Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2021 > wrzesień / październik

Ślady, numer 5 / 2021 (wrzesień / październik)

Listy

Rocznica ślubu i inne...


W ostatnich miesiącach u mojego męża zdiagnozowano ostrą białaczkę. Okres poprzedzający diagnozę nie był dla mnie łatwy: nowa praca, izolacja w związku z pandemią, dwoje dzieci w domu i ja sama w siódmym miesiącu ciąży. Często narzekałam i byłam przygnębiona okolicznościami i małymi trudami. Miałam wątpliwości co do obecności Boga w moim życiu i nawet modlitwa sprawiała mi trudności. Natomiast odkąd mój mąż trafił do szpitala, nie miałam już żadnych wątpliwości, co więcej, nie widziałam alternatyw, prosiłam Go o wszystko, modląc się co wieczór na kolanach. Cała sytuacja znacznie przekraczała moje ludzkie ograniczenie: choroba, izolacja, dziecko mające się urodzić dokładnie w tym czasie, w którym mój mąż miał mieć przeszczep szpiku kostnego. Trzy dni później dowiedziałam się, że mam cukrzycę ciążową, to był kolejny problem w tamtych dniach. W tamtym momencie przyjaciółka powiedziała mi: „Pan naprawdę prosi nas o wszystko!”. Nie prosi mnie o różne rzeczy, którym trzeba stawić czoła, spiętrzające się jedna na drugiej tak długo, jak mogę je znosić. Ale chce mnie, całej mnie, bez kalkulacji i nigdy nie pozostawił mnie samej w szponach rozpaczy. Wciąż modliłam się o uzdrowienie mojego męża, a modląc się, z drżeniem zatrzymywałam się przy słowach modlitwy Ojcze nasz: „Bądź wola Twoja”. Ale jak pomogła mi zrozumieć pewna przyjaciółka, „bądź wola Twoja” oznacza mówienie „tak” temu, o co jest się proszonym codziennie, bez narzekania, ale ofiarując. Wówczas wszystko ma sens, wszystko jest oświecone Jego obecnością, dialogiem z Nim. W ten sposób naprawdę zaczęłam odczuwać Jego wierność, w nieoczekiwanej sile, którą miałam, w zmianie relacji z mężem oraz w bliskości wszystkich przyjaciół, którzy pomagali nam, przynosząc kolację lub zakupy albo modląc się na całym świecie. A nawet towarzysząc mi na porodówce. Często myślałam, że chcę chronić moje dzieci przed tą bolesną sytuacją, ale zdałam sobie sprawę, że nie było to możliwe ani słuszne. To Bóg, a nie ja odpowiada na ich, tak samo jak na moją, potrzebę szczęścia, dlatego jedyne, co mogłam zrobić, to dawać im świadectwo nadziei i miłości Jezusa do nas oraz miłości ich rodziców do siebie nawzajem. Po miesiącach tych trudnych okoliczności mój siedmioletni syn na pytanie: „Dlaczego Bóg dopuszcza zło?”, odpowiedział: „Aby nas zbawić”. W czerwcu świętowaliśmy dziesiątą rocznicę ślubu z bezprecedensową wdzięcznością, nawet jeśli niepewni co do wielu rzeczy, które mogą wydarzyć się w przyszłości, ale pewni, że Bóg jest naprawdę wierny.

Valentina, Boston (USA)

 

Posprzątana kuchnia

Dostarczamy paczki z jedzeniem matce znajdującej się w separacji, ​​z dwójką małych dzieci, często zakłopotanej z powodu sposobu, w jaki prowadzi dom (panuje w nim chaos i zamęt). Trudna relacja z byłym mężem odbija się negatywnie na dzieciach, zwłaszcza na starszym mającym 11 lat. Inne stowarzyszenia wolontariackie, które zajmowały się nimi przed nami, z czasem ich opuściły. Mówią, że ta kobieta tylko prosi. Początkowo również w stosunku do nas okazywała niezadowolenie i była pełna roszczeń. Od razu powiedziałyśmy sobie, że nie możemy udawać, że nic się nie dzieje: zostawić paczkę, odwrócić się na pięcie i odejść. Pewnego dnia postanowiłyśmy zatem zaprosić ją do domu, by razem zjeść pizzę. Była to spokojna kolacja, mama i dzieci czuły się dobrze, pogodni i szczęśliwi do tego stopnia, że przyjęli propozycję, by uczęszczać do darmowej szkoły muzycznej. Od tego wieczoru wszystko się zmieniło. Następnym razem zastałyśmy zupełnie inny dom: buty perfekcyjnie poukładane, żadnych porozrzucanych ubrań, posprzątana kuchnia, dwa krzesła gotowe, byśmy sobie usiadły, a nawet serwetka na stole. Ale najpiękniejsza była ona, z promiennym uśmiechem, szczęśliwa z powodu naszej obecności. Od tego wieczoru za każdym razem, kiedy do niej idziemy, wita nas w ten sposób. Wciąż rozmawiamy o jej problemach, trudnościach, ale zawsze z uśmiechem. Wcześniej potrafiła tylko „prosić”, teraz jest jasne, że prosi tylko o naszą przyjaźń i uwagę. Paczka to drugorzędna sprawa. Wtedy myślę o tym, kiedy podjęłam gest charytatywny i zadawałam sobie pytanie: co powinnam robić? Jak to zrobić? To doświadczenie skłania mnie do stwierdzenia: żadnych sensacji, bo czasami wystarczy zaproszenie, by zjeść razem pizzę, i wszystko się zmienia, a życie się odradza…

Stefania, Ostra Vetere – Ankona (Włochy)

 

Gesty niewidoczne dla świata

Moje życie było jak pastelowy obrazek. Obrazek, który w oczach innych był godny pozazdroszczenia. Aż wreszcie w 2018 roku nadeszło nieprzewidziane. I nikt nie patrzył już na mnie z zazdrością lub podziwem. Mówi się, że niebo pozwala, aby wydarzyło się coś nieprzewidzianego, abyśmy dostrzegli większe dobro. Ale jakie dobro miałam odkryć z nowotworem, po 18 miesiącach chemioterapii, z ciałem pociętym i pozszywanym, doświadczonym przez efekty terapii pośród niepewności co do wyzdrowienia i z dwójką dzieci w szkole podstawowej, które rozumiały wszystko, co się działo? Wbrew nadziei zaczęłam zdawać sobie sprawę, że życie ukazywało się w całym swoim pięknie dzięki miłosiernej miłości otrzymywanej od nieoczekiwanych osób. Drobne gesty, niewidoczne dla świata, pośród trudów codzienności, w ranach, które w ten sposób stawały się szczelinami pełnymi światła. Miłosierna miłość, którą otrzymywałam, nie leczyła choroby, ale leczyła moje serce. Zaczęłam pragnąć, żeby wszyscy mogli odkryć, że własne zranienia mogą być szczelinami światła i że to wszystko zmienia. To pragnienie było wysłuchiwane w różnych okolicznościach. Ostatnia, najbardziej niewyobrażalna, była propozycja Banku Solidarności, bym odbyła kurs Promotora Daru, żeby wyspecjalizować się w pracy, którą mi zaoferowali. Nie szukałam okoliczności, które odpowiedziałyby na moje pragnienie, przyszły do mnie z nieba jako prezent. Dlatego należy je przyjąć bez strachu. Życie staje się interesujące, jeśli zauważa się, że zawsze się otrzymuje. Że nic nie jest pewnikiem.

Francesca, Como (Włochy)

 

Dzień ślubu w hospicjum

Dwa tygodnie przed ślubem dwójki moich bliskich przyjaciół mama pana młodego, bardzo chora, trafiła do hospicjum. Zastanawiałam się, jak może występować obok siebie tak wielka radość, jak radość związana z zawieraniem ślubu, z tak wielkim bólem, jak ból towarzyszenia matce w umieraniu. Miałam szczęście spędzić czas poprzedzający ślub z przyszłymi małżonkami i w ten sposób dostrzec, że u nich te dwie rzeczy były już połączone: ból, trud wynikający nawet z konieczności dopilnowania spraw organizacyjnych (aby w ceremonii mogła wziąć udział mama, zostało zorganizowane połączenie wideo), z radością rozpoczynania wspólnego życia. Ale dzień ślubu był jeszcze bardziej porażający. Podczas uroczystości przyjaciółka, która miała następnie towarzyszyć nowożeńcom do hospicjum, mówi mi: „Dlaczego nie przyjedziecie, żeby zaśpiewać?”. Przed kościołem weryfikujemy wykonalność przedsięwzięcia, proponujemy je kilkorgu przyjaciół i jedziemy. W ten sposób w około 20 osób zaśpiewaliśmy pod oknem hospicjum In ginocchio da te, ponieważ była to ulubiona piosenka mamy; Silver, aby pozostać w temacie tego, co właśnie przeżyliśmy na mszy, a następnie, podążając za pomysłem, który przyszedł do głowy jednej z nas już na miejscu, La strada. Mama nie mogła już wstawać, nie mówiła, dlatego pan młody przez okno relacjonował nam to, jak reagowała na piosenki. Mówił, że była szczęśliwa i podążała za nami, poruszając wargami. Kiedy stałam pod tą fasadą pawilonu, z którego powoli wychylali się inni zaintrygowani pacjenci, aby zaśpiewać: „chcę dla mnie twoich pieszczot” i „piękna jest droga, która prowadzi do domu”, pomyślałam o scenie, którą każdy przechodzący uznałby za absurdalną, niemożliwą. Natomiast w towarzystwie chrześcijan zdarza się, że Duch Święty umieszcza w sercu osoby intuicję, a inni, rozpoznając, że jest dobra, podążają za nią, na zasadach i zgodnie z danym czasem, i w ten sposób zostają zanurzeni w wyjątkowym wydarzeniu. W towarzystwie chrześcijan zdarza się, że nowożeńcy mogą wyjść z sali hospicyjnej z błyszczącymi, ale promiennymi oczami, a matka, która nie może towarzyszyć synowi do ołtarza, może być szczęśliwa.

Teresa, Mediolan (Włochy)

 

Powrót po długim czasie

Do Bractwa zapisałam się po raz pierwszy wiele lat temu po ukończeniu studiów, ale po jakimś czasie zostawiłam wszystko, zasadniczo z powodu niedojrzałości mojej wiary, która była po prostu kontynuacją rodzinnej tradycji. Przez długi czas byłam daleko od Ruchu i Kościoła, aż wreszcie w ubiegłym roku wznowiłam relację zupełnie przypadkowo, z bliskim przyjacielem rodziny. Odpowiadał prowokacyjnie na posty, które publikowałam i w których byłam bardzo zezłoszczona na Boga i życie, ponieważ widziałam swoje niespełnione marzenia, które miałam od czasów liceum. Za jego pośrednictwem zaczęłam łączyć się każdego wieczoru, by odmawiać wspólnie Różaniec przez Zooma, zainicjowany przez chorego na covid przyjaciela, potem ponownie zaczęłam Szkołę Wspólnoty, pojechałam na Rekolekcje i dojrzało we mnie pragnienie, by znowu zapisać się do Bractwa. Czekałam, ponieważ nie miałam grupki, czekałam, aż jakąś znajdę, dzięki czemu nawiązałam dialog z bliską przyjaciółką. Sytuacja się nie zmieniła, to znaczy dalej jestem bez grupki, ale wciąż widywałyśmy się na Anioł Pański, prosząc, by Pan dopomógł nam w pragnieniu, które obydwie odczuwałyśmy jako żywe. Kiedy połączyłam się ze Szkołą Wspólnoty z Carrónem, powiedziałam właśnie to: chcę przynależeć do tej historii, ponieważ ta historia ocaliła mi życie. Mam też nadzieję, że znajdę grupkę także po to, by zaproponować mojemu mężowi przyjaźń, ale ufam Bogu, który prowadził moje życie chwila po chwili, oraz Carrónowi, który mówi, że „Bractwo jest jedno”. Możliwość powrotu po tym, jak odeszłam, negując wszystko, jest naprawdę możliwością uczynienia konkretnym doświadczenia Miłosierdzia. A to potem naprawdę zmienia życie i na poważnie nawraca spojrzenie.

Martina

 

Wbrew wszelkim przewidywaniom

Z racji tego, że nie lubię gór, nienawidzę deszczu i nienawidzę górskich wędrówek, kiedy zaproszono mnie na wakacje, dołączyłam z całą moją powściągliwością. Prognozy pogody były bardzo złe. Przyjeżdżam i widzę na tablicy moje nazwisko do obsługi stołu i zastanawiam się, jak dam sobie radę, mając trzyletnie dziecko, którym muszę zajmować się 24 godziny na dobę. Po jednym dniu moje imię zniknęło. Mam dużo alergii pokarmowych i martwiłam się, by nie stwarzać zbyt wielu kłopotów, tymczasem przez cały tydzień zwracano uwagę na moją dietę do tego stopnia, że nie musiałam nawet pamiętać o moich alergiach, co zawsze musiałam robić. Mój syn w chwili przybycia został wzięty pod skrzydła starszej młodzieży. Patrzenie na to, jak te „anioły” angażują go i biorą za rękę, aby przeszedł bardzo męczącą wycieczkę, było dla mnie nieoczekiwaną łaską. Ponadto również dzięki mojemu synowi stałam się częścią grupki dla dzieci o świętym Józefie, prowadzonej przez nauczycielkę Barbarę – to było prawdziwe odkrycie! Cicha i przyjazna wdzięczność, nieprzewidziana i upragniona. Dzień wolny rozpoczął się beznadziejnie: deszcz, nieprzewidywalne zajęcia w pomieszczeniach, wielkie niezdecydowanie… W moim przypadku delirium, by zdecydować, co robić. Ale Fabio, odpowiedzialny za wakacje, po Jutrzni powiedział nam, byśmy byli uważni na znaki, nie zatrzymywali się na chwilach zniechęcenia i zobaczyli, co dzień miał odsłonić… Te słowa utkwiły mi w pamięci i w ten sposób postanowiłam podążyć za prośbą mojego syna, aby pojechać kolejką linową. Nikt z moich przyjaciół nie udał się z nami, ale odkryłam, że jestem radosna, jadąc sama, i spędzam ten poranek, zdumiewając się tak jak mój syn. Na koniec skonfrontowanie się z innymi rodzicami, przyglądanie się, jak zajmują się swoimi dziećmi, pomogło mi być bardziej sobą, pragnąć być bardziej cierpliwą. Jednym słowem, nawet jeśli nie byłam w stanie śledzić wszystkiego, pozwoliłam pociągnąć się temu towarzystwu, które zdumiewało mnie każdego dnia, pokazując mi, jak łatwiej i piękniej było podążać za tym, co było, a nie za moją ideą, jak wszystko powinno się odbywać. Nie było łatwo, ale to nie kwestionuje tego, co zobaczyłam i czego doświadczyłam: ludzkiego objęcia mojej osoby, takiej, jaka jestem, oraz hipotezy pełniejszego i prawdziwszego życia. Czy to dlaczego, kiedy weszłam do domu, popłynęły mi z oczu łzy?

Letizia, Bolonia

 

Mój pierwszy Meeting

Z powodu kilku niezbyt nieszczęśliwych doświadczeń zawsze sądziłam, że jedyne, co mam wspólnego z Comunione e Liberazione, to moje inicjały. Ale wiadomo, jesteśmy ludźmi i kiedy tracimy z oczu ważne rzeczy, Ten, kto obserwuje nas z góry, w odpowiedniej chwili rzuca nam prowokacje, które mogą zmienić nawet nasze życie. Poprzez moją pracę w więzieniu poznałam pewną osobę i po długiej rozmowie powiedziała mi o „don Giusie” i Ruchu, którego była częścią, i pamiętam, że powiedziałam: „Proszę, wszystko tylko nie CL”. Uśmiechnęła się do mnie i powiedziała: „Nie chcę cię do niczego przekonywać”. Nie rozmawialiśmy o tym przez długi czas, przynajmniej nie słowami, ponieważ właściwie to, o czym nie byłam jeszcze gotowa słuchać, rozjaśniało mi się w faktach, w tym „życiu przeżywanym w działaniu”. W ten sposób zaczęłam zmieniać moje spojrzenie, moje myślenie. To spotkanie coś we mnie poruszyło, co doprowadziło mnie aż do Rimini, na mój pierwszy Meeting. Były to dni, w czasie których obserwowałam i słuchałam, czytałam i spotykałam, współdzieliłam i się zastanawiałam. Dni, w których „Odwaga, aby powiedzieć «ja»” znajdowała się wciąż w opowiadaniach o doświadczeniach życiowych przekazywanych za pośrednictwem wystaw, obrazów i konferencji, w uśmiechach młodzieży, która witała gości przy wjeździe na parkingi oraz w dyspozycyjności wszystkich wolontariuszy zaangażowanych bezinteresownie w to, co wciąż coraz bardziej wydawało mi się przypominać wielką żyzną ziemię, obsiewaną wszelkiego rodzaju nasionami, każdego z jego własnymi cechami, pochodzeniem, kształtem i kolorem oraz… Ten, który nawadniał tę glebę, robił to troskliwie i z miłością, aby ta woda dotarła nawet do najgłębszych i najbardziej ukrytych zakamarków ziemi oraz tego, co zostało tam zasiane. Był to mój pierwszy Meeting – poidło w chwili wielkiego spragnienia moralnego i duchowego. Zbiór bodźców i impulsów, które wywołały we mnie i w moich przyjaciołach refleksje na temat codzienności, o sensie życia i znaczeniu wychowania, o znaczeniu uznania naszej kruchości i tego, by stały się naszą silną stroną. Był to Meeting składający się ze spotkań, które dostarczyły mi odpowiedzi i narzędzi, by badać potrzeby i konieczności. Nowy i niesamowity punkt wyjścia, gdzie domniemanie i egocentryzm ustąpiły miejsca skromności i altruizmowi i gdzie na pytanie: „Kim jestem?” mogę tylko odpowiedzieć: „Narzędziem w rękach Boga”.

Luisa, Lecco

 

Wyjazd ze Szkocji

Kiedy zamknęliśmy drzwi naszego domu w Szkocji, aby przeprowadzić się do Anglii, mój mąż, moje dzieci i ja byliśmy głęboko zasmuceni, opuszczając to, co było cudownym doświadczeniem bliskości, przyjaźni i rozwoju. Dni poprzedzające wyjazd wypełniali przyjaciele przychodzący nas odwiedzić. Przy panujących jeszcze restrykcjach odwiedzali nas pojedynczo, przynosząc kwiaty, kartki z życzeniami, zdjęcia, ikony, książki. Jedna z rodzin zorganizowała nawet tea party w swoim ogrodzie wraz z innymi rodzinami ze szkoły podstawowej. Kolejna zaprosiła nas do swojego domu i przygotowała włosko-szkocką kolację. Podarowano nam piękny obraz świętego Mungo, obrońcy Glasgow, ponieważ zainteresowali się jego życiem po tym, jak usłyszeli o nim od nas. Nasz proboszcz napisał list polecający do nowej szkoły naszych dzieci i podarował nam ikonę świętego Andrzeja. Ktoś napisał mi także: „Mogę zagwarantować, że nie tylko ja, ale także wszyscy ci, którzy was poznali, dzięki waszej przyjaźni stali się lepszymi ludźmi”. Zastanawiałam się, czy zrobiliśmy coś szczególnie wyjątkowego w czasie naszego pobytu w Szkocji. Myślę, że po prostu żyliśmy. Żyliśmy tak, jak widzieliśmy, że żyli inni przyjaciele i jak zawsze uczono nas żyć, w pewności, że nasza droga jest fascynująca; jest trudna, a zarazem łatwa, i wieczna. Kolejną pomocą były nasze dzieci. Martwiłam się o całą logistykę. Gdzie miały pozostać w czasie przeprowadzki, aby nie zostały przytłoczone lub nie były dodatkowym obciążeniem dla mnie? Nie znalazłam akceptowalnych rozwiązań i to okazało się dla mnie miłym odkryciem. Pomogły nam we wszystkim, od pakowania swoich rzeczy po zamawianie pizzy w ostatniej chwili w najlepszym miejscu w mieście i żegnanie się ze wszystkimi naszymi przyjaciółmi, na czym szczególnie im zależało.

Marta, Colchester (Wielka Brytania)

 

Była studentka

W ostatnim okresie ogarnęła mnie subtelna, ale głęboka niepewność. To, o czym myślałem, że jest problemem tkwiącym w naszej cywilizacji, jest dotkliwym zranieniem we mnie. To odkrycie wstrząsnęło mną i znalazłem w sobie hamulec wobec rzeczywistości, niezdolność do podejmowania decyzji. Robiłem wszystko, ale czułem się niepewny, nie znajdowałem tego, co przywróciłoby mi poczucie pewności, które straciłem. Aż pewnego dnia na Meetingu spotkałem moją byłą uczennicę, która mieszka teraz w innym mieście. Opowiedziała mi o sobie, o swoim życiu i że czegoś jej brakuje. Poprosiła, bym zapoznał ją z kimś z Ruchu, ponieważ potrzebuje tego objęcia, które znalazła w szkole. Spotkanie z nią otwarło mi oczy. Sam nie zaradzę mojej niepewności, aby żyć – w niej kryje się Jego miłosierdzie, ci przyjaciele, których pragnie poznać moja uczennica i których ja mam. Jak powiedział mi mój przyjaciel Piero pewnego dnia w księgarni: „Nigdy nie jesteś sam z tym, co ci się przydarzyło”. Wtedy otwarły mi się oczy, moja niepewność pozostaje, ale zwyciężona, nie przez pewność, ale przez Jego obecność, przez Jego towarzystwo.

Gianni, Abbiategrasso – Mediolan (Włochy)

 

„Czy możesz mi coś o nim opowiedzieć?”

Pewnego dnia otrzymałam wiadomość od przyjaciółki: powiedziała mi, że w szpitalu, w którym pracuję, leży jej znajoma, która ma przejść operację, i zapytała, czy mogę pójść ją odwiedzić. Angelina, tak ma na imię, ma około 70 lat i mówi tylko po włosku. Wyemigrowała do Kanady, gdy była mała, zawsze pracowała na utrzymanie rodziny i dlatego nauczyła się trochę francuskiego i angielskiego, ale nie jest w stanie poprowadzić rozmowy. Poszłam ją odwiedzić i poznać. Widziałam, że czytała włoskie gazety, które kupował jej syn, zaproponowałam jej zatem „Tracce”, które prenumeruję. Zaczęłam zbierać stare egzemplarze i jej przynosić. Za każdym razem, gdy szłam ją odwiedzić, czytała je i mówiła: „Jakie piękne są te historie! Jak dobrze na mnie działają. Ale opowiesz mi coś o tym Giussanim? Czy należysz do tego Ruchu? Proszę o taką wiarę! Przyniesiesz mi jeszcze?”. Na początku była bardzo przygnębiona swoją chorobą, teraz kiedy do niej idę, rozmawiamy o wszystkim: od jedzenia po problem dzieci, od wychowania po plany na przyszłość. Egzemplarze „Tracce” przekazała kuzynce, a kiedy przychodzą dzieci, opowiada im o artykułach, które zrobiły na niej wrażenie.

Cristina, Montreal (Kanada)

 

Modlitwa na parkingu

Niedawno zacząłem należeć do grupki Bractwa, pragnąc mieć udział w miejscu, które towarzyszyłoby mi na mojej drodze wiary. Poza tym, że widywaliśmy się co jakiś czas, przyjęliśmy następującą zasadę: raz dziennie mamy odmawiać modlitwę ojca Léonce de Grandmaison. To niesamowite, jak decydująca może być tak prosta rzecz. Każdego ranka, kiedy przyjeżdżam na parking firmy, w której pracuję, zatrzymuję się na kilka minut i odczytuję modlitwę. Mogę dotrzeć do biura roztargniony, ale w tej krótkiej chwili nie mogę nie myśleć o przyjaciołach z grupki Bractwa, każdym z jego własnym życiem i w swojej pracy – to tak, jakbym był „przymuszony” pamiętać o wartości naszej przyjaźni i nieuchronnie o mojej historii, to wszystko mnie porusza. Dzięki temu wchodzę do biura z pragnieniem zobaczenia tego, co jest dla mnie w pracy i w relacji z kolegami. Ono otwiera moje serce wobec rzeczywistości, która jest mi dana. Zacząłem odczuwać wartość grupki Bractwa, miejsca, które może być trampoliną, by rzucać się w rzeczywistość.

Riccardo, Mediolan (Włochy)

 

W radiu

Lato minęło mi pod znakiem dwóch „tak”, które powiedziałem: pracy na stażu w Mediolanie i pracy w radiu podczas Meetingu w Rimini. Ukończyłem studia w lipcu i w poniedziałek rano wyjechałem do stolicy Lombardii. Było to równie piękne, co trudne przeżycie, zwłaszcza że znajdowałem się przez większość czasu sam, w upalnym i wymarłym Mediolanie. Po co w wieku dwudziestu lat spędzać w ten sposób lato? Natychmiastowa odpowiedź brzmi: by podążać za marzeniami o robieniu tego, co mnie pasjonuje. I to jest prawda. Ale kiedy jesteśmy sami w nieznanym mieście, pasja nie wystarczy, jeśli nie widzisz nadziei, jeśli nie jesteś pewien dobra, którym przesiąknięte jest twoje życie. Miałem szczęście, że spotkałem osoby, które tak bardzo mnie kochają, że sprawiły, iż przyjąłem propozycje, na które nigdy bym nie przystał, ponieważ wraz z nimi wyraźnie dostrzegałem bardzo konkretną nadzieję w mojej najbliższej przyszłości. Zatem samotność była męcząca, ale możliwa w imię pewnego dobra, pewności, na której opiera się moje życie. Jeśli pomyślę o temacie Meetingu – „Odwaga, by powiedzieć «ja»” – zdaję sobie sprawę, że mogę być coraz bardziej Tommaso i stawiać czoła wszystkim wyzwaniom, przed jakimi staję, za sprawą dobrego spojrzenia, które otrzymałem. Jedyne dni, kiedy mogłem odpocząć między nauką a pracą, postanowiłem spędzić, pracując w radiu Meetingu. Byłem zmęczony, zresztą wiedziałem niewiele lub nic o tym, co miałem robić, i nie znałem nikogo z moich kolegów. A zatem dlaczego powiedziałem „tak”? Po prostu dlatego, że byłem pewny, że było tam coś dla mnie. Jadę do Rimini i zaczyna się praca. Zostałem popchnięty do tego, by zaryzykować, by być sobą w pracy, przeprowadzając wywiady i prowadząc radio. Ale było to możliwe jedynie w relacji z kimś innym, przez kogo czułem się kochany i szanowany, o konkretnej twarzy: Paolo, Fabio, Andrei i Alessandro. Tylko dzięki dorosłym, którzy nam towarzyszyli, przyjaciołom obecnym w tych dniach, mojej dziewczynie i rodzinie mogłem powiedzieć „tak”, aby zadawać pytania na konferencjach prasowych, gdy profesjonaliści z najróżniejszych redakcji tłoczyli się przy mikrofonie. Wróciłem do Mediolanu z odmiennym ładunkiem. Jakbym zatankował do pełna, by rzucić się dogłębnie w obowiązki, które mam każdego dnia. Praca na Meetingu sprawiła, że uświadomiłem sobie piękno, którym jestem otoczony, ale przede wszystkim sprawiła, że znów osądziłem to, jak mogę powiedzieć „ja”, za sprawą „odwagi”, która nie pochodzi ode mnie.

Tommaso, Rawenna (Włochy)

 

Obrus na Meeti​​ngu

Na Meetingu w Rimini wystawy, spotkania, spektakle, w których wzięłam udział, odnowiły fascynację ludźmi, którzy tak bardzo kochają piękno i człowieka, dokładnie tak, jak zdarza się to po raz pierwszy. Jednak coś, bardziej niż cała reszta, pokazało mi, co znaczy „Odwaga, by powiedzieć «ja»”. Jedząc kolację z córką w jednym z przeznaczonych do tego miejsc, w pewnym momencie zauważyłam, że grupa młodzieży, wolontariuszy, jest zajęta przy jednym stole. Napis „techniczni” na koszulkach trochę mnie zdezorientował. Zaczęłam obserwować uważnie, aby zrozumieć, co robią. Cel ich działania był bardzo prosty: musieli przykryć stół ceratą. Wpatrywałam się w ich skrupulatną pracę, polegającą na rozkładaniu obrusu. Powoli odsłaniała się moim oczom niezwykła wartość pokornej służby; gorliwości, z jaką pracowali, niewyobrażalnego zapału, jaki przejawiali, współdzieląc radość i zaangażowanie w wykonywaniu dobrze tego, co mieli do zrobienia. Oto odwaga, by powiedzieć „ja”. W cieniu, z dala od reflektorów i mikrofonów, czysta służba, gdzie widzi cię tylko Bóg. To jest znak, przywołanie dla mnie, dla mojej codzienności żony i matki. Jest demonstracją stałej możliwości odzyskiwania świadomości siebie, wartości każdej małej okoliczności, która jest mi dana. Ponadto u progu nowego roku szkolnego tak problematycznego (uczę w liceum) wyłania się we mnie osąd, który pokonuje wszelką niepewność: serce moje i moich uczniów jest sprzymierzeńcem, na którego można liczyć, sprzymierzeńcem nie do pokonania, odpornym z natury na jakiegokolwiek wirusa.

Alessandra, Cesena

 

Do kogo należysz?

Ten rok był dla mnie bogaty w wydarzenia, także dramatyczne. Podczas jednego ze spotkań Julián Carrón rzucił nam wyzwanie: czy osoba dorosła może nauczyć się nowego spojrzenia na życie? W tym momencie przeżywałam kryzys związany z moją historią. Wydawało mi się, że moje życie nie ma wartości, że już na nic się nie przyda, ponieważ nie byłam w stanie sprostać mojemu powołaniu, które dał mi Bóg – mojej rodzinie. Ale to pytanie obudziło we mnie nadzieję, że nie wszystko jest stracone. Postanowiłam zweryfikować, czy było to możliwe. Tylko w podążaniu za można nauczyć się patrzeć na rzeczywistość w nowy sposób i dlatego jestem wdzięczna wszystkim, którzy współdzielili ze mną swoje doświadczenie i z powagą potraktowali pytania, które stopniowo się pojawiały. W tym sensie najbardziej bolesne jest dla mnie pytanie o powołanie, jak jest napisane w książce Zostawić ślady w historii świata: „Konkretna forma wyboru. To jest świątynia w czasie”. Kiedy pracowaliśmy nad tym tekstem, byłam zdezorientowana i zaniepokojona moją historią. W takim stanie nie mogłam należeć do końca do niczego ani do nikogo: ani do mojej rodziny, ponieważ była zniszczona, ani do Bractwa, ponieważ jestem prawosławna, ani do Kościoła prawosławnego, ponieważ jestem związana z Bractwem. Podzieliłam się tymi moimi refleksjami z moim drogim przyjacielem, który wskazał mi punkt, którego nie zauważyłam: „Pamiętaj, że przede wszystkim należysz do Chrystusa, a w Jego oczach nie ma żadnego zamętu: jesteś dla Niego tym, kim jesteś. A formą przynależności są twarze osób, które przede wszystkim zobowiązują cię, byś pamiętała o Jego obecności”. Od tego momentu pytanie: „jak mogę nauczyć się nowego spojrzenia na życie?” stało się jeszcze bardziej przenikliwe. Zrozumiałam, że aby odpowiedzieć, muszę przede wszystkim szukać (nie słowami, ale w doświadczeniu) tego, kto przeżywa to nowe życie, którego tak gorąco pragnę i które, jak widzę, rozkwita we mnie. Nie chcę zatrzymywać się na szczegółach przebytej drogi: była pełna błędów i odkryć, strachu i radości. Mówię tylko, że teraz jestem pewna, że chcę przeżywać tę głębię relacji i tę pełnię życia, której dzięki łasce mogłam dotknąć. Chcę patrzeć na wszystko, nie tracąc z oczu Chrystusa, pamiętając, że całe moje życie, ze wszystkimi jego radościami i błędami, należy do Niego.

Darina, Władimir (Rosja)


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją