Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2021 > maj / czerwiec

Ślady, numer 3 / 2021 (maj / czerwiec)

Pierwszy Plan. Rodzina

„Ja jestem Ty, który mnie czynisz. Teraz!”

Ewa Miszczuk-Paluszek


We wrześniu ubiegłego roku, podczas uroczystości Pierwszej Komunii Świętej moich dzieci, zorientowałam się, że jest nas chyba więcej w rodzinie. Kilka dni później przypuszczenie się potwierdziło. Nie „planowaliśmy” kolejnego dziecka (po doświadczeniu ostatnich miesięcy mam zgoła inne podejście do określenia „planowanie rodziny”, tak często powtarzanego na kursach przedmałżeńskich), ale ucieszyliśmy się, pomimo świadomości, że niesie to ze sobą ryzyko. Stan po trzech cięciach cesarskich skutkował tym, że moja lekarka wielokrotnie i usilnie uświadamiała mnie, iż urodzenie kolejnego dziecko wiąże się u mnie z ryzykiem śmierci. Za każdym razem słyszałam propozycję zastosowana najróżniejszych nowinek z dziedziny antykoncepcji i wynalazków wczesnoporonnych. Piątka dzieci to już dużo. Wystarczy. Zawsze grzecznie dziękowałam, a po wyjaśnieniu dlaczego otrzymywałam w odpowiedzi ironiczny uśmiech.

W tej ciąży miało być jednak inaczej niż w poprzednich. Po kilku dniach radości pojawiło się krwawienie i ryzyko utraty dzieciątka. Wystraszona, bo nie zdarzyło mi się to nigdy wcześniej, udałam się na izbę przyjęć naszego szpitala, gdzie lekarz już na samym początku rozmowy stwierdził, że jeśli to jest ciąża, to może się nie utrzymać, bo jest na bardzo wczesnym etapie. Nie uspokoił mnie, przeciwnie, potyczkami słownymi starał się mi udowodnić, że niepotrzebnie panikuję i zabieram mu cenny czas. Dopiero gdy powiedziałam, że znam swoje ciało i że jest to moje szóste dziecko, zmierzył mnie wzrokiem i spuścił z tonu – myślał, że to moja pierwsza ciąża. Potraktowałam to jako komplement – zawsze trzeba dostrzegać coś pozytywnego! Przy badaniu stwierdził, że owszem, jest zarodek, ciałko żółte, ale jeszcze nie wiadomo, „co” z tego będzie. Cisnęła mi się brzydka odpowiedź na usta, ale się powstrzymałam. Po wyjściu z gabinetu postanowiłam modlić się za tego lekarza i położną, bo smutne wydało mi się to, że mając na co dzień możliwość zetknięcia się z cudem życia, można go w ogóle nie dostrzegać, można to życie zredukować do embrionu, zarodka i ciałka żółtego, a w konsekwencji męczyć się w swojej pracy.

Przez kolejne dwa tygodnie oszczędzałam się, co z piątką dzieci jest nie lada wyczynem, zażywałam lekarstwa, modliłam się i ufałam, że skoro Bóg chciał, żeby dzidziuś się pojawił, to pokieruje całą sprawą w jak najlepszy sposób. Niestety moja pani doktor, która towarzyszyła mi przez ostatnie 12 lat w każdej ciąży (raz nawet ratując mi życie), odmówiła prowadzenia mnie. Przestraszona skierowała mnie na wszystkie możliwe badania i kazała zgłosić się do poradni patologii ciąży.

 

Według zaleceń stawiłam się również w poradni genetycznej. Lekarka spóźniła się, więc niestandardowo zaczęła od badania USG, gdzie widać było, że „misiu” ma wszystko, co potrzeba i sprawnie ucieka przed badaniem. Kiedy usiadłyśmy do biurka i przeczytała wyniki badań z krwi, nie rozmawiałyśmy już o „misiu”, ale o embrionie i zarodku, który może być chory i trzeba koniecznie przeprowadzić amniopunkcję – ryzyko niepowodzenia 1/5000 – i nie trzeba zbyt długo się zastanawiać. Nie przeprowadziła ze mną nawet wywiadu – po trzech cięciach cesarskich, ryzyku poronienia, nie zdecydowałam się być tą 1 na 5000 tylko po to, żeby zaspokoić swoją ciekawość, bo w moim przypadku opcja usunięcia dziecka chorego nie była brana pod uwagę. Nalegała, żebym się zastanowiła, póki jest jeszcze czas (byłam w 11. tygodniu ciąży, a w przypadku choroby dziecka można je jeszcze usunąć do 22. tygodnia ciąży). W tym czasie przez ulice polskich miast przetaczały się demonstracje, których uczestnicy wykrzykiwali: „Aborcja jest ok!”. Obserwowałam to z bólem i przerażeniem, mając świadomość, że bezbronne maleństwo, które noszę pod sercem i staram się chronić, może wywoływać aż tak wielką agresję, która popycha ludzi do niszczenia niemalże świętych wizerunków malutkich dzieci, normalnie wywołujących ckliwość i wzruszenie. Po otrzymaniu mało optymistycznej wiadomości odczułam jeszcze wyraźniej, że nie będzie jak zawsze. Przyszedł mi na myśl Enrico i jego żona Angela, rodzice upośledzonych bliźniaków w moim wieku, zupełnie zależnych od swoich rodziców. Poznałam ich 18 lat temu, gdy mieszkałam w okolicach Varese. Byli to przyjaciele z Bractwa małżeństwa, u którego pracowałam jako babysitter. Spotkaliśmy się tylko raz, jedna kolacja, ale czułość i cierpliwość, z jaką odnosili się do swoich dzieci, wracały w moich wspomnieniach przez te wszystkie lata. Ich obraz przemknął mi przed oczami po wyjściu z gabinetu i nie było to, jak się później okazało, bez znaczenia. Skoro oni mogli podjąć taki krzyż, zachowując pogodę ducha, jest nadzieja. Mimo wszystko żyłam przekonana, że robię dobrze, bo mój Bóg jest Bogiem życia.

 

To nie był jeszcze koniec. Po względnie normalnych wizytach w poradni patologii ciąży przyszedł czas na dokładne USG, które wykazało, że blizna po cesarskim cięciu jest zbyt cienka jak na 21. tydzień ciąży (1,4 mm), co grozi jej pęknięciem jeszcze przed terminem porodu i stanowi zagrożenie dla życia mojego i dziecka. Nie przez przypadek do przychodni przywiozła mnie Ania, przyjaciółka z grupy Bractwa, która po tym, jak usłyszałam diagnozę, zaproponowała, żebyśmy się pomodliły, powierzając dzieciątko Maryi. A Ta, jak zawsze, przygarnęła nas na serio. Kolejne badania USG potwierdzały wcześniejszą diagnozę. Wypytywano mnie przy tej okazji, ile mam dzieci, czy nie byłoby mi ich szkoda, gdyby się okazało, że będą musiały żyć bez matki. Co dziwne, te pytania wzmacniały we mnie pewność. Może bardziej miały pomóc lekarzowi w znalezieniu racjonalnego uzasadnienia mojej decyzji. „Co pani robi zawodowo?” – to pytanie z jego strony utwierdziło mnie, że na pewno tak było. Wtedy zrozumiałam, że bardziej potrzebujący w tej sytuacji jest on, lekarz, który widzi tylko to, co już wie, i nie zakłada możliwości pojawienia się czegoś nieprzewidzianego, nieplanowanego, niepotwierdzonego wynikiem badania. Uderzało mnie, że w tym, co mówił, nie dawał mi żadnej nadziei. Nigdy wcześniej tak nie było… i przychodził mi na myśl ten fragment Ewangelii, w którym Jezus pyta się Piotra: „Czy ty Mnie kochasz?”. Jezus pytał się mnie podczas każdej wizyty: „Czy ty Mi ufasz?”. Nie szukałam już „pocieszenia” u lekarzy. Starałam się stosować do ich zaleceń i w miarę cierpliwie znosiłam ból, który stawał się coraz bardziej dokuczliwy, ale umiałam sobie z nim „poradzić”, a przynajmniej tak mi się wydawało. Aż przyszła Środa Popielcowa. W nocy dostałam boleści, na które nie działały żadne techniki oddychania czy próby uspokojenia się. Dzidziuś szamotał się, a ja poczułam, że to może być już koniec. Wcześniej Koronka do Bożego Miłosierdzia pomagała odwrócić uwagę, teraz nie byłam w stanie powiedzieć do końca jednego Zdrowaś Maryjo. W takiej sytuacji nie ma już niczego ani nikogo między nami: nie ma męża, dzieci, planów. Jestem tylko ja i On: „Ja niczego już nie mogę, Tatusiu, weź mnie w swoje ramiona!”. Nastał dla mnie kolejny dzień, a wołanie zostało wysłuchane w inny sposób. Przyjaciółka Diana, którą poznałam na pielgrzymce do Częstochowy, wiedząc, w jakiej jestem sytuacji, zaprosiła mnie, bym dołączyła do grupy chorych, którzy uczestniczą we mszach św. online z księdzem Eugenio Nembrinim. I tam okazało się, że dla Boga świat jest mały (a w Ruchu – jeszcze mniejszy!). Pierwszą z twarzy, które rozpoznałam wśród ikonek Zooma, był Enrico, ojciec upośledzonych bliźniaków – dzisiaj czterdziestokilkuletnich mężczyzn, zamkniętych z rodzicami w domu z powodu kwarantanny. Dla Boga nie ma przypadków. Żyłam z dnia na dzień, bez większych planów, ale z nadzieją kompletowałam wyprawkę dla małego Nikodema – bo wiedziałam już, że będzie to chłopiec – ze względu na ryzyko wcześniejszego porodu. Jak skomentował to ksiądz Eugenio: każdy robi to, co do niego należy, na tyle, na ile może, i jest posłuszny wobec rzeczywistości, tego, co zalecą lekarze i co przynosi każda kolejna godzina. W tym towarzystwie dostrzegłam, że dla niektórych życie, plany odmierza się nie tygodniami, nawet nie dniami, ale godzinami. Niektóre choroby, jak Covid-19, ale nie tylko, uświadamiają nam, że nie jesteśmy w stanie zaplanować ani podarować sobie kolejnego oddechu. Tak naprawdę we wszystkim jesteśmy zależni od Kogoś Większego. Jest to towarzystwo „nienormalnych osób”. Bo kto w „normalnym” świecie, patrząc na śmierć swojej córki czy znosząc kolejne operacje, które przedłużają życie, ale coraz bardziej przykuwają do łóżka, jest w stanie się uśmiechać, patrząc z nadzieją na kolejny dzień? Oba sposoby wyjścia z naszej grupy na Zoomie były dobre: jeden to wyzdrowienie, a drugi to odejście do Pana. Bóg dał mi łaskę patrzenia na śmierć, której sposób przeżywania jest zapowiedzią raju. Kiedy 36-letni mężczyzna w pełni sił, zaangażowany w działania Ruchu, podróżujący po świecie, dowiaduje się, że ma agresywną formę stwardnienia rozsianego i zamiast pogrążyć się w rozpaczy jest w stanie powiedzieć: „Dobrze, dzisiaj przeżyłem dzień”, to jest to coś z innego świata. Albo mój przyjaciel Carmelo – on i jego żona Lisetta z Sycylii jako pierwsi zadzwonili do mnie po tym, jak dołączyłam do grupy. Carmelo zmagał się z białaczką, był po przeszczepie szpiku. Oboje cierpieliśmy na bezsenność, więc często modliliśmy się Koronką czy na Różańcu między innymi za siebie nawzajem, co potwierdzały wiadomości na WhatsAppie o 2 czy 4 nad ranem. Carmelo jest już w Niebie, a jego pogrzeb, tak jak pogrzeb „Zatta” (Nicoli), był niczym święto, msza ślubna – żona Carmela, Lisetta, wyglądała pięknie w jasnej sukience, świętując, jak to później powiedziała, jego odejście do Raju i dziękując mu, że mogli przejść część ziemskiej drogi razem. Non nobis Domine zaśpiewane na zakończenie obydwu mszy św. brzmiało znacząco, ukazując namacalne zwycięstwo Chrystusa w życiu najbliższej rodziny, ale i uczestników pogrzebu. To było zwycięstwo Chrystusa w osobach, które w ostatnich miesiącach przeżyły nawrócenie dzięki ich świadectwu. Zatto i Carmelo zobaczyli twarz Jezusa przed odejściem, spotkali Go w cierpieniu. Niesamowite, że obydwaj opisywali to tak samo, resztkami swych sił. Na pewno nie była to projekcja ani piękne słowa, bo kiedy tracisz oddech, stoisz ogołocony ze wszystkiego, liczy się tylko On.

 

Jestem wdzięczna za towarzystwo z Zooma, ale także moich przyjaciół z Bractwa, z Ruchu tu na miejscu, bo dzięki ich modlitwie miałam siłę stawić czoła codzienności i żyć nadzieją, jakikolwiek miałby się okazać scenariusz. Przy tej okazji z serca wszystkim dziękuję! Poza tym Jezus przychodził do mnie, żeby wyprasować ubrania, podrzucał nam ciasto, obiady na cały tydzień czy na weekend, spędzał kreatywnie czas z moimi dziećmi, przysłał mi wózek z drugiego końca Polski, jednym słowem: przybierał postać wielu różnych kochanych twarzy. I jakże Mu nie ufać, że nawet gdyby mnie miało zabraknąć, On ma w sercu również mojego męża i dzieci. Powiedziałam najstarszym dzieciom, że Pan Jezus może zabrać mnie i Nikodema do siebie, bo są komplikacje. „Dlaczego mamusiu?! – Nie wiem dlaczego, ale wiem jedno: Pan Jezus zawsze pokazywał mi w życiu, że mnie kocha, kocha też każdego z was i w taki sam sposób kocha Nikodema. Jeśli zabierze nas do siebie, nie bójcie się, nie bądźcie źli. Wasza mama nie potrafiłaby sobie wybaczyć tego, że zabiła Nikodema tylko po to, żeby ratować swoje życie. Każdy z was jest ważny! On się wami zaopiekuje”.

Mimo wszystko mijały kolejne tygodnie, a my ciągle byliśmy „w jednym kawałku”. Nadzieja rosła, rzeczywistość uczyła jednak pokory, zwłaszcza podczas pobytu w szpitalu w 32. tygodniu ciąży. Wtedy też spotkałam pierwszych lekarzy, którzy skupili się na możliwościach, a nie przeszkodach. Wiedziałam, że gdzieś tam są tacy specjaliści (rodziłam w tym szpitalu po raz czwarty), ale skutecznie „ukrywali się” przede mną przez te miesiące. „Pamiętam panią, rodziła już pani u nas kilka lat temu” – mówi ordynator. Kto pamięta pacjentki sprzed kilku lat przy takiej rotacji osób? Ktoś, kto widzi więcej. I podejście do innych osób też to potwierdzało. Nawet mój lekarz prowadzący przy ostatniej, jak się później okazało, wizycie nabrał optymizmu. Nie przejmował się już blizną, co więcej, powiedział, że jest dobrze, bo ta wbrew logice i prawom fizyki zamiast pęknąć pod ciężarem rosnącego dzidziusia, stała się grubsza.

Termin rozwiązania przewidziano na 13–14 maja. „A, dodajmy jeszcze jeden tydzień” – nonszalancko stwierdził lekarz prowadzący. Nie podzielałam jego „entuzjazmu”, ponieważ bóle dawały o sobie znać. Brakowało tygodnia do planowego zgłoszenia się do szpitala. Poza tym od półtora tygodnia mieliśmy w domu lazaret – czworo chorych dzieci pod moją „opieką”. Starałam się nie zarazić. Nie pamiętam nawet, jak dałam radę, bo prawie nie mogłam chodzić. Starsze dzieci ogarniały sytuację. Zaprzyjaźnione „babcie” z grupy chorych postanowiły ofiarować nowennę do Matki Bożej z Pompejów w intencji mojej i Nikodema. 7 maja okazało się, że najmłodszy synek ma pozytywny test na Covid-19. W pierwszej kolejności zapytałam Go: „Naprawdę Jezu?! Ciekawe, co teraz zrobisz?”. Z mojej strony była to bardziej ciekawość niż zarzut. Nie miałam lepszego wyjścia jak Mu zaufać. Odczuwałam bóle, ale jak dla mnie nie świadczyły one o niczym szczególnym. Przyzwyczaiłam się je znosić. Po nocnych przemyśleniach i konsultacji telefonicznej z położną i dyżurującym lekarzem udałam się do mojego szpitala, jak sądziłam, trochę na wyrost, pomimo kwarantanny. Chciałam uniknąć zarażenia się, odesłania do przypadkowego szpitala w sytuacji, gdy Nikodem mógłby potrzebować specjalistycznej opieki, jaką mogli mi zapewnić w Wałbrzychu. Miałam „szczęście”, na sobotnim dyżurze wyjątkowo był ordynator. Przyjął mnie na badanie, mimo iż przebywałam na kwarantannie i mógł z miejsca odesłać nas do Wrocławia, do szpitala dla covidowców, odległego o 60 km. Jak się okazało, poród już się rozpoczął i był to ostatni moment, żeby rozwiązać ciążę bezpiecznie. Covid okazał się błogosławieństwem. Nikodem urodził się 8 maja, kiedy w Pompejach obchodzone jest święto Królowej Różańca Świętego! Jestem pewna, że również ta data nie była przypadkowa.

 

Co zyskałam dzięki doświadczeniu najdłuższego Adwentu w moim życiu? Przede wszystkim wielkie pragnienie, by słowa: „Ja jestem Ty, który mnie czynisz. Teraz!” stały się moją rzeczywistością każdego dnia. Nie chcę utracić sprzed oczu rzeczy, które widziałam i których doświadczyłam, bo za niezwykłością tych doświadczeń kryje się twarz Chrystusa. Wiem, że On jest i pozwala się spotkać tak, jak to robił 2000 lat temu. Jego Obecność zabiera strach przed „nieprzewidzianym”, daje pewność mego przeznaczenia i nadzieję w każdej sytuacji. Ja i Nikodem przeżyliśmy, ale wiem, że dzień śmierci nadejdzie nieuchronnie, dla mnie, jak i dla każdego z was. Chciałabym wtedy stanąć przed Chrystusem tak jak Giulia, Zatto, Giuseppe, Carmelo i wielu innych. Teraz mam wielkie pragnienie, by nie przegapić szansy rozpoznania Go, zwłaszcza w tym, co dla mnie niewygodne, nawet w „fochu” moich dzieci czy w moim nowym aucie uszkodzonym przez mechanika z rodziny. A kiedy upadnę – a zdarzyło się to już wiele razy od mojego powrotu ze szpitala – mogę znowu powstać, tak jak moi przyjaciele z ikonek Zooma. Bo jest nadzieja! Teraz.


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją