Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2008 > wrzesień / grudzień

Ślady, numer 5 / 2008 (wrzesień / grudzień)

Świadectwa

Ks. Joachim Waloszek


Mam mówić o samym początku, o moim spotkaniu z Ruchem – taka była prośba ks. Jurka i diakonii. Było to jak ziarno rzucone na glebę mojego życia, mojego serca i mojego kapłaństwa przez wydarzenie. Przypadek ten zdarzył się 25 lat temu (a właściwie nawet 27) – przypadek piękny, jak piękny dzień, przypadek spotkania z charyzmatem ks. Giussaniego.

Jak mi się to wtedy przytrafiło? Dlaczego mnie poruszyło, pociągnęło, i co się wtedy stało ze mną, z moją wiarą, z moim powołaniem, z moim życiem?

Znacie mnie od tylu lat, znają mnie nawet najstarsi. Jestem od początku, na różne sposoby, jakoś widoczny w tym towarzystwie Ruchu Comunione e Liberazione w Polsce. Odzywałem się też nie raz, i to nawet sowicie, słowami i muzyką, ale nigdy nie występowałem przed wami w roli świadczącego publicznie (jakby ex cathedra) o swoim spotkaniu z Ruchem, choć pewnie tu i tam prywatnie o tym opowiadałem. Chyba nawet – przyznam się – skrzętnie tej roli wygłaszającego świadectwo unikałem. Było tak może dlatego, że mój pierwszy entuzjazm, moje zdumienie i radość spotkania z Ruchem – niewątpliwie poruszenie serca – były do razu gmatwane i komplikowane rozterkami i nieufnością księdza niedowiarka, przemądrzałego i jednocześnie strachliwego intelektualisty. Na szczęście – jak się okazuje – komplikowanie owgo pierwszego zachwytu nie było skuteczne. Poza tym, jako ksiądz, spotkałem Ruch przez kobietę, Annelię i opowiadanie o tym publicznie mogło się wydać trochę niezręczne. Czy to wypada, żeby kobieta nawróciła księdza na Ruch? Mówię to z przymrużeniem oka, ale tak się stało.

Jednak tym razem, na prośbę ks. Jurka i diakonii, zgodziłem się, w gruncie rzeczy przekonany również o tym, że świadectwa urodzonych sceptyków mogą mieć paradoksalnie pewną osobliwą moc przekonywania, objawiając jakby z podwójną siłą skuteczność łaski, jej zwycięską moc, której nie sposób się oprzeć. Czystej łaski, która tak łatwo nie daje za wygraną, mimo oporów jakie jej stawiamy. W końcu nawet w Ewangelii zarezerwowano sporo miejsca na świadectwa takich niedowiarków jak Natanael, który powiedział: „Cóż dobrego może być z Nazaretu?”, albo Tomasz, z jego stwierdzeniem: „Jeśli nie włożę palca w miejsce gwoździ, nie uwierzę”. Więc odważę się i ja trochę przyznać do tego, jak to ze mną było na początku.

Byłem wówczas młodym księdzem, papieski rocznik święceń 1978 (zostałem wyświęcony w kwietniu tego roku). Pragnąłem bardzo szczerze pięknego i świętego kapłaństwa w Chrystusowym Kościele, w którym zostałem wychowany, w którym wzrastałem od dzieciństwa dzięki bardzo pobożnym rodzicom i dziadkom, dobrym księżom, którzy pracowali w naszej parafii i dzięki wspólnocie seminarium duchownego, w którym przygotowywałem się do kapłańskiego życia. Roczny staż pracy – tylko roczny – w dwutysięcznej parafii w Zabrzu, w roli wikarego i duszpasterza akademickiego, pokazał mi, że z pracy duszpasterskiej można czerpać bardzo wiele satysfakcji, radości i szczęścia. Myślę jednak, że również niebezpiecznie połechtał moją ambicję i próżność – w tamtych czasach łatwiej było imponować jako ksiądz, z zapleczem Papieża Polaka na Watykanie. Zacząłem dość szybko wcielać się w „rolę” księdza, takiego zawodowego księdza, sprawnego liturga, katechety, kaznodziei, chyba dość lubianego przez parafian, a zwłaszcza przez Marianki, które prowadziłem (tym bardziej, że grałem na gitarze). Wszystko to niekoniecznie szło w parze – tak myślę – z podejmowaniem prawdziwej dramaturgii życia wiarą, życia miłością do Chrystusa. Choć niewątpliwie, szczerze tego pragnąłem. Czasem tylko, cichym głosem jakiegoś nieokreślonego niezadowolenia i rozczarowania czy wątpliwości odzywała się w tamtym czasie obawa o pewnego rodzaju formalizm, rutynę, anonimowość bycia w kościele zamiast bycia Kościołem. Odzywał się jakiś brak satysfakcji, dysonans pomiędzy teologią w głowie, wyuczoną w seminarium doktryną o Chrystusie i Kościele, w którym jesteśmy ciałem siostrzanej i braterskiej miłości, a praktyką chrześcijańską, sprowadzoną bardzo często do kultu, do obyczaju, do tradycji, do zakazów i nakazów. Kolejkowe, całodniowe spowiedzi przed świętami, w których często słyszało się, że ktoś po roku od ostatniej spowiedzi oskarżał się jedynie o to, że zjadł kawałek mięsa w piątek, sprzyjały – myślę – takiej obawie. Co to za chrześcijaństwo? Towarzystwo braci kapłanów też pozostawiało niejedno do życzenia, bo chyba za dużo było w tym towarzystwa, a za mało jakiegoś kościelnego braterstwa, podnoszącego serca ku miłości.

Po roku całe to moje duszpasterstwo zawaliło się nagle decyzją biskupa, który wysłał mnie na studia muzykologiczne do Lublina na KUL, niektórzy z kolegów żartowali, że to wyjazd do Azji. I tak oto zamiast w tłumie parafian znalazłem się w grupce młodszych ode mnie świeckich kolegów i koleżanek. Było nas na roku ośmiu. Zostałem zobowiązany do tego, aby przez pięc lat, całymi godzinami ślęczeć na studiowaniu książek, niekoniecznie pobożnych, nad nutami i nad klawiaturą – musiałem wygrać kilka godzin dziennie na organach. Teraz, jeśli można było czymś imponować i hołubić swoją próżność, to raczej wirtuozerią i artyzmem muzycznych produkcji, których oczekiwali ode mnie profesorowie na egzaminach. Muzyka wciąga i pasjonuje. Tak było i ze mną. Ale czy po to zostałem księdzem? Pewne „resztki” duszpasterstwa mogłem „uskuteczniać” albo w czasie ferii, albo w rozmowach, twarzą w twarz, z moimi kolegami i koleżankami, gdzie trudniej było schować swoje człowieczeństwo, jego pytania, jego pragnienia, jego tęsknotę za szczęściem, jego problemy z grzesznością. Wtedy też bardzo ostro zdałem sobie sprawę, jak bardzo nie wystarcza moim kolegom i koleżankom ze studiów przestrzeń takiego anonimowego Kościoła, masowego duszpasterstwa, klerykalnego Kościoła. Zdałem sobie sprawę, że mnie, w gruncie rzeczy, też to nie wystarcza. Zdałem sobie sprawę, jak bardzo daje się nam wszystkim we znaki jakiś niechciany, a jednocześnie nieubłagany rozdział wiary, pobożności, praktyk religijnych, życia sakramentalnego od życia, od samej tkanki codziennego życia, od nauki, pracy, więzi międzyludzkich, od polityki.

Rozdział wiary i życia wszechboleśnie uderzył wtedy we mnie. Notabene, w polityce i w życiu społecznym w naszym kraju zaczęły dziać się rzeczy nadzwyczajne, rozpoczynało się właśnie ostateczne starcie z komunistycznym reżimem. Zbierano siły. Strajki, również na KUL-u, protesty społeczne, rozwijająca skrzydła Solidarność, potem stan wojenny. Oparcia i poparcia dla nowego ruchu społecznego i politycznego szukano w Kościele, i oczywiście znalazło się takie ze strony Episkopatu, ale przede wszystkim ze strony niektórych odważnych księży. Ja też chciałem do nich należeć. Jednocześnie jednak, w tym kotle wielkiego buntu i niepokoju społecznego, naglącym i pilnym stawało się pytanie o specyfikę, o jakość i jakby o osobliwość naszej chrześcijańskiej obecności i chrześcijańskiego zaangażowania w środowisko, w politykę, w życiu społecznym. Poważne obawy o instrumentalne, czysto polityczne wykorzystanie sztandaru kościelności okazywały się niestety bardzo uzasadnione. Wtedy właśnie, w takim momencie, w takich okolicznościach, w takim momencie mojej osobistej historii, mojego kapłaństwa, historii mojej ojczyzny wydarzyło mi się przypadkiem – ale przypadek to logika Boga – wydarzyło mi się przypadkiem to szczęście: spotkałem Ruch. Albo lepiej i precyzyjniej: spotkałem ludzi Kościoła wychowywanych w wierze przez ks.Giussaniego, nosicieli jego charyzmatu, jego pasji do Chrystusa i do Kościoła.

Najkrócej mówiąc, zostałem poruszony pięknem ich sposobu przeżywania życia, traktowania życia, postrzegania i osądzania życia i to całego życia z akcentem na słowo c a ł e g o. Całego życia, wszystkich bez wyjątku spraw z perspektywy wiary w Jezusa Chrystusa, z perspektywy doświadczenia Jego obecności w komunii, wciele Kościoła. Zostałem – jak to się u nas w żargonie mówi – uderzony pewną nowością traktowania wiary, jako sprawy absolutnie życiowej, decydującej o życiu. Zostałem uderzony pięknem ich odmienionego, a przecież najnormalniejszego w świecie człowieczeństwa, zdolnego do nadziei, radości i wielkoduszności ponad miarę. Oni sami – i to też było bardzo ważne – nie wahali się bez zawstydzenia pokazywać i nazywać źródło tego piękna, które mnie uderzyło: Jezusa Chrystusa uobecniającego się w naszej komunii, nie w naszej doskonałości moralnej (nie jesteśmy lepsi od innych). W naszej przyjaźni w wierze uobecnia się coś więcej: Jezus Chrystus. Na to wyjątkowe spotkanie, spotkanie przez duże S, które pewnego dnia, jeszcze przed osobistym spotkaniem z ks. Giussanim, zaowocowało wyznaniem: „chcę współdzielić z wami jakość waszego życia, chcę iść razem z wami ku Przeznaczeniu”, na to wielkie spotkanie składał się cały szereg różnych spotkań, wydarzeń, urzekających historii. Wszystkie one drążyły w moim sercu i powoli, bardzo powoli rozbrajały je z oporów, obaw, uprzedzeń (że to Kościół z importu, że inna mentalność, że nie wolno nam księżom tak się angażować). Przestrzegano nas przed tym w seminarium. Nie sposób tych wszystkich wydarzeń tutaj przywołać, jakby omówić. Drążyły one i pozwalały wybrzmiewać cudownej harmonii i nieomylnej korespondencji pomiędzy tym, czego w głębi duszy, swoim religijnym zmysłem pragnąłem, a tym, co spotkałem. Pomiędzy tym, za czym tęskniłem, a tym, co teraz spotkałem.

Chcę wspomnieć kilka takich wydarzeń. Zaczęło się od podróży chóru muzykologii do Włoch, w czasie której z inicjatywy naszej tłumaczki i lektorki włoskiego na KUL-u Annylii Guglielmi – jak się potem okazało dziewczyny z Memores Domini – gościły nas różne wspólnoty Ruchu. Niezapomniane doświadczenie imponującej gościnności. W gościnności tej było coś zupełnie nowego – nie wstydziła się ona przyznawać do Chrystusa jako motywu wielkoduszności. Potem już po powrocie były niekończące się rozmowy z Annąliją, gdyż chciałem wybadać skąd się to wszystko bierze? I znowu nastąpiło coś nadzwyczajnego: rozmowy te nie omijały bynajmniej tematu mojego ludzkiego „ja”, jego przeznaczenia, jego podstawowych wymogów, dramatu wiary i życia w Kościele. Potem wspólna, w grupie najbliższych przyjaciół lektura tekstu Śladami chrześcijańskiego doświadczenia (Tracce del esperienza cristiana), wspólnie planowane wyjścia na koncerty, kolacje, pierwsze próby przetłumaczenia książki Giussaniego – widzieliście na zdjęciach. Byłem przebudzony tym nowym duszpasterstwem, ale adresowanym już najpierw do samego siebie. Była pewna istotna różnica pomiędzy tym, co się wcześniej działo w parafii, a tym, co przeżywałem teraz. „Ale, broń Boże – mówiłem –, nie nazywajmy tego Rochem”. Upierałem się konsekwentnie, że nie musimy kodyfikować naszej wspólnej pięknej przygody i przyjaźni w wierze. Potem kolejne zdumienie i zawstydzenie wielkoduszną pomocą Włochów z Ruchu dla prześladowanej w stanie wojennym Solidarności. Pamiętam na przykład Gianniego de Santis z Castelbolognese, ojciec kilkorga dzieci, wcześniej misjonarza wolontariusza w Brazylii, który w czasie trwania stanu wojennego całe swoje urlopy poświęcał na organizowanie transportów do Polski. Potem, po kryjomu, rozwoziliśmy je do rodzin internowanych. Na trasie, organizowałem noclegi dla kierowców z Włoch u moich rodziców w Kadłubie Turawskim. Moi rodzice dzielnie asystowali w tych przedsięwzięciach, bardzo dziwiąc się moim nowym znajomym.

Miarkę przebrało wydarzenie związane z chorobą mojej siostry, która znalazła się w szpitalu w Opolu z podejrzeniem białaczki. Zadzwoniła do mnie mama, płacząc przez telefon, spanikowana – a ja w Lublinie, daleko. Następnego dnia miałem egzamin z organów. Powiedziałem profesorowi, co się stało z moją siostrą, a on próbował mnie tak po profesorsku uspokoić, że nic jej w tej sytuacji nie pomogę, że trzeba się pomodlić i zostawić sprawę lekarzom, a skupić się na egzaminie. Powiedziałem Annielii, a ona na to: Siadaj do samochodu, jedziemy do Opola, do twojej siostry, tam i z powrotem. Wtedy właśnie, w drodze powrotnej, nie wytrzymałem i powiedziałem jej „chcę być w twoim Ruchu”. Myślę, że to, co wtedy działo się w mej duszy najlepiej opisują słowa piosenki o oczach i sercu: „Cosi volando volan”. I tak wznosząc się i wznosząc nawet moje małe serce przemierzając przestworza, zmierzało ku jakiemuś Wielkiemu Sercu. Ku temu też Wielkiemu Sercu ukrytemu we mnie... ku Temu, któremu śpiewamy w piosence: „Serce wielkie nam daj”, wzbijało się moje małe i nędzne serce, jak mały niegościnny kraj, wzbijało się prosto w górę. I nie były w stanie powstrzymać go nawet ziemskie bilanse, rachunki zysków i strat. Te inwentarze sporządzane zawsze bez miłości. I taki był mój początek w Ruchu.

W kilku miejscach w Polsce, na pewno w Białymstoku, w Krakowie, we Wrocławiu, w innych, zupełnie innych okolicznościach, wydarzyły się podobne historie i odezwały się podobne pragnienia. Więc pomyślał – nie wiem dokładnie kto – chyba ks. Francesco Ricci, który pielęgnował żywe kontakty z Kościołem w Polsce, a może sam ks. Giussani, aby „nas spotkać” razem. Latem roku pańskiego 1983 tak właśnie się stało, o ironio, w Poroninie – tam, gdzie ongiś Lenin obmyślał swoją bolszewicką rewolucję. Z Włoch był wtedy – o ile dobrze pamiętam – ks. Francesco Ricci, Luciano Rigoldi, potem pierwszy wizytor Ruch w Polsce, Claudio Bottini, Andrea Viola i oczywiście Lozanna i Annalija. Ja zapamiętałem przede wszystkim Dimę, wtedy jeszcze studenta, który większość swoich wypowiedzi objaśniających nam doświadczenie wiary opartej o pedagogię ks. Giussaniego, doświadczenie wiary zainteresowanej całym życiem, całą rzeczywistością, wszystkim zaczyna zawsze od zdania: Qando uno e inamorato – kiedy ktoś jest zakochany, ze względu na tą miłość, wszystko go interesuje. Wszystko, wszystko to samo robi inaczej, z nowym smakiem. A ja czułem wtedy w Poroninie, bardzo poruszony urokiem niezapowiedzianego spotkania, czułem – wiedziałem, że jestem na nowo, na nowo zakochany w Chrystusie, w którym zostałem zanurzony przez chrzest, którego przyzywałem w swoich dziecięcych modlitwach, dla którego budowałem szopki, którego przyjąłem w Komunii św. , który mnie powołał do kapłaństwa. A teraz litując się nad moją nicością, nad moją słabością pozwoli spotkać się i pociągnął mnie do przyjaźni z Nim jeszcze jakby w zupełnie inny, nowy sposób. Pozwolił spotkać się w realnej cieleśnie ludzkiej przyjaźni, w realnym znaku ludzkiej więzi, ludzkiej komunii, zaprzeczając jakiejkolwiek abstrakcyjności doświadczenia Boga w tym świecie. Myślę, że to właśnie jest newralgiczny punkt tej nowości, jaką niósł wtedy dla mnie charyzmat ks. Giussaniego. Potem był jeszcze inny akcent, ale w tym momencie chyba najbardziej to.

Chrystus staje się kimś obecnym cieleśnie, familijnie bliskim, w tajemnicy Jego Ciała, w tajemnicy Jego Towarzystwa, jakim jest Kościół. Tajemnica wcielenia Boga rozgrywa się na moich oczach tak realnie, jak kiedyś dla Andrzeja i Jana. W Poroninie postanowiliśmy czym prędzej zaprosić do Polski ks. Giussaniego i poprosić go, aby nam pomógł zrozumieć i trwać w tym, co nam się wtedy wydarzyło, abyśmy mogli być jego uczniami – więcej nawet: córkami i synami. Nie kazał na siebie długo czekać. Przyjechał już jesienią tego samego (1983) roku do Olsztyna koło Częstochowy i w ten sposób zaczął się w Polsce Ruch Communione e Liberazione.

25 lat mojego życia, a nawet 27. Życie bez, którego już nie wyobrażam sobie życia. Ile się przez te lata wydarzyło? A przede wszystkim ile razy w spojrzeniach i świadectwach spotkanych osób mogłem jak w zwierciadle – to była łaska dla mnie – przeglądać się i przyglądać na nowo mojemu pierwszemu poruszeniu serca – kiedyś też w twarzy Jurka, który był klerykiem w moim seminarium. W ten sposób mogłem nieustannie odnawiać cud początku: ich pewność, że to jest prawda. Najbardziej pewny byłem wtedy, kiedy mogłem przyglądać się najtrudniejszym, bolesnym momentom naszej historii. Gdy umierała Dorotka, kiedy umierał Ligi, paradoksalnie, pewność została

25 lat mojego życia. Z ziarenka tamtego spotkania wyrosło już drzewo, pokaźne drzewo. Oglądaliśmy jego kwiaty, jego owoce. Patrzę dzisiaj na nie razem z wami ze wzruszeniem i z wdzięcznością. Ogromną wdzięcznością. Niech w tej opowiedzianej krótko – ale i tak chyba za długo – historii mojego spotkania z Ruchem, niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją