Ślady
>
Archiwum
>
2007
>
listopad / grudzień
|
||
Ślady, numer 6 / 2007 (listopad / grudzień) Listy Luigi, nasz przyjacielu, do zobaczenia w Niebie i inne... Chcę napisać kilka linijek, aby dać świadectwo o niezmiernie ważnym dla naszego życia wydarzeniu. Wszystko stało się tak nieoczekiwanie i szybko. Po jednym z pierwszych wrześniowych spotkań Szkoły Wspólnoty, mój mąż Romeo wrócił do domu bardzo poruszony wiadomością, że Luigi jest w szpitalu w Krakowie, gdyż ma poważne problemy zdrowotne, związane z zatorem w nodze i płucach (już wcześniej wiedzieliśmy, że w sierpniu leżał w szpitalu w Warszawie, ale wydawało się, że sytuacja się wyklarowała). Następnego dnia udaliśmy się więc z odwiedzinami do Luigiego. Przywitał nas bardzo serdecznie; był dobrej myśli, zadowolony z opieki lekarskiej jaką otaczano go w trakcie prowadzonych badań. Nic nie zapowiadało, że został mu tylko jeden miesiąc życia. Po upływie tygodnia dowiedzieliśmy się, że wrócił do domu, więc sądziliśmy, że leczenie jest na dobrej drodze. Niestety po dwóch tygodniach znów udaliśmy się do szpitala, tym razem na oddział chorób płuc. Wchodząc spotkaliśmy Anię, żonę Luigiego, która powiedziała nam o bardzo poważnym podejrzeniu, chodziło o nowotwór płuc. Luigi, jak zwykle, był bardzo pogodny, chociaż zdawał sobie sprawę ze złych prognoz. Miał nadzieję na szybką diagnozę i niezwłoczne podjęcie leczenia, choć stwierdził, że lekarze stracili już bardzo dużo czasu. O potwierdzeniu najgorszych obaw dowiedział się kilka dni później, w piątek, piątego października, w święto Faustyny Kowalskiej. Luigi wierzył w jej orędownictwo. Dwa dni później, wraz z całą wspólnotą krakowską spotkaliśmy się na mszy św. u ojców Dominikanów, aby modlić się w intencji Luigiego wraz z jego żoną i dziećmi. Byliśmy wszyscy bardzo przejęci. Ania powiedziała nam, że Luigi był zadowolony z naszych wcześniejszych wizyt i że można go odwiedzić, więc ze Stasiem, moim synem, udaliśmy się do szpitala (Romeo tym razem nie miał odwagi). Był tam już nasz przyjaciel Luca, który w poprzednim tygodniu odwiedzał Luigiego codziennie. Kiedy poznał diagnozę, przejął się tak, że to chory musiał go pocieszać i wszyscy razem trochę sobie pożartowaliśmy (naprawdę!). Luigi bardzo chętnie rozmawiał, choć pojawił się u niego niepokojący kaszel. Niebawem nadeszła Ania z Dawidem i Marysią (młodszymi dziećmi). Bardzo sympatycznie spędziliśmy czas na pogawędkach o Dominikanach, polityce i zbliżających się wyborach. Marysia siedziała na kolanach taty, który obejmował ją serdecznie i coś mu szeptała. Wierzyć się nie chciało, że Luigi potrafi być taki pogodny i „obecny”, mimo świadomości powagi stanu swojego zdrowia. Dobrze nam było razem. W poniedziałek po konsultacji w szpitalu Rydygiera (podobno przygnębiającej), Luigi wrócił do domu. Przyjaciele ze wspólnoty warszawskiej postarali się o wizytę u bardzo dobrego specjalisty i chemioterapię. Luigi wierzył w pozytywny skutek leczenia, dlatego we wtorek wraz z Anią pojechali do stolicy, a w środę miał już „chemię”. Niestety zaraz w piątek nadeszła alarmująca wiadomość: pozostał mu tylko tydzień życia. Był to dla nas szok! Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że wydarzenia potoczą się tak błyskawicznie. Jeszcze tego samego dnia Michał pojechał z dziećmi Luigiego do Warszawy. W niedzielę udał się tam ponownie wraz z Romeo, aby je przywieźć z powrotem do Krakowa. Mała Marysia, po rozpaczliwej, rozdzierającej scenie, pozostała jednak w Warszawie przy matce i umierającym ojcu (dzięki dyspozycyjności Uli i Tomka, którzy zaoferowali gościnę). Tak więc wrócili do domu tylko chłopcy. Romeo pragnął pożegnać się z Luigim i był bardzo poruszony tym spotkaniem oraz niezwykłym zaangażowaniem wspólnoty warszawskiej w opiekę nad rodziną przyjaciela. W sobotę i niedzielę wspólnota krakowska spotkała się w Łagiewnikach, aby uczestniczyć w koronce do Miłosierdzia Bożego i mszy św. w intencji Luigiego. Było nas ok. 30 osób. Na prośbę mojej siostry modlitwą otoczyły go również siostry Matki Bożej Miłosierdzia. Ponieważ dowiedzieliśmy się, że Luigiego bardzo podtrzymują na duchu sms-y, więc napisałam mu o naszej i sióstr modlitwie. Po kilku godzinach otrzymałam odpowiedź: „Dziękuję Ci serdecznie, ja ledwo zipię”. Wierzcie mi, zaraz uklękłam i zmówiłam za niego cały Różaniec.. Od kilku godzin bowiem Luigi był już w szpitalu, gdyż jego stan się gwałtownie pogorszył. W poniedziałek rano nasza odpowiedzialna Ania zadzwoniła do mnie z propozycją pójścia do ks. Kardynała Dziwisza, aby prosić go o mszę św. za Luigiego w dniu papieskim, tj. 16 października. Ona też naprawdę wierzyła w cud! Ksiądz Kardynał przyjął nas bardzo serdecznie. Luigi był mu dobrze znany, gdyż wielokroć robił tłumaczenia dla Kurii. Przyznał, że już odprawił mszę św. w intencji Luigiego, ale zgodził się na odprawienie następnej we wtorek rano. Dał nam też relikwie Jana Pawła II dla naszego chorego przyjaciela (kawałeczek ubrania Papieża). Po otrzymaniu tego cennego, niespodziewanego daru zdecydowałam, że natychmiast pojadę do Warszawy i dostarczę relikwie Luigiemu. Modliłam się całą drogę i drżałam, czy zastanę go jeszcze przy życiu. Tomek zawiózł mnie z dworca do szpitala. Był dobrej myśli, a może tylko chciał podtrzymać mnie na duchu. Gdy wreszcie dotarliśmy, Ania umieściła relikwie Luigiemu w kieszonce na piersiach. Usłyszałam z oddali, jak szepnął do żony: „Podziękuj”. Starał się zasnąć, ale nie mógł, za bardzo cierpiał. Wróciłam do Krakowa. Po godzinie 22.30 usłyszeliśmy sygnał telefonu, nadeszła wiadomość o śmierci Luigiego. Nie chciałam w to wierzyć. Tak bardzo walczyliśmy o jego życie, modliliśmy się tak żarliwie, ale Pan chciał inaczej. Dowiedzieliśmy się potem, że Luigi umarł bardzo spokojnie, w obecności żony, swego brata Marco oraz jednego z przyjaciół. Mimo, iż pragnął żyć i wyzdrowieć, był na śmierć gotowy. Mówił, że martwi się jedynie o rodzinę. Msza św. odprawiana 16 października w pałacu arcybiskupim w Krakowie, w czasie której mieliśmy się modlić o cud uzdrowienia Luigiego, była mszą o spokój jego duszy. Niektórzy z licznie przybyłych przyjaciół oraz sam ks. Kardynał dowiedzieli się o śmierci tuż przed rozpoczęciem liturgii. Dlaczego Pan go zabrał? Została przecież żona z trójką dzieci, bardzo potrzebujących ojca, przecież modliło się za niego tak wielu ludzi w Polsce i we Włoszech. Dlaczego Pan Bóg nie wysłuchał naszego żarliwego błagania? A może wysłuchał, ale inaczej niż myśmy tego pragnęli? Może nasza modlitwa zaoszczędziła Luigiemu trochę cierpienia, może była mu potrzebna do zbawienia? Wierzymy, że Luigi jest już szczęśliwy w domu Ojca. Pragnął, aby wszyscy ludzie mogli doświadczyć przyjaźni, jaką on spotkał. Przyjaźni z Chrystusem, w konkretnej wspólnocie. Może ta śmierć w jakiś sposób jest potrzebna jego rodzinie i nam wszystkim, choć tego nie rozumiemy? Może powinna być dla nas prowokacją do nawrócenia? Zofia, Kraków
Przyjaźń z Jezusem W 2001 roku po raz pierwszy usłyszałam o CL od mojego przyjaciela Dimy. Rzecz ta bardzo mnie zainteresowała. Zostałam zaproszona na Szkołę Wspólnoty, ale nie zdecydowałam się uczestniczyć. Nie wiem dlaczego, ale bałam się. W roku 2003 podjęłam jednak to zaproszenie i jeszcze w tym samym roku przyjęłam chrzest. Było to dla mnie wielkim wydarzeniem, spotkaniem, które trwa do dziś. Byłam poruszona do głębi serca, do centrum mojego „ja”. Teraz wiem, że już nigdy nie pozostawię tej przyjaźni, która ma na imię Jezus. Zaproponowano mi wstąpienie do Bractwa, ale nie rozumiałam od razu dlaczego miałabym tego potrzebować, przecież byłam już we wspólnocie. Zaczęłam więc rozmawiać o tym z przyjaciółmi i im więcej słyszałam o Bractwie, tym bardziej rozumiałam, że jest ono jedną wielką rodziną. Wychowywałam się w domu dziecka i zawsze bałam się bliższych więzi z ludźmi. Od dzieciństwa czułam, że nikomu nie jestem potrzebna, nawet Bogu. Moi rodzice zmarli, kiedy miałam dwa lata. Byłam pięciokrotnie adoptowana, ale za każdym razem rodziny wycofywały się, a ja traciłam osoby, do których już się przyzwyczaiłam. Było to bardzo bolesne, dlatego w końcu odmówiłam małżeństwu, które chciało mnie przyjąć. Dorastałam szukając autorytetu, szacunku... Byłam przekonana, że nie jestem nikomu potrzebna i nikt mnie nie kocha. Przyjaźń spotkana w CL odwróciła moje patrzenie na wszystko, co przeżyłam. Żyjąc z Jezusem, zaczynałam darzyć ludzi zaufaniem. Galia, Kazachstan
Ślady w Kambodży Od około dwóch lat co miesiąc daję Ślady mojemu proboszczowi. Na początku robiłam to z pewną nieśmiałością, ale po pewnym czasie przekonałam się, że mój pomysł jest pożyteczny, gdyż ksiądz powiedział, że korzysta ze Śladów przygotowując niedzielne kazania. Zeszłej niedzieli, kiedy podeszłam do niego z listopadowym numerem, oprócz podziękowania powiedział: „Czy wie Pani, gdzie są Ślady z października? W Kambodży! Odwiedził mnie pewien misjonarz, który pracuje w tym kraju, zobaczył Ślady na moim biurku i zapytał czy mógłbym mu je podarować, ponieważ zna już to pismo i chętnie zabrałby je ze sobą”. Drogi Pańskie są rzeczywiście nieskończone! Antonia, Varese |