Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2006 > lipiec / sierpień

Ślady, numer 4 / 2006 (lipiec / sierpień)

Listy

Bractwo

i inne...


Drogi Księże Carrón, otrzymałem list, z którego dowiaduję się, że moja prośba o włączenie mnie do Bractwa została przyjęta. Szczerze mówiąc, byłem już zapisany do Bractwa – kiedy kończyłem studia, po doświadczeniu GS i CLU -, ale dopiero ostatnio zdałem sobie sprawę, że tamta decyzja była podyktowana jedynie wiernością pewnej drodze i została podjęta moralistycznie, jako decyzja etyczna. W rzeczywistości, przez kilka następnych lat żyłem na marginesie naszego towarzystwa. Pozostawałem wierny niektórym narzędziom jak Ślady, teksty proponowane na Szkole Wspólnoty, ale wszystko to bez mojego zaangażowania się we wspólnotę, bez pragnienia aby być razem z innymi, ponieważ „inni” nie postępowali konsekwentnie i nie odpowiadali wyobrażeniom jakie miałem o Kościele. Wówczas w geście pychy poprosiłem o wypisanie z Bractwa, ponieważ w rzeczywistości nie było ono takie jak chciałem. Były to lata ciężkie, smutne, mozolne, mimo, ze zawsze robiłem wiele rzeczy z hojnością i altruizmem, poszukując w parafii czy oratorium tej potrzeby Boga, która zawsze pozostawała w moim sercu. Myślę, że to modlitwy i obecność mojej żony, doprowadziły mnie przed paru laty do podjęcia na nowo doświadczenia, które zafascynowało mnie, kiedy na początku szkoły średniej poznałem osoby z GS. Po śmierci ks. Giussa zdecydowałem, że nie mogę dłużej marnować życia, skupiając się za każdym razem na sobie. W taki sposób ponownie postawiłem na Ruch; ponieważ wiem, że tylko tutaj mam pewność istnienia odpowiedniości dla mojego pragnienia prawdy. Zatem z pokorą, ale i z radością podjąłem życie wspólnoty, ze świadomością, że moje przylgnięcie do Chrystusa, albo będzie się realizowało przez człowieczeństwo moje i tego towarzystwa, to znaczy Kościół, albo będę znowu miarą sam dla siebie. Prawdziwą łaską było jednak znowu odnalezienie przyjaciół w tych, którzy towarzyszyli mi w GS i CLU, i nigdy mnie nie opuścili, również w dorosłym życiu. Łaską jest też to, że teraz, w wieku pięćdziesięciu lat, mam świadomość bycia historycznym realnym sposobem, przez który mogę trwać w Chrystusie i przez który jego Kościół żyje.

Giancarlo, Varese

 

Decyzja o chrzcie

Ochrzciłam trójkę dzieci, zawsze ze świadomością, że nie jest to czyn formalny, czy jedynie obrzęd związany z pewną tradycją, ale że przez chrzest moje dzieci stają się dziećmi Boga. Jednak okazuje się, że prosić o chrzest i ochrzcić dziecko, które zostało ci oddane do adopcji i ma już sześć lat, jest czymś, co ponownie wzywa do głębszego zrozumienia tego gestu i zapytania dlaczego to robisz. Ochrzciliśmy Franka 14-tego maja w obecność jego naturalnych rodziców i wszystkich naszych przyjaciół. Chrzest jest naprawdę czymś rzeczywistym, realnym, jak mój mąż opowiadał niektórym znajomym: „Na chrzest przybyło 15 Afrykańczyków z dwóch różnych plemion. Nawet wzrokowo było to wydarzenie imponujące, jako coś niesamowitego, nieznanego, różnego od rzeczy, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Uczestniczyło około 150 osób, co nadawało całemu wydarzeniu szczególny charakter, jakby powszechnego święta. Na koniec spotkania ojciec Franka pozdrawiając mnie, podziękował za piękną uroczystość, ale przede wszystkim za ochrzczenie chłopca, za to, co on chciał zrobić od dawna, ale nie wiedział w jaki sposób. Następnie dodał jeszcze coś co bardzo mnie zaskoczyło: „Teraz to twój syn!”; uznał zatem, że ojcostwem jest nie tylko to biologiczne, ono stanowi jedynie najprostszą drogę do ojcostwa prawdziwego. Stało się to możliwe dla niego, gdyż zobaczył w nas, jak i w osobach obecnych na uroczystości pewną atrakcyjność. Miejscem gdzie może się coś takiego wydarzyć jest wyłącznie nasz lud, a nie samotny wysiłek, nawet najbardziej potężnego człowieka”.

Luisella, Bergamo

 

Modlitwa dziecka

Drogi Księże Carrón, mam jedenaście lat i 3-go czerwca  pojechałam do Rzymu na spotkanie z Ojcem Świętym. Kiedy on mówił odkryłam wiele prawd, których wcześniej nie znałam, a jego słowa są i zawsze pozostaną w moim sercu. Doświadczyłam też pięknego wydarzenia: byłam w Rzymie z rodziną i przyjaciółmi z CL, przed murami Watykanu był straszny tłok i nie czułam się zbyt dobrze; poza tym obawiałam się, że nie damy rady wejść na plac, więc odmówiłam dwie dziesiątki Różańca aby Matka Boża pomogła mi wejść na plac Świętego Piotra. Niestety plac był już zamknięty. Pomyślałam, że Maryja mnie nie wysłuchała! Musiałam przejść na ulicę Conziliazione, aby móc lepiej uczestniczyć w nabożeństwie, patrząc na duży ekran. Nieco później usłyszałam jakiś hałas: to był sam Papież. Przejeżdżał pomiędzy zebranym tłumem właśnie obok mnie! Byłam tak wzruszona, że zaczęłam płakać. Dzięki temu doświadczeniu zrozumiałam, że Maryja wie co jest dobre, że to, o co proszę wydarza się zaraz, albo trochę później, w sposób odmienny niż ten, który już zaplanowałam.

Elisabetta

 

Poprzez stragany

Drogi Księże Carrón, jedliśmy z córką lody w dzielnicy Navigil, kiedy naszą uwagę przyciągnęły stragany z antykami. Weszliśmy więc na podwórze, gdzie znajdowały się różne wystawy obrazów, wśród których jeden zainteresował nas szczególnie. Było to niebieskie drzewo, w niektórych miejscach jakby niedokończone, po prawej stronie, naprzeciw drzewa nie było nic, pustka. Pod spodem natomiast zostało umieszczone prawie niewidoczne pytanie: „Jakiego koloru jest wiatr?”. Oglądając obraz przyszedł mi na myśl brak, o którym mówiłeś dwa lata temu. W wirze myśli weszłam do pracowni malarki i powiedziałam, że bardzo podoba mi się ten obraz, że zaintrygowało mnie również owo pytanie. Autorka wyjaśniła, że jest nawiązanie do pewnego przysłowia zen. Opowiedziałam jej, co przypomniał mi obraz, a ona odpowiedziała , że pytania o których mówiłam są podobne do tych, które zadaje ona, że pytania te nosimy w sobie wszyscy, ale niestety je dusimy. Zaczęliśmy rozmawiać, aż w pewnym momencie mój mąż postanowił kupić obraz i podejmując prowokację Laury (tak ma na imię malarka) wyrecytował zdanie Rilkego: „Wszystko sprzysięgło się aby milczeć o nas/ trochę tak, jak przemilcza się /niewymowną nadzieję”. Bardzo ją to poruszyło i powiedziała: „To jest właśnie to co ja chciałam przedtem powiedzieć! Poczekaj, powtórz to raz jeszcze, abym mogła sobie zapisać”. Carlo powtórzył zdanie i dodał, że pamięta te słowa, gdyż cytował je ks. Giussani. W tym momencie Laura powiedziała: „A wiesz co czytam? Książkę księdza Giussaniego: L`io, il potere e le opere [Ja, władza i dzieła]. Podarowano mi ją na spotkaniu stowarzyszenia o nazwie AVSI w Bukareszcie, a teraz poznałam was! Czytanie tej książki było dla mnie szokujące, ponieważ nigdy wcześniej nie słyszałam, aby ktoś mówił o pewnych sprawach w taki sposób”. Rozstaliśmy się wymieniając numery telefonów. Kiedy do niej zatelefonowałam powiedziała mi, że po naszym odejściu rozpłakała się, płakała ze wzruszenia, ponieważ przeżywa bardzo ciężki okres. Wciąż jeździ tam i z powrotem do Rumunii, szukając odpowiedzi na pytanie dotyczące znaczenia tego, co jej się wydarza. Pomyślała, że poprzez to spotkanie, tylko pozornie przypadkowe, ktoś chce na jej pytania odpowiedzieć. Powiedziała, że rodzina, którą poznała w Bukareszcie bardzo nas przypomina, macie coś co was wyróżnia”. Niewiarygodne, bardzo mnie to poruszyło, nigdy się nie poznaliśmy, nie wiem nawet kim są tamte osoby, a ktoś rozpoznał nasz wspólny początek. To, co wydarza się teraz Laurze, wydarza się na nowo również nam.

Rossana, Carlo i Chiara, Mediolan

 

Wyjazd do Afryki

Drogi Księże Carrónie, w ubiegłe święta Bożego Narodzenia, Massimo – mój mąż, podjął decyzję, aby rozpatrzyć propozycję AVSI, dotyczącą pracy w Ugandzie. Kiedy mnie zapytał, co o tym myślę, odpowiedziałam, że trzeba to sprawdzić, dobrze, dogłębnie przemyśleć... ze spokojem, że przecież na misję wyjeżdżają tylko najlepsi. Tymczasem pomyliłam się! Chrystus wzywa wszystkich, także tych najsłabszych, jak ja. Faktycznie, mąż postanowił przyjąć propozycję. Ponieważ mamy trójkę dzieci, byłam bardzo zaniepokojona o nie, i właśnie stąd rodziły się wszystkie moje zastrzeżenia, ale Massimo, w swojej prostocie mówi mi: „Czego pragniesz dla naszych dzieci? Aby miały dobrą szkołę? Ładny dom? Spokojne życie? Czego będzie nam brakować jadąc do Afryki?... Mamy wszystko, gdziekolwiek będziemy, mamy Chrystusa!”. Pokonał mnie. pierwszy raz z całą powagą zrozumiałam, co znaczy jedność i wartość małżeństwa, naszej wędrówki męża i żony, naszej wędrówki rodziców. W ten sposób rozważaliśmy wszystko, biorąc pod uwagę każde za i przeciw oraz czynniki i założenia niezbędne przy przeprowadzce (dom, szkoła, etc.), i wspomagani przez przyjaciół podjęliśmy decyzję. Massimo wyjechał do Kampali w pierwszych dniach lutego a my dołączymy w czerwcu. Nasi przyjaciele mieli pewne obawy: „Massimo musi pozostawić bezpieczne miejsce pracy, jak po powrocie zdołacie utrzymać rodzinę? Poza tym pomyślcie o wykształceniu dzieci... a ty, Betty, co będziesz robić cały dzień wiedząc, że nie masz pracy?” Z pewnego punktu widzenia pytania te były pożyteczne, ponieważ pomogły mi ostatecznie otworzyć oczy. Przede wszystkim jeżeli chodzi o wykształcenie dzieci. Oczywiście, że szukaliśmy szkoły, która pomogłaby nam je wprowadzić w rzeczywistość, biorąc pod uwagę i wychodząc od naszej chrześcijańskiej tradycji, ale nie możemy oczekiwać od szkoły, aby zastąpiła nas w naszej roli rodziców – wychowawców. Marinella, nasza przyjaciółka, wdowa, która teraz prowadzi biuro męża, słysząc o naszej decyzji powiedziała: „Nie martwcie się, jeśli będzie taka potrzeba, kiedy wrócicie znajdę pracę dla Massimo w ostateczności na stanowisku magazyniera!”. Po wyjeździe Massimo, kiedy zostałam sama, towarzyszyli mi we wszystkim przyjaciele z Muggio, moje siostry, rodzice. Mój dom zmienił się w miejsce, gdzie stale analizowano Ryzyko wychowawcze. Andrea i Milena w potrzebie opiekowali się dziećmi. Marta, Andrea, Paola, Claudia, Miriam, Dany, Michela, Luisa..., każdego dnia pytali jak leci lub wpadali, aby mnie pozdrowić... cóż za towarzystwo w Chrystusie!

Betty

 

 

Gest charytatywny

Drogi Księże Carrónie, Colette poznałam kilka lat temu, kiedy byłam jeszcze studentką medycyny. Spotkałam radosną, zdecydowaną, pełną planów na przyszłość dziewczynę. Później dowiedziałam się, że zdiagnozowano u niej pewną chorobę genetyczną, która za jakiś czas miała spowodować niezdolność chodzenia, mówienia, obniżając stopniowo władze umysłowe. Towarzyszyłam przyjaciółce w badaniach, terapiach oraz pobycie w szpitalu, i w ten sposób związałam się z nią i jej rodziną, która zaczęła brać pod uwagę tę nową, trudną rzeczywistość. Kiedy później stan zdrowia Coletty pogorszył się zaczęłam odwiedzać ją w domu. Za każdym razem wychodziłam stamtąd ubogacona. Odczuwałam też pragnienie, aby dzielić to bogactwo z innymi, przyznaję również, że potrzebowałam pomocy. Rozmawiałam o tym z Pietro, a następnie razem z Robertą i Federicą podjęłyśmy gest charytatywny, chodząc co 15 dni do domu Coletty. Rok, który upłynął, był dla mnie pełen wdzięczności. Teraz Coletta już nie potrafi mówić, nie porusza się i traci przytomność. Przebywanie obok niej, odczuwana bezsilność zmusza do prośby, aby Chrystus się odsłonił, ukazał, w pewności, że to cierpienie ma sens i że także ona ma serce jak moje, że tak samo pragnie szczęścia. I następnego dnia człowiek patrzy na rzeczywistość z wdzięcznością za wszystkich, których ma dookoła i korzysta z czasu w inny sposób. Przez ten rok stało się dla mnie oczywiste, że tylko Chrystus spełnia człowieka, również tam, gdzie jest wyraźnie nazywany. Często czułam, jakbyśmy będąc z bliskimi Coletty pomagali im na nowo obejmować całą rzeczywistość. Byliśmy naprawdę wzruszeni, kiedy wyrazili pragnienie, abyśmy zjedli z nimi kolację, a następnie, kiedy zobaczyliśmy ile serca wkłada matka w jej przygotowanie i z jaką troską ojciec wybiera wino. A wszystko to dzieje się wyłącznie dzięki naszej wierności podjętemu gestowi; faktycznie wiele razy idziemy zmęczeni, ociężali po całym trudnym dniu. Ale dzięki temu jestem świadoma, że istnieje Ktoś Inny, kto działa przeze mnie i dla mnie, niezależnie od mojej zdolności.

Carmela, Chieti

 

Kolacja z Prezydentem

Wysyłam wam zdjęcie, na którym prezydent Vicente Fox i jego żona Martha przyjmują ode mnie książki ks. Gussaniego Ryzyko wychowawcze oraz L`io, ilpotere,le opere [Ja, władza, dzieła]. Na kolację zaproszono dziesięć osób, wszyscy młodzi, wyłączając pana Abel i mnie. Była to kolacja nieoficjalna w domu prezydenta. Gospodarze mówili o ogromnych potrzebach współczesnego społeczeństwa, o tym, jak bardzo zasmuca ich fakt, że nie uda się doprowadzić do końca wielu spraw, które chciałoby się zrobić. Podkreślali czego brakuje w konkretnym działaniu. Pod koniec kolacji, w trakcie rozmowy o „projekcie changarro” (projekt Vincent`a Fox`a finansujący mikro-handel, mający na celu ekonomiczne zintegrowanie indios), ktorego nie udało się zrealizować, zacytowałam Formigoniego... prezydent zapytał czy go znam, odpowiedziałam, że tak, że również on stanął po stronie tej batalii kulturalnej. Byłam zaskoczona szczerością, z jaką powiedział: „Do podjęcia «projektu changarro»zostałem zainspirowany przez niego”. Zaproponowałem kontynuowanie naszej znajomości, na ile tylko pozwolą mu obowiązki. Jego żona powiedziała, że przeczyta podarowane książki i obiecała pozostać w kontakcie.

Dora Luz Martínez Vasconcelos, Meksyk

 

Warto było

Już nawet nie pamiętam, kiedy zrodził się pomysł spływu i kto naprawdę był jego inspiratorem. Jednak to co przeżyliśmy wspólnie przez kilka dni, było naprawdę fantastyczne i cudowne. Utwierdziło mnie w przekonaniu, że ruch Komunia i Wyzwolenie jest czymś niezwykłym. Niesie w sobie charyzmat ks. Giussaniego, którego nie mogę jeszcze w pełni zrozumieć i określić, jednak pomimo to jest atrakcyjny, a w pewnym sensie również tajemniczy w swej wymowie. Dlatego dałem się ponieść i przylgnąłem do niego. Właśnie podczas spływu uświadomiłem sobie, że w naszych relacjach jest „coś więcej”. W poprzednich latach „spływałem” cztery razy jednak były to zwykłe wyprawy – zwykłe, gdyż zawsze czegoś w nich brakowało. Teraz wiem, że chodziło o pełnię Pana, którego obecność odkryłem ponownie w Ruchu, a przede wszystkim w ludziach. Głównymi organizatorami spływu byli Henia oraz klerycy Radek i Adam. Ostatecznie wyruszyło czternaście kajaków. Byli dorośli, młodzież i dzieci, czyli cały przekrój wiekowy naszej wspólnoty. Popłynęła również moja 14-letnia córka Gabrysia, początkowo bardzo nieufna wobec wszelkich propozycji Cl. Sądzę jednak, że przez nasze bycie razem na spływie także ona odkryła to „coś więcej”. Może i ona da się „porwać”, czas pokaże. Wyruszyliśmy ze Sztabina ok. południa, z błogosławieństwem ks. Tomasza z Goniądza. Płynęliśmy 15 km rzeką, która na tym odcinku jest bardzo kręta, wąska i zarośnięta. Sprawiało to pewne trudności, ale po kilku kilometrach nauczyliśmy się „obsługiwać” kajaki. Pomimo zmęczenia i ogromnego upału dotarliśmy na wyznaczone miejsce odpoczynku w Jagłowie, gdzie rozbiliśmy namioty. Okazało się, że niektórzy z nas zostali mocno „spaleni słońcem”, parafrazując tytuł znanego filmu Nikity Michałkowa. Jednak wszyscy przejęli się ich skórą, każdy kto posiadał jakieś środki przynoszące ulgę, wyjmował je z zakamarków swoich bagaży i oddawał do wspólnego użytku. Następnie modlitwa, posiłek i ognisko, na które dotarł z Białegostoku ks. Marek. Pomimo zmęczenia, śpiewy i rozmowy umilkły po północy. Drugiego dnia niektórzy wstali już o szóstej, być może z przyzwyczajenia, ja nie poddałem się jednak ogólnemu „uniesieniu” i wytrwałem w namiocie, choć z trudem, do ósmej. Po porannej toalecie, śniadaniu i Jutrzni „wypłynęliśmy na głębię” bez strachu przed dalszą podróżą. Nauczeni doświadczeniem dnia poprzedniego, że każdy może liczyć na „pomocną dłoń czy wiosło” innej osoby, niemieliśmy powodów do obaw. Kolejny odcinek okazał się lżejszy, gdyż Biebrza stawała się szersza i mniej zarośnięta. Słońce jednak nadal ostro grzało, prawdopodobnie za sprawą naszych wcześniejszych modlitw o dobrą pogodę. Widać mamy u Pana jakieś względy, gdyż wysłuchał nas aż z nadwyżką (patrz „spaleni słońcem”). Po kilku godzinach spływu, odpoczywaliśmy w Dolistowie u „biebrzniętego” Tadeusza, jak mawiają miejscowi, gdyż „po uszy” zakochanego w Parku Narodowym. Niespodzianką dnia była wizyta mamy naszej Heni – babci Stasi z mężem. Przywieźli nam wspaniały prezent – ogromny gar gołąbków, których konsumpcja trwała kilka chwil. Co za pychota! Dziękujemy ci babciu!!! Oczywiście nie obyło się bez modlitwy, ogniska, wspólnych śpiewów oraz długiej pouczającej gawędy Tadeusza o Parku  Narodowym. Ostatni dzień spływu przypadał w niedzielę, więc zaczęliśmy ja od Mszy św. w miejscowym kościele. Po wspólnym śniadaniu popłynęliśmy „autostradą” biebrzańską prosto do celu, czyli Goniądza. Tam zakończyliśmy oficjalnie spływ. Dziękując sobie nawzajem za wspaniałą atmosferę, jaka panowała w naszej „małej owczarni” rozjechaliśmy się do domów. Trzy dni później spotkaliśmy się w domu Joli, aby podsumować wyprawę, była to również okazja do obejrzenia zdjęć, do rozmów, wspomnień i śmiechu. Na koniec pozwolę sobie jeszcze raz na małą dygresję związaną ze Wspólnotą. Mimo, że znam tych ludzi niecały rok, to nie czuję się wśród nich obco. Prawie od samego początku „poddania się” Ruchowi odczuwam jego charyzmat, tą obecność Pana – wspólnotowość, jak to określam. To, czego doświadczyłem od każdego z osobna, jak i od wszystkich razem, pozwala mi na inne, nowe spojrzenie na swoje dotychczasowe życie. Teraz nie boję się już niczego, ponieważ „mam ich”, a sądzę, że „oni mają mnie”. Dlatego ponownie powtórzę słowa „warto było”. Warto było zaznać tego wszystkiego w życiu, warto było poznać Ruch, poznać ludzi, którzy – nie boję się tego powiedzieć – stali się dla mnie Opoką oraz sposobem przezywania i przyjmowania Obecności Boga wśród nas – Jezusa Chrystusa.

Krzysztof z Białegostoku

 

 

 

 


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją