstania. Dlatego nie będę mógł się gorszyć, jeśli warunkiem do przeżywania radości, którą mi obiecał, jest krzyż, wręcz przeciwnie, to jest fascynująca demonstracja tego, że nawet ból i krzyż, i śmierć, stają się radością. Jak mówi święty Paweł, «Pełen jestem pociechy, opływam w radość w każdym ucisku»: nie da się tego po ludzku pojąć, to jest inny byt, inny świat, który jest obecny i który musimy, w naszym ubóstwie, uznać, coraz mocniej uznawać, tak, by stawało się to coraz bardziej nawykowe, znajome, by nasza obecność na świecie była coraz bardziej odkupiająca, czyli by czyniła wciąż bardziej ludzkimi nas samych i innych” (L. Giussani, Qui e ora (1984-1985) [Tu i teraz (1984-1985)], Mediolan 2009, ss. 76-78).

Innymi słowy, „by móc kochać siebie samych, by móc dużo działać, trzeba być razem; by móc być razem, potrzeba uznać miłość do siebie, która pozwala kochać też innych, a zatem która może wprowadzić wielką przemianę, którą jest miłość do ludzi i siebie samych, widzianych w więzi z nieskończonością; ale to nie jest możliwe, jeśli nie z powodu pewnej Obecności, nie jest możliwe, jeśli Chrystus (...) nie zmartwychwstał, czyli jeśli nie jest nam współczesny. A zatem, uznanie tej współczesności, tej obecności przy moim geście, tego towarzystwa w drodze, jest pierwszym podstawowym gestem wolności, który pozwala na wszystkie kolejne, który pobudza wszystkie kolejne” (Tamże, ss. 82-83).

Takie doświadczenie może ostatecznie pokonać indywidualizm: „my” staje się częścią definicji „ja”.

Dlatego też możemy naśladować Boga. Nie dlatego, że jesteśmy porządni, ale dlatego, że jesteśmy przez Niego wybrani: „W naszych zamiarach i projektach realistycznie zakładamy wszystko, co konieczne, by je zrealizować. Ale poza tym musimy zrealizować, albo spróbować zrealizować, naśladując Pana, uczucie, nieobecne w kalkulacjach uporządkowania naszych spraw, ale które rodzi się bezpośrednio i zwraca się do człowieka, towarzysza, w przyjaźni, bezinteresownie. To nazywa się miłością. Bezinteresowna pomoc bliźniemu, człowiekowi, w rozwiązaniu i odpowiedzi na jego potrzebę, jakakolwiek by ona nie była: od potrzeby chleba do potrzeby ducha. Rozwiązywanie albo próba rozwiązania problemu, z powodu którego człowiek płacze i cierpi. Ludzie otaczający nas w dzisiejszym świecie pamięć o tej miłości uznają za szaleństwo. Mówią: „Tak, to idealizm”, co jest w ich słowniku równoznaczne z: „To szaleństwo. Straciłeś głowę. Popatrz raczej na to, co masz do roboty! Daj spokój z tym nadmiarem, który może popsuć wyniki twojej pracy!”. Jeśli tu jesteście, to dlatego, że w waszym zaangażowaniu w pracę, w waszym zaangażowaniu w organizację, w znanej wam rzeczywistości i w waszym towarzystwie znaleźliście jakiś powód do działania, poza tym, co powinniście zrobić i zrealizować, w darmowości, która nie może być przeliczona, nie pozostawia miejsca kalkulacjom. Tylko Bóg jest poza jakąkolwiek możliwością kalkulacji. Dlatego wasza praca jest i musi dążyć do bycia naśladowaniem Boga, albo, lepiej, naśladowaniem Chrystusa” (L. Giussani, L’Avvenimento cristiano, dz. cyt., s. 120).

Ale nie jesteśmy w stanie naśladować Boga o własnych siłach. Możliwość naśladowania Boga istnieje, bo On sam daje nam tę miłość, którą możemy Go naśladować. Dlatego „miłość jest czynnikiem, który podważa i przenika wszystkie inne czynniki, miłość jest większa od wszystkiego. Ona stwarza lud, który może powstać tylko z czegoś danego za darmo. Precyzyjne kalkulacje nie mogą wznieść niczego wyższego niż ludzka siła wyrazu, rzeczywistości ludu. (...) Pomiędzy nami narodził się lud z powodu darmowości, naśladując, próbując naśladować niezmierną obfitość i łaskę, z którymi Chrystus przyszedł i z nami pozostał. Ostateczną opłacalnością życia jest w istocie darmowość, która przenika w szczeliny naszych kalkulacji” (Tamże, s. 121).

Przenikanie darmowości w szczeliny naszych kalkulacji powinno zawsze widnieć przed nami jako ideał, jako pewne napięcie. Ponieważ – jako że wszyscy jesteśmy grzesznikami – nie jesteśmy chronieni przed upadkiem naszej bezinteresowności i popadnięciem w czyste kalkulacje, przy przekonaniu, że ocala nas po prostu przynależność do naszej przyjaźni. Nieustannie czyha ryzyko obwarowywania się w małym korporacyjnym światku naszego dzieła, być może nawet z planem zdobycia politycznej hegemonii. Darmowość jako ostateczna korzyść oznacza wyścig w poszukiwaniu dobra, które wyraża się w poszanowaniu prawa, ale które z darmowości czyni przywiązanie, budowanie dla dobra wspólnego, poprawianie bez przemilczeń wobec ciągłego upadania.

A zatem rozjaśnia się jeszcze raz nasz autentyczny cel: nie urastanie w rozmiary i władzę, ale wasze dzieła jako przykłady odmienności, którą ludzie widzą i która ich uderza, ponieważ świadczy ona o Kimś innym. Oto odpowiedź na ciągłe psucie się naszego życia publicznego. Oto moralność, której potrzebuje nasza Ojczyzna.


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją