Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2021 > maj / czerwiec

Ślady, numer 3 / 2021 (maj / czerwiec)

Listy

Gniew i spojrzenie i inne...


 

ks. Simone, Marta, Riccardo, Juan Sebastian, Rossella, Chiara, Giuliana, Pietro

 

Gniew i spojrzenie

Alessandro (imię wymyślone) chodzi do drugiej klasy szkoły podstawowej, został adoptowany i we Włoszech mieszka od trzech lat. Uwielbia śpiewać i grać w koszykówkę; w kwestii realizowanego programu szkolnego dotrzymuje kroku klasie. Ale często niespodziewanie twarz mu się zachmurza, oczy stają się małe i Alessandro staje się innym dzieckiem: brutalnym i zagniewanym, prowokującym słownie, krzyczącym i kopiącym kogo popadnie; w takich momentach wszystko, co znajduje się w jego zasięgu, zostaje zniszczone. Z pozoru nie widać żadnego czynnika wyzwalającego, który powodowałby przejście od „normalności” do sytuacji, nad którą dość trudno jest zapanować. To, że ani my, ani psycholog rodzinny nie znajdujemy związku przyczynowo-skutkowego, sprawia, że wszyscy pozostają bezsilni. Wszyscy nauczyciele w klasie zostali zaangażowani w to wychowawcze wyzwanie, nauczycielem wspomagającym tego chłopca został nauczyciel z gimnazjum, a ja, będąc dyrektorem szkoły, musiałam osobiście zmierzyć się z tym, co jest „problemem” niełatwym do rozwiązania. A przypominają mi o tym codziennie zagubione twarze innych dzieci. Bezsenne noce, „natarczywe” myśli i poranki przepełnione nadzieją, że tego dnia wszystko ułoży się pomyślnie. Brakuje jakiejkolwiek recepty, wydaje się, że żadna strategia nie przynosi korzyści. Jednak powoli wyłania się inny punkt widzenia: ja potrzebuję być kochana i Alessandro potrzebuje być kochany bezwarunkowo, nie tylko kiedy zachowuje się dobrze, nie tylko kiedy się poprawi, kochany bez względu na wszystko. Muszę zacząć patrzeć na niego, stosując właśnie to kryterium. Pomyślałam sobie też, że warto było walczyć kilka lat temu, by nasza mała szkoła nie została zamknięta i w ten sposób mogła przyjąć także to dziecko. Wyzwanie zaczęło przybierać inne barwy, a ciężar do uniesienia zaczął stawać się lżejszy.

Autorka znana Redakcji

 

„Wolałem przebaczenie"

„Znajdźcie przymiotnik, który opisuje, jacy jesteście”. Tak rozpoczynała się każda lekcja w szkole średniej od chwili powrotu do szkoły. Po trzynastu latach nauczania po raz pierwszy zdarzyło mi się w sposób niewyobrażalny, wyczuwalny czekać na lekcję w klasie. Drobne rozproszenia związane ze zmianami i rozpoczęciem ustąpiły teraz miejsca szeroko otwartym i zdumionym moją prośbą oczom. Młodzież, która nie uczestniczy w lekcjach religii, poprosiła, by mogła pozostać, aby także odpowiedzieć na pytanie. Następnie sprowokowałem ich pierwszymi słowami z medytacji księdza Juliána Carróna dla studentów z Wielkiego Czwartku. Weryfikacje, pytania, zadania… pośród przytłaczających „szkolnych spraw” otwierała się nieoczekiwanie nowa droga, dokładnie w miejscu, w którym nikt by się tego nie spodziewał. Zwłaszcza w przypadku dwóch chłopaków. Jeden jest z drugiej klasy szkoły średniej. Nie chodził do szkoły od około pięciu miesięcy. Nie interesowała go. On także zaczął odpowiadać na pytanie, aby potem wyjaśnić powód swoich nieobecności: „Znalazłem pracę, wszedłem w inne kręgi, poznałem inne miejsca… Nie potrzebuję już szkoły, tutaj marnuję tylko czas”. Przerwałem mu i zapytałem wprost: „Dlaczego dzisiaj zdecydowałeś się przyjść?”. Odpowiedział pospiesznie: „Brakowało mi moich kolegów”. Powiedziałem mu: „Jeśli brakuje ci ich dzisiaj, dlaczego nie miałoby ci ich brakować także jutro i pojutrze? – Tak naprawdę we wszystkim, co robię, zawsze czegoś mi brakuje!” – tak brzmiała odpowiedź. W klasie zapadła cisza. Chłopak, który musiał wyjść wcześniej do lekarza, był prawie skłonny przełożyć wizytę. Inna klasa, kolejny uczeń. Zacząłem od wersu Ady Negri: „Nie ma chwili, / żebyś nie ciążył nad nami potęgą / wieków; a życie w każdym uderzeniu posiada / straszliwą miarę wieczności”, po czym zapytałem: „Czy kiedykolwiek przydarzyło wam się w życiu coś, co pragnęliście, by trwało zawsze?”. Ktoś siedzący z tyłu klasy podniósł rękę: „Tak, gdy poznałem mojego ojca”. Kiedy zapytałem go, czy został zaadoptowany, odpowiedział: „Nie, proszę księdza, mój ojciec porzucił mnie, kiedy się urodziłem, i wrócił przedwczoraj”. Jeden z jego kolegów zareagował: „Gdyby mnie się to przydarzyło, skopałbym go”. Wtedy ośmieliłem się zapytać: „Dlaczego tego nie zrobiłeś? – Wolałem przebaczyć” – odpowiedział. Zapadła cisza. Przypomniała mi się Ewangelia, w której Jezus ukazuje się ze śladami męki na dłoniach i stopach i mówi do apostołów: „To jestem naprawdę Ja!”. Oto właśnie to On stał przede mną. Następnego dnia poszukałem odpowiedzialnego za Młodzież Szkolną (GS), by zapytać go o możliwość zaangażowania się w pracę z nimi, abym miał miejsce, w którym codziennie mógłbym być obejmowany i odnawiany przez tego rodzaju fakty, oraz abym miał miejsce, do którego mógłbym zapraszać tych młodych. Gdyby nie chrześcijańskie doświadczenie, którym żyję w Ruchu, nic by się nie wydarzyło. To zawsze czyni mnie oszołomionym wdzięcznością za to, że zanim będzie za późno, zawsze jest ktoś, kto podnosi biedaczynę takiego jak ja, który już chwilę później się rozprasza.

ks. Simone

 

Koleżanka ze studiów

Wznowiono zajęcia na uczelni i kilkoro moich kolegów z roku poprosiło, byśmy uczyli się razem. Nie byłam do tego za bardzo przekonana, ale w końcu uległam i zaczęłam spotykać się z niektórymi osobami, a szczególnie z jedną dziewczyną. Zaproponowałam jej, żeby poszła ze mną do sali, w której zwykle spotykamy się z innymi ludźmi z Ruchu, by razem się uczyć. Podczas jednej z przerw poprosiła mnie, żebym opowiedziała jej o weekendowej wycieczce do sanktuarium San Luca. Była z nami także jedna z moich przyjaciółek ze wspólnoty, zatem musiałam być uczciwa. Nieco zakłopotana opowiedziałam, że wspięliśmy się na górę i udaliśmy się na mszę św. do sanktuarium. Była bardzo zdumiona i zapytała mnie, czy chodzę na mszę św. w każdą niedzielę. Odpowiedziałam, że tak, na co ona zupełnie niespodziewanie zapytała, czy w następną niedzielę mogłybyśmy pójść razem. Miałam nieco wątpliwości, ponieważ nie byłam pewna, czy chciałam pójść z nią na mszę św. Ruchu, ale ostatecznie zgodziłam się. Czułam się nieswojo także dlatego, że na naszym roku jest bardzo dużo ateistów, którzy otwarcie występują przeciwko Kościołowi, i właśnie tego ranka na zajęciach profesor wyjaśniła zagadnienie śmierci Boga według Nietzschego. Słyszałam, jak moi koledzy byli tym podekscytowani. Gdy skończyłyśmy się uczyć, zapytała, gdzie jem obiad, odpowiedziałam jej bardzo ogólnikowo, że zwykle chodzę z grupą przyjaciół do ogrodu. Zaciekawiona zapytała, czy może też przyjść. Zmierzając tam, starałam się iść powoli, żeby spóźnić się na Anioł Pański, ale kiedy wszyscy nas zobaczyli, kazali nam się pospieszyć. Kiedy powiedziałam jej, że przed jedzeniem zwykle odmawiamy modlitwę, zapytała mnie, czy jesteśmy z Demokracji Chrześcijańskiej, a ja pomyślałam, że udało mi się ją zbyć. Odmówiła z nami modlitwę (mimo że jej nie znała), a potem padło fatalne pytanie: „Czy ty jesteś z CL?”. Mogłam ją bezwstydnie okłamać albo przestać stawiać opór... nie wiedziałam, co robić. Siedziałyśmy obok znajomych, dlatego mogłam powiedzieć jej tylko prawdę. Było to absurdalne, ponieważ im bardziej próbowałam zmienić temat i stłumić jej ciekawość, tym więcej miała pytań. Widać było, że nie chodziło jej tylko o zrozumienie tego, kim jestem, ale tego wszystkiego, co za mną stoi i co nieuchronnie czyni mnie tym, kim jestem. Wtedy byłam „zmuszona” opowiedzieć jej o wszystkim, zaczynając od tego, jak mój tata poznał Ruch na studiach, a kończąc na tym, jak zamieszkałam w mieszkaniu studentów ze wspólnoty. A także o wielu innych rzeczach. Zważywszy na wszystkie moje próby oporu, stało się dla mnie jasne, że za moim pośrednictwem w tym momencie przychodziło coś innego. Kilka godzin później nadszedł tekst na Szkołę Wspólnoty: „Chrystus spotyka się dzisiaj z tak wielką wrogością, że daje się ona porównać tylko z wrogością, która pojawiła się na samym początku (…). Jest to wrogość tak bardzo rozpowszechniona, podsycana i systematycznie wytwarzana, tak podbudowana od strony teoretycznej, że nasze nieuświadomione przystosowywanie się do niej każdego dnia jest oznaką naszego roztargnienia. A jeśli sobie to uświadamiamy – i to jest jeszcze gorsze – udajemy, że nie słyszymy, nie widzimy, nie przywiązujemy do tego wagi”. Od razu zdałam sobie sprawę, że byłam tą, która wypierała się „wrogości wobec Chrystusa”, starając się cenzurować samą siebie wobec mojej przyjaciółki i zablokować rodzące się w niej pytania. Nie tylko, jak mówi Szkoła Wspólnoty, „udawałam, że nie słyszę, nie widzę i nie przywiązuję do tego wagi”, to nie „świat wypierał się wrogości wobec Chrystusa”, ale ja i paradoksalnie to moja koleżanka „wyciągnęła mnie poza mnie samą”.

Marta, Bolonia

 

Włączona kamera

W ramach mojej pracy magisterskiej zostałem włączony do grupy badawczej wraz z pięcioma innymi osobami. Z powodu pandemii oraz tego, że pozostali koledzy pracują w CERN-ie, a ja jestem w Bolonii, raz w tygodniu łączymy się za pośrednictwem Zooma, aby zrobić podsumowanie. Gdy spotykaliśmy się na samym początku, miałem włączoną kamerę: wszyscy mieli ją automatycznie wyłączoną, za wyjątkiem momentu prezentacji. Zasadniczo nikt jej nigdy nie używa i nie pokazuje swojej twarzy. W każdym razie ja dalej używałem kamery. W pewnym momencie zadałem sobie pytanie: dlaczego to robię? Co generuje ten tak prosty gest i co on wyraża? Te pytania torowały sobie drogę przez miesiące, tymczasem w międzyczasie zdarzyło się, że stopniowo inni także zaczęli włączać kamery. W zeszłym tygodniu zalogowałem się i niespodziewanie zobaczyłem twarze wszystkich sześciu osób (a nawet małego synka na rękach u swojego taty). Uderzyło mnie, że w tych miesiącach pracy, zastanawiając się nad tym z perspektywy czasu, zawsze prosiłem Jezusa na mszy św., by ukazał mi swoje oblicze w tym, co robię, ofiarowywałem moją pracę magisterską, relacje, a także specjalne pragnienia, które w sobie odnajdywałem. Sam nie przekonałem nikogo z nich, by włączył kamerę, ale najwidoczniej z powodu tego, że ja ją włączałem, za sprawą mojego usiłowania, by bardziej wejść w relację, On ukształtował ten szczegół. Dlaczego miałem włączoną kamerę? Ponieważ tak byłem traktowany w czasie studiów i jestem za to wdzięczny. Moi przyjaciele podczas Szkoły Wspólnoty obdarzają mnie swoją uwagą, włączając kamerę i zapraszając mnie, bym zrobił to samo, ponieważ moja twarz jest dla nich cenna. Zatem ja także chcę patrzeć w ten sposób na moich nowych kolegów, z którymi stopniowo zawieram przyjaźń.

Riccardo, Bolonia

 

Rodzinne przedsiębiorstwo

W ostatnich latach najbardziej męczyła mnie praca. Miałem dużo stale powracających problemów, których nie mogłem rozwiązać, a to wywołało we mnie ból i ogromne poczucie bezradności. Często zadawałem sobie pytanie, czy to miejsce jest dla mnie, oceniając siebie z zawodowego punktu widzenia, ale także ze względu na poczucie odpowiedzialności, jaką mam wobec rodziców, zważywszy że zajmuję się rodzinnym przedsiębiorstwem. Jakbym myślał, że Chrystus nie ma nic wspólnego z moją pracą: byłem zdany na własne siły. Próbowałem prosić o pomoc, ale bezskutecznie. Myśl o powinności dawania świadectwa o Chrystusie w mojej pracy napełniała mnie jeszcze większym poczuciem porażki. Gdy zastanawiałem się nad drogą przebytą w tym okresie, w pierwszej kolejności uderzyło mnie to, że uświadomiłem sobie, iż przeżywam samotność w tym aspekcie mojego życia – nihilizm serca. Kiedy w książce Blask oczu przeczytałem, że „w tej samej chwili, w której – ze względu na napotkaną trudność – neguję możliwość, że ktoś usłyszy moje wołanie, tłumię mój krzyk, mój rozum popada w otępienie”, niespodziewanie zrozumiałem przyczynę samotności, której doświadczałem. A także to, że rozum jest otępiały. Często myślałem, że przyczyną moich problemów są otaczający mnie ludzie, ale tak nie było. Wielokrotnie nie byłem w stanie pracować z ludźmi, bo postrzegałem ich jako nieprzyjaciół. Podczas pandemii zacząłem rozpoznawać w Ruchu miejsce, w którym moje wołanie jest przyjmowane. Spodziewałem się miejsca, w którym znajdę „instrukcję obsługi”, tymczasem jest to miejsce, w którym jestem ogarniany spojrzeniem i zaczynam rozpoznawać, że nie jestem sam. Tylko dzięki temu spojrzenie na ludzi, z którymi pracuję, nie jest już tak ograniczone. O ile wcześniej, kiedy ktoś popełniał jakiś błąd, odprawiałem go ostro (tak jak postępowałem z samym sobą), teraz postrzegam błąd jako możliwość dialogu i znak drogi, którą musimy razem przejść. Dialog z drugim człowiekiem jest możliwy, jeśli ja podejmuję dialog z Tajemnicą w miejscu, które zostało mi dane. W przeciwnym razie nie dałbym rady. Jestem za to bardzo wdzięczny i mogę powiedzieć, że teraz żyję nadzieją, której nie miałem przed pandemią.

Juan Sebastian, Kolumbia

 

„Gest charytatywny to nasza szkoła”

Nigdy nie traktowałam gestu charytatywnego poważnie, dopóki pewnego dnia ksiądz José Medina (odpowiedzialny za wspólnotę w Stanach Zjednoczonych – przyp. red.) nie powiedział: „Gest charytatywny jest naszą szkołą, jeśli go nie podejmujemy, nie możemy nauczyć się kochać”. Uderzyło mnie to zdanie, ale jednocześnie wydawało mi się trochę przesadzone, ponieważ tak czy inaczej oddziałują na nas inne rzeczy. Jakiś czas później zapytałam go, czy mogę zaproponować osobom z mojej Szkoły Wspólnoty gest charytatywny. Zapytał mnie, czy ja sama go podejmuję, a kiedy powiedziałem, że nie, odpowiedział, że nie powinnam tego robić, że powinnam podjąć go jako pierwsza i że wtedy wszystko zrozumiem… Maria, moja 89-letnia przyjaciółka, miała zawał serca i całkowicie straciła pamięć. Jest sama i pewien ksiądz troszczył się o wszystkie jej sprawy. Obecnie przebywa ona w domu spokojnej starości. To była właściwa okazja. Rozpoczęłam gest charytatywny. Pewnego wieczoru byłam u niej, czuła się zagubiona i wyznała mi: „Nie wiem, co stanie się ze mną w przyszłości, tutaj jestem zawsze sama”. Wszystkie te rzeczy rozdzierały serce. Przypomniały mi się słowa księdza Giussaniego z Sensu gestu charytatywnego o tym, że to nie ja odpowiadam na jej potrzebę i że Jezus nam towarzyszy, a nie rozwiązuje problemy. Odmówiłyśmy Różaniec, zawierzając jej zagubienie; wzruszyło ją to. Myślałam o niej i myślałam o sobie, o tym, jacy jesteśmy krusi. Ktoś taki jak ona – żona bardzo znanego profesora, posiadająca kolekcję obrazów sygnowanych jego nazwiskiem, właścicielka licznych nieruchomości – była jak mała dziewczynka. Stałam się wolna, gdy zrozumiałam, że nie mogłam jej uratować, ale mogłam dotrzymać jej towarzystwa, ponieważ wiem, że znajduje się w rękach Boga. Kiedy jeden z przyjaciół zapytał mnie, jak poszło, oraz wyznał, że obawia się odwiedzin u niej, ponieważ nie wie, co powiedzieć, powiedziałam mu: „Nie musimy jej zbawić, tylko Jezus zbawia, musimy po prostu z nią być”. Teraz rozumiem zdanie księdza Mediny oraz to, co powtarza ksiądz Carrón: „Różnica zachodzi między tym, kto stale podążą drogą, a tym, kto tego nie robi”. To znaczy te propozycje, które są nam składane, wydają się tak małe, ale naprawdę dokonują rewolucji w świadomości.

Rossella, State College, Pensylwania

 

Ostatnie pytanie

Do ubiegłego roku sądziłam, że religia chrześcijańska jest jakimś urojeniem. Uważałam, że ewangeliści postanowili wymyślić sobie historyjkę o słynnym Jezusie. Myślałam też, że wszyscy chrześcijanie zakochali się w tej fantastycznej historii i że czcili nieistniejącego Boga. Triduum GS obaliło to moje przekonanie. To niemożliwe, żeby tak wiele osób spotykało się, aby modlić się razem przed komputerem, będąc tak szczęśliwymi i tak bardzo pragnąc odkryć coś nowego. A także myśl, że miliony osób po upływie dwóch tysięcy lat chodzą na mszę św. przekonanych, że ten Bóg jest naprawdę obecny. A zatem nie jest możliwe, by u podstaw nie było nic. Zadaję sobie jednak pytanie, w jaki sposób ten Bóg, o którym wszyscy mówią, ma ze mną coś wspólnego? Uważam, że naprawdę bardzo trudno to zrozumieć. Następnie bardzo uderzyło mnie to, że był wśród nas dyrygent, który kierował nami z domu tak, jakby oczywistością było to, że śpiewamy razem. Wydawało mi się, że wszyscy jesteśmy fizycznie obecni, jak w czasach bez covidu. Dzięki temu jeszcze bardziej uświadamiam sobie, że to doświadczenie nie pochodzi ode mnie, ale od kogoś większego. Triduum zachęciło mnie także do wzięcia udziału w liturgii w czasie Triduum Paschalnego. Poszłam naprawdę pozytywnie nastawiona i nigdy w życiu nie słuchałam tak uważnie opisu męki Chrystusa. A zatem zdaję sobie sprawę, że coś istnieje, pozostaje jednak we mnie pytanie: gdzie jest to w moim życiu?

Chiara, Trydent

 

Nie z zasługi, ale za sprawą spotkania

Pewnego dnia mój syn Alberto wrócił do domu, mówiąc mi, że brat jego przyjaciela nie czuje się dobrze z powodu poważnej depresji, i poprosił mnie, żebym napisała do jego mamy, która zresztą właśnie zakończyła cykl chemii. Dawno do niej nie dzwoniłam. Nasze dzieci były razem w klasie w szkole podstawowej, w gimnazjum i w szkole średniej. Co jakiś czas składałyśmy sobie życzenia z okazji świąt, ale nic więcej. Lucia, moja druga córka, zabrała głos, mówiąc: „Ależ Alberto, co ty opowiadasz? O co prosisz mamę, co ona może zrobić?”. A on pewny siebie: „Mama wie, co robić w takich przypadkach”. Byłam zaskoczona, słysząc to, ponieważ jest to znak, że to, kim jesteś – nie z twojej zasługi, ale za sprawą spotkania, które odbyłeś – jest tym, w czym masz pewną nadzieję, nie pozostaje niezauważone, nawet jeśli ty tego nie dostrzegasz. W każdym razie nie wiem jak, ale teraz wysyłam tamtej mamie to, co pomaga mnie, a ona jest za to wdzięczna. Z pewnością nie rozwiążę jej problemu, nie zaradzę jej zaniepokojeniu – wyobrażam sobie, jakie jest wielkie – ani niepokojowi jej syna, ale jest ona wdzięczna za wsparcie, przede wszystkim za modlitwę. Każdego ranka zaczynamy na nowo razem, wiedząc, że dzień nie rozpływa się w nicości. Możemy upadać tysiąc razy, popełniać błędy, ale zostajemy ponownie objęci tacy, jacy jesteśmy. Tak jak przydarzyło mi się to z inną przyjaciółką, którą zaprosiłam na Rekolekcje Bractwa. W niedzielę wieczorem napisała do mnie z pytaniem, czy zdobyłabym dla niej Zmysł religijny. Kupiłam książkę i zaniosłam na mszę św. wraz z książeczką z Liturgią Godzin. W ciągu dnia napisała do mnie: „Robię Szkołę Wspólnoty z Mari”. Z Mari? „Mari ma 85 lat, wiele przeszła w życiu, ale jest zawsze szczęśliwa”.

Giuliana, Mediolan

 

Moja codzienność i święty Józef

Cztery lata temu, kiedy moje małżeństwo przeżywało trudne chwile, zaprzyjaźniony ksiądz zachęcił mnie, bym zapoznał się z postacią świętego Józefa, bym wziął za punkt odniesienia życie Opiekuna Odkupiciela i czerpał z niego inspiracje, aby odkryć moc „tak” wypowiadanego w życiu codziennym, w wielkiej szkole cierpliwości i miłosierdzia, jaką powinno być małżeństwo, wzorując się na małżeństwie Świętej Rodziny. Kupiłem wszystkie książki o świętym Józefie, jakie mogłem znaleźć w księgarni, i zacząłem studiować każdy szczegół. Stając przed nim, zacząłem rozumieć sens mojego cierpienia, które odczuwałem, patrząc na moje dzieci, z całym bezgranicznym pragnieniem dobra, jakie czuję wobec nich, i jednocześnie z cierpieniem z powodu tego, jak zderza się ono z rzeczywistością ich oczekiwań, ich wolności, a także ich egoizmami. Ta pozorna „sprzeczność” stała się w ten sposób doświadczeniem, które stało się tematem rozmów z przyjaciółmi, z którymi podejmujemy Szkołę Wspólnoty. Opowiedziałem im, w jaki sposób i jak bardzo moja wolność jest wystawiana na próbę przez to porównywanie i w jaki sposób ta dysproporcja w stosunku do postaci świętego Józefa pozostaje otwartą raną w doświadczaniu dobra, którego czuję się protagonistą w naszej przyjaźni. Poznając Józefa, zrozumiałem, jak bardzo jestem oporny, aby mówić moje „tak” w rodzinie, zatroskany tylko o to, by przetrwać i iść dalej, jakby wszystko spoczywało na moich barkach i wszystko wypływało z mojej pracy, zapominając o zawierzeniu i o „przyzwoleniu, by ktoś mnie tworzył”. Byłem pod tak wielkim wrażeniem tego wszystkiego, że postanowiłem przygotować przedstawienie teatralne Józef Miłosierny, aby opowiedzieć tak, jak potrafię, o pięknie i czułości tego prostego człowieka, któremu Bóg postanowił powierzyć własnego Syna. Dzięki temu jeszcze lepiej zrozumiałem, jak ważne jest bycie przywiązanym do tego naszego „niedoskonałego Towarzystwa”, które pokornie, tak jak może, oferuje mi objęcie pozwalające zaczynać zawsze od nowa.

Pietro, Mediolan

 

Doświadczenie pełni

Towarzyszymy w drodze do nowej rodziny maleństwu, które mamy w pieczy zastępczej od prawie półtora roku. Podjęliśmy się opieki zastępczej ze względu na doświadczenie pełni, ale oddając to dziecko odkrywamy, że otrzymaliśmy znacznie więcej niż sobie wyobrażaliśmy. Rodzice zastępczy są cudownymi osobami i to bardzo nas uspokaja, staramy się jak najlepiej im pomóc i wydaje się, że wszystko układa się doskonale. Na szóstkę z plusem zdali także „test” przeprowadzony przez dwójkę naszych dzieci, które oficjalnie zaakceptowały ich jako „nowego tatę i mamę”. Darmo otrzymaliśmy i darmo dawajmy. Mogę podarować tylko to, co posiadam, co jest moje. Sądzę, że bez tego posiadania bylibyśmy bezużyteczni. Tymczasem otrzymaliśmy, wzięliśmy to sobie, uczyniliśmy to naszym i teraz przekazujemy. „Jakże piękne są historie, które sprawiają, że śmiejesz się i płaczesz jednocześnie”, oto w tych dniach znajdujemy się nieprzerwanie w historii takiej jak ta, podtrzymywani na odległość przez obecne towarzystwo.

Autorka znana Redakcji

 

Tam, gdzie nigdy byś się nie zapuścił

Tym razem czekałem na Rekolekcje Bractwa, modląc się także do Pana, aby wydarł mi kolorowy wachlarz pokus, które streszczają się w jednym zdaniu: „Zgadzam się i chciałbym tam być, ale nie mam czasu, byłoby to skomplikowane, jeśli chodzi o pracę, dom, dzieci, nie dam rady”.

W tym roku natomiast coś paliło w środku. Mocno, coraz mocniej, jak kominek, który rozpala się na nowo. Dziwne – mówiłem sobie, patrząc w lusterku wstecznym na moje życie – im więcej lat upływa, tym moja czułość jest większa. Chęć pójścia rano na mszę św. i wyjścia na spotkanie Panu – ta myśl, szczerze mówiąc, trzy lata temu nawet nie przyszłaby mi do głowy. Roztrwoniłem skarby przyjaźni i wypleniłem relacje. Następnie pewnego dnia zacząłem ponownie od małej Szkoły Wspólnoty. Wciąż pamiętam, w jaki sposób mój przyjaciel Alberto objął mnie, widząc powracającą zjawę. Odtąd, prawie bez mojej wiedzy, zaczęły wydarzać się inne rzeczy i, krótko mówiąc, Cesare i Paola, z którymi zawiązała się w ciągu ostatniego roku wielowymiarowa relacja, zaprosili nas do swojego domu. Rezultat: poszliśmy razem z żoną Manilą, ona po raz pierwszy ze swoimi pytaniami i wątpliwościami, a ja „po raz pierwszy” po dziesięciu latach. Wcześniej podziękowałem natomiast temu, kto złożył nam propozycję, a także za wyjątkową sytuację, która usunęła też obiekcje wobec podróży, zredukowanej do kilku kroków i kliknięcia.

 

Nie wiem, jak wszystko potoczy się dalej i co się wydarzy, ale wiem, że odczułem tę głęboką początkową wibrację z odległych czasów w liceum Bercheta, gdy podążałem za moim bratem Marco, a potem na uniwersytecie. Nie ma innego doświadczenia będącego w stanie pokonać czas i przywrócić ówczesną nowość, jeszcze bardziej niepowstrzymaną, jeśli to możliwe. Coś, na co czekasz i co dociera do głębi, gdzie nie można oszukiwać i gdzie nie potrzebujesz już odczuwać nostalgii albo goryczy. Wiele słów dociera do mnie w trakcie Rekolekcji; niektóre spływają po moim otępieniu, ale wiem, że pewnego dnia powrócą, by zapukać do mojego umysłu i do mojego serca; inne natomiast przeszywają wnętrze jak strzały. Ale największą oczywistością, jaka ukazała mi się w tych dniach, jest eksplozja człowieczeństwa i nadziei – która była tematem Rekolekcji – którą Julián Carrón nam przekazał i opisał. Na przykład historia dwóch chorych kobiet, hospitalizowanych w tej samej sali, przenosi nas tam, gdzie stawiając samemu kroki, nigdy byśmy nie dotarli. Nie starczyłoby mi całego życia, by zrozumieć, co więcej, żeby tylko wyobrazić sobie mgliście, że można tak żyć. Z taką siłą, z takim rozmachem, z taką pewnością nawet w obliczu zła, w obliczu cierpienia, w obliczu śmierci. Widziałem oczy mojej żony, a tak naprawdę także niektórych przyjaciół przyklejonych do ekranu, mokre od łez, kiedy Carrón mówił o pewnej mamie i jej niepełnosprawnym synu.

To rzeczywiście jest prawda: chrześcijaństwo otwiera drogi, którymi nikt nigdy nie szedł, sprawia, że wyłapujesz odcienie, których nigdy byś nie dostrzegł, i ​​chwytasz rzeczywistość chwytem wykraczającym poza twoje siły, twoje myśli, twoje zdolności. My także, podobnie jak Andrzej i Jan, nie widzimy bezpośrednio boskości Chrystusa. Natykamy się jednak na znaki tej Obecności w naszym życiu: przemianę nadgryzająca sceptycyzm, mój hamulec ręczny zawsze nieco zaciągnięty, oraz prawdę o tych, którzy potraktowali poważnie tę historię, nawet w bardzo trudnych okolicznościach.

 

Naprawdę to coś więcej, o czym zostało dane mi świadectwo, nie może zostać rozwodnione jako sentyment albo sprowadzone do bańki sugestii. Niektóre akcenty pokazują, że jesteś dalej, nie wiesz dobrze gdzie, ale jesteś dalej. Gdzie nigdy byś się nie zapuścił. Miłość Piotra była silniejsza niż jego wyrzuty sumienia, a moja? Czy moja miłość wykroczy poza żale, błędy, niezdecydowanie i całą resztę? Praca nad wzmocnieniem mięśnia człowieczeństwa nie jest podejmowana w pierwszej kolejności, ale jej miejsce znajduje się za pilnymi potrzebami i krawędziami, które stawia życie. Nawet jeśli zacząłem już wiele lat temu. Pozostawiłem ciągłe porównywanie nieco na uboczu życia, na skraju mojej najbardziej osobistej sfery, zdominowanej przez egocentryzm. Ja i znowu ja, nie moje „ja”, ale moje ambicje, nawet jeśli uzasadnione, miniaturowy związek zawodowy tradycyjnego chrześcijańskiego życia, wiele dobrych zamiarów, wiele przesłanek i szczypta próżnej chwały, nawet jeśli zabarwionej autoironią. Wracam do domu, robiąc w głowie zakłady: Panie, daj mi siłę, abym więcej ryzykował w tym porównywaniu i nie bał się podejmować wyzwania na wszystkich obszarach oraz we wszystkich sferach i sytuacjach. Lepiej rozegrać ten mecz, nie chcąc poznać zawczasu wszystkich zasad. Wcześniej bardziej niż obiekcje odczuwałem swoje niedoskonałości; prawdę mówiąc, znajduję je pod nogami nawet teraz, i to całkiem sporo. Ale chwilę wcześniej odnajduję te świadectwa, te twarze, to człowieczeństwo i tę Tajemnicę – nadal Tajemnicę, ale nieco mniej obcą – która puka do mojego życia. Czuję się mniej osamotniony. Coś się we mnie zmieniło, coś innego nie, a ograniczenia w pewnym wieku ciążą jak przeładowany plecak na ramionach, ale wiem, że chcę iść dalej. I że czuję w sobie, w wieku 58 lat, niemal frenetyczny początek szczęścia, który nigdy wcześniej nie był moim udziałem.

Stefano Zurlo


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją