Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2021 > listopad / grudzień

Ślady, numer 6 / 2021 (listopad / grudzień)

Pierwszy Plan

Walka o szczęście

„Bóg przez wiele lat nosił mnie na swoich rękach jak kapryśne i obojętne dziecko. Podarował mi bezcenne bogactwa i przyjaciół, którzy byli przewodnikami w drodze do Niego”. Historia kazachskiej kobiety mieszkającej na Północnym Kaukazie

Anna Kim


Urodziłam się w 1974 roku w Karagandzie w Kazachstanie. Kiedy miałam trzy lata, moja rodzina przeprowadziła się do Taszkentu w Uzbekistanie. Po ukończeniu studiów w moim rodzinnym mieście wróciłam do Uzbekistanu i wyszłam za mąż. W 1995 roku doszło do tragedii w naszej rodzinie, która wszystko zniszczyła: mój jedyny brat został skazany na wieloletnie więzienie. Były noce, kiedy nie można było spać z powodu bólu i rozpaczy, i strasznie było budzić się rano. Mieszkaliśmy w małym miasteczku, gdzie nie było pracy, mój mąż i ja wyjechaliśmy zatem do Moskwy, aby znaleźć zatrudnienie. Żyliśmy tam jak imigranci, w bardzo trudnych warunkach.

W 2005 roku wróciłam do Karagandy, gdzie mieszkała moja rodzina, a zwłaszcza moja ciocia Ljubow. Otóż jej dotyczy niewiarygodny fakt, który miał miejsce, kiedy byłam jeszcze w Moskwie: przyjechała, by uczestniczyć w spotkaniu CL z Juliánem Carrónem, i kiedy się potem zobaczyłyśmy, przytuliła mnie bardzo mocno, spojrzała mi głęboko w serce, szczerze i dojrzale, i zapytała mnie: „Czego chcesz? Na co czekasz? Czy chcesz być szczęśliwa?”. Dziś, z perspektywy tylu lat, z pewnością mogę to nazwać wydarzeniem. Oto jak Jezus wszedł w moje życie.

Latem tamtego roku przeżyłam moje pierwsze wakacje z przyjaciółmi z Ruchu, po których zrozumiałam, że jest to dla mnie „miejsce Nadziei”, w którym człowiek czuje się objęty na tyle, by móc patrzeć z nadzieją na własne zranienia i „niekończącą się ciemność”.

Nikt nigdy nigdzie nie przytulił mnie w taki sposób, nikt nigdy nie „kibicował” mojemu szczęściu, mojemu przeznaczeniu, mojej wolności.

Jesienią 2006 roku poprosiłam o chrzest św. księdza Adelio Dell’Oro, który jest dziś biskupem Karagandy. Tego dnia przyjęliśmy chrzest św. ja, dwoje moich dzieci i moja 85-letnia babcia, a z mężem zawarliśmy sakramentalny związek małżeński po ponad 10 latach od naszego ślubu cywilnego.

Przez wszystkie następne lata byłam malutką cząstką naszej wspólnoty w Karagandzie. Bóg niósł mnie na swoich rękach jak kapryśne, nierozsądne i obojętne dziecko. Podarował mi bezcenne bogactwa, posyłając mi przyjaciół z Ruchu zakochanych w Chrystusie, którzy swoim doświadczeniem, swoim spojrzeniem i swoim życiem byli przewodnikiem, latarnią morską i kotwicą w drodze do Niego. A przyjaciele ci byli rozproszeni po całym świecie. Niektórzy z nich, nawet mnie nie znając, stali się wspaniałymi przyjaciółmi, pomagając mi wzrastać. Moje małe, kruche i słabe „ja” rodziło się w codziennej walce z rzeczywistością i z samą sobą. A im bardziej przegrywałam w tej walce, tym bardziej potrzebowałem tych przyjaciół. Teraz zdaję sobie sprawę, że ta walka toczyła się o moje szczęście.

 

Kiedy rozpoczęła się pandemia, strach i bezradność przytłoczyły mnie, jak to się stało z wieloma ludźmi wokół. Pamiętam dokładnie, że właśnie w tym momencie moje oczy otwarły się na oścież, moje uszy i moje serce stały się bardziej wrażliwe… Jak tonący poszukiwałam kogoś, kogo mogłabym się uchwycić, na kogo mogłabym patrzeć, żeby nie zatonąć w bezsilności. Wówczas po raz kolejny dotknęłam nieskończonej miłości Boga do mnie, wartości przyjaźni, mojej potrzeby świadków, mojej potrzeby Jego.

Kolejnym cudem był ślub mojego najstarszego syna Borysa, któremu ksiądz Adelio powiedział: „Szukajcie Tego, który dał wam siebie nawzajem”. Jestem pewna, że były to dokładnie te same słowa, które usłyszałam podczas mojego ślubu, 15 lat wcześniej. Towarzyszy mi fakt, że ksiądz Adelio, pytany: „Jak się czujesz?”, odpowiada zawsze: „Czuję się w rękach Boga”. Tak samo moja ciocia Ljubow, która mocno mnie przytuliła tamtego razu, gdy znajdowałam się w uścisku rozpaczy, i podarowała mi Zmysł religijny Giussaniego, nie męczy się, by całym swoim życiem przypominać mi, że „życie w Jego rękach ma zawsze sens”. Ksiądz Carrón, który dla mnie jest skałą, ojcem i prawdziwym przyjacielem, niedawno podczas spotkania wspólnot Eurazji, w obliczu moich lęków, ponieważ musiałam przenieść się do Rosji, powiedział mi: „W obliczu nowej sytuacji, której będziesz musiała stawić czoła, będziesz mogła zrozumieć, co tak naprawdę jest twoim towarzystwem. Nie znaczy to, że nie będziesz potrzebować towarzystwa albo że nie będzie towarzystwa w miejscu, w którym będziesz. Od ciebie będzie zależeć, czy rozpoznasz je w sposobie, w jaki Chrystus pozwoli ci go doświadczyć, ze względu na to, jak będzie dotrzymywać ci towarzystwa w nowej sytuacji. Twoja przeprowadzka będzie okazją, aby pogłębić to, co jest treścią towarzystwa, które spotkałaś w Karagandzie. To jest prawdziwe wyzwanie, aby pomóc ci zrozumieć, że to, co sobie mówimy, to nie tylko słowa… Możesz wyjechać i udać się tam, gdzie musisz się udać, z zaciekawieniem: «Zobaczmy, jak Chrystus dotrzyma mi towarzystwa w nowej sytuacji»”. To jest niesamowity cud. Chcę naprawdę pozostać biedaczką, która pragnie uczestniczyć w fascynującej rzeczywistości.

 

Inny mój wielki przyjaciel, Enrico Craighero powiedział mi kiedyś: „Trzeba pragnąć tylko jednej rzeczy: by w sercu otwarła się mała dziurka, szczelina, pęknięcie, przez którą mógłby wejść Chrystus”.

Teraz mieszkam na Północnym Kaukazie, niedaleko miasta Stawropol, w małej wiosce o nazwie Proletarskij, jestem bardzo daleko od przyjaciół, z dala od mojej ukochanej wspólnoty z Karagandy. Przeżywam wiele „wrogich” wyzwań, ale czuję się w rękach Boga, pamiętam, że „życie w Jego rękach zawsze ma sens”, pragnę, by On dotrzymywał mi towarzystwa w każdym momencie mojej rzeczywistości i modlę się, by „dziurka” w moim sercu się nie wyleczyła i nie zasklepiła, pomimo (lub dzięki) codziennej walki, która wciąż trwa i która – jestem tego pewna – prowadzi mnie do szczęścia. Każdy poranek rozpoczyna się od walki. Pamiętam, że pewnego dnia pod koniec sierpnia obudziłam się bardzo wcześnie, rozbita i niezadowolona ze wszystkiego. Przypominały się chwile tamtej nocy rok temu, kiedy jedna z przyjaciółek zmarła po poważnej chorobie. Zaczęłam się modlić, prawdę mówiąc bardzo leniwie, mechanicznie… I dokładnie w tej chwili przyszedł sms z Karagandy z informacją, że inna nasza przyjaciółka urodziła tamtej nocy dziewczynkę. To było tak, jakby On krzyczał do mnie: «Jestem tutaj! Jestem z tobą. Ja jestem nadzieją». Od razu stałam się inna, moja modlitwa stała się inna, cały mój dzień był inny.

Znając wszystkie problemy wielu przyjaciół ze wspólnoty, gdy porównuję je z moimi trudnościami, dziś ocalają mnie Jego znaki. Kiedy myślałam o tym, co znaczy w moim doświadczeniu tytuł Dnia Inauguracji Roku („Nie brakuje wam żadnego daru łaski”), nagle zdałam sobie sprawę, że w moim życiu, w tej chwili, odczuwam dotkliwie brak wielu rzeczy. Właśnie brak! Brak zdrowia, czasu, miłości i uwagi moich dzieci, które są daleko, brak sił w relacji z chorymi rodzicami, brak rezultatów w trudnej i męczącej pracy… Ale właśnie z tego powodu jeszcze bardziej zdaję sobie sprawę, że Jezus działa za pośrednictwem wszystkiego. Zatem nie ma rozczarowania, nie ma bólu, istnieje możliwość spotkania Go poprzez rzeczywistość i tych, których On nam daje. Prośba o to, aby zmienił moje serce i dał mi siebie, zostaje pomnożona przez sto. I przez sposób, w jaki odpowiada, znaki, które mi daje, i to, jak mnie zmienia, staję się coraz bardziej pewna.

Będąc fizycznie z dala od przyjaciół, bardziej odczuwam odpowiedzialność, aby przeżywać swoje życie.

Teraz wzruszam się, kiedy czytam wiadomości na czacie lub dostaję zaproszenia do modlitwy za kogoś albo też mają miejsce ważne wydarzenia w życiu wspólnoty. Jestem szczególnie poruszona faktem, że za każdym razem czuję się na nowo częścią naszego towarzystwa. W tym widzę dowód Jego ogromnej miłości do mnie, ponieważ zawierzył mi moje okoliczności.

I teraz jeszcze głębiej rozumiem słowa „przynależność” i „wspólnota”.

Ten dialog z Carrónem przed moim wyjazdem wywrócił wszystko do góry nogami: niekończące zamartwianie się, serię pilnych i „ważnych” spraw, długą i męczącą podróż przez Rosję, rychłe rozdzielenie z moim synem, który rozpoczął studia w innym mieście...; wszystko przestało mnie martwić tak, jak martwiło do tej pory. A najbardziej martwiło mnie serce, z którym szłam do moich rodziców i męża. To, że teraz byłam w stanie przynieść im coś więcej niż walizki, stało się za sprawą tego, że nie brakuje mi już „żadnego daru łaski”.


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją