Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2021 > marzec / kwiecień

Ślady, numer 2 / 2021 (marzec / kwiecień)

Listy

LIsty


Tylko Obecność

Drogi Księże Jurku, jestem w szpitalu, dlatego piszę, nie mając możliwości połączenia się bezpośrednio. Pytanie postawione w czasie lekcji: skąd bierze się lęk przed powrotem do Pana?, jest dla mnie bardzo żywe i oczywiste, a raczej oczywista jest odpowiedź na pytanie: co przezwycięża ten lęk i brak zaufania? Obecność, żywa Obecność Chrystusa, która da się rozpoznać w każdej minucie naszej rzeczywistości, jeśli jesteśmy dyspozycyjni, by na nią patrzeć. Od trzech tygodni uczestniczę w codziennej mszy św. dla chorych online, której przewodniczy ksiądz Eugenio Nembrini. Zaprosiła mnie na nią moja przyjaciółka Diana i to był ewidentny przejaw czułości i troski Jezusa względem mnie, akurat w tym trudnym, ale szczególnym dla mnie czasie: niepewności i oczekiwania, jak potoczy się dalej moja ciąża, z równoczesną pewnością, że znajduję w troskliwych ramionach Ojca. Po mszy św. każdy z dołączających do grupy jest zaproszony do opowiedzenia, z jakiego powodu się tutaj znalazł. I oprócz osób, u których stwierdzono covid, zdecydowana większość cierpi na choroby i dolegliwości, wobec których często najodpowiedniejszą postawą jest zachowanie milczenia, ponieważ gdy patrzy się w oblicze osoby cierpiącej, która z wdzięcznością i uśmiechem dziękuję za „Wieczny odpoczynek...” odmówiony w jej intencji przez księdza Eugenio, jej prośba nie jest tylko przejawem dobrego poczucia humoru, ale świadomego stawania wobec obecności Kogoś większego, Kto dzisiaj rano znów pozwolił otworzyć mi oczy. Skąd płynie siła rodziców czekających na śmierć swojej chorej na wątrobę 30-letniej córki, wobec której stosuje się już tylko terapię łagodzenia bólu? Z dostrzegania w tym wszystkim Jego obecności  tak ewidentnej, zwłaszcza w fakcie, że po modlitwach całej naszej grupy Giulia (tak nazywa się córka) w krótkim czasie, na jaki odzyskała przytomność, poprosiła o spowiedź i Komunię św. Ona sama odeszła od Boga dawno temu, ale patrząc na sposób, w jaki przeżywają jej odejście rodzice, uwierzyła, że Raj istnieje. Zapytała: „Mamo, a o czym ja będę rozmawiać z Jezusem?”. Na co mama odpowiedziała: „Nie martw się, On ciebie zna”. Mam pewność, że cokolwiek się wydarzy, jest to już objęte przez Jego wielkie miłosierdzie. On nas zna, czeka na nas całe życie, jak mówił ksiądz Eugenio: „Od momentu twoich narodzin z utęsknieniem czekam na Ciebie. Rzuć się w moje objęcia!”. To wyzwanie dla każdego z nas na każdy dzień, niezależnie od tego, czy będzie on moim ostatnim dniem, czy przeżyję ich jeszcze setki. Z wdzięcznością za Waszą obecność.

Ewa

 

Żyć teraz

Drogi Księże Jurku, ostatnio usłyszałem historię naszych przyjaciół studentów, którzy podczas lockdawnu wzięli ślub. W trakcie uroczystości zadano im pytanie: dlaczego bierzecie ślub w takim czasie? Dlaczego nie chcecie poczekać, aż skończy się pandemia? Wtedy na tę piękną uroczystość przyjedzie rodzina, znajomi, będzie można świętować w restauracji całą noc. A tak przyjechało kilka osób, wszyscy w maseczkach i w dwumetrowych odstępach od siebie. Odpowiedzieli od razu: „Na co mamy czekać? Chcemy żyć razem teraz”. Zdumiało mnie świadectwo tych młodych. Ponieważ zobaczyłem, że czasami, żeby naprawdę żyć, czekamy, aż coś się skończy. Ich słowa: „Chcemy żyć teraz” przywołały mnie do faktu, że aby żyć intensywnie, muszę żyć w teraźniejszości, a nie czekać na koniec jakiegoś etapu. W przeciwnym razie można tłumaczyć wszystko: zacznę żyć, kiedy skończy się pandemia; zacznę żyć w pracy, kiedy odejdzie trudny szef; zacznę żyć, kiedy minie choroba… Zawsze znajdzie się w naszym życiu  jakaś mniejsza lub większą pandemia, którą chcemy przeczekać, ale nasze pragnienia dają znać, że to nie wystarczy. Czy można żyć w obecnej  pandemii covidu, nie czekając na jej pozytywne zakończenie? Czy można żyć w tych okoliczności, takich, jakie są, nie czekając, aż się skończą? Ale nawet takie odkrycie, dzięki młodym przyjaciołom, nie sprawi, że wiara jest automatyczna, dlatego musimy sobie pomagać w rozumieniu drogi, którą kroczymy. Obecnie przebywam w szpitalu na planowanym zabiegu. Jadąc tutaj, zdałem sobie sprawę z tego, że doskonale uzbroiłem się, żeby przetrwać kilka dni pobytu na oddziale: spakowałem kilka książek, na laptopie mam kilka filmów do oglądnięcia i jedzenie na każdy dzień. Wszystko po to, żeby przetrwać, żeby jak najszybciej minął niechciany pobyt w szpitalu. A przede wszystkim myśl, aby jak najszybciej to się zakończyło. Kolejna mała pandemia, którą chcę przeczekać. Ale już w drodze serce dawało znać niepokojem, że jest to dla mnie niewystarczające. I zdałem sobie sprawę z tego, że brakuje we mnie oczekiwania, oczekiwania na to, aby żyć teraz. Myślami byłem już przy wyjściu ze szpitala. Serce nie chce czekać, aż coś się skończy. I po raz pierwszy w tych okolicznościach zapragnąłem zobaczyć, w jaki sposób Pan się wydarzy. Jakaż zmiana! Już nie czekam, aż Pan przyjdzie po wyjściu ze szpitala, czekam, aż przyjdzie teraz, dzisiaj, w tym, co przeżywam, w okolicznościach takich, jakie są, na oddziale, na którym jestem. Ta zmiana sprawiła że przylgnąłem do tej rzeczywistości, już nie uciekam od niej, przykleiłem się do niej z zaciekawieniem i otwartością. To niezwykły początek tej początkowo niechcianej szpitalnej przygody.

Jarek, Kraków

 

Ryzyko wychowawcze

Mając troje dorosłych dzieci, można by powiedzieć, że sprawy wychowania mam już dawno za sobą. Ale czy na pewno? Ich dorosłość to dramaturgia ich wyborów i decyzji. W tej całej subtelnej scenerii – ja, matka, dalej przepełniona miłością i troską o nie. Trudno było przyjmować ich wolność, akceptować ich wybory, ich sposób na dorosłość i życie poza Kościołem. Początkowo zadręczałam się pytaniami: co było nie tak? Co zrobiłam nie tak? Tracąc nadzieję, pogrążałam się w coraz większej nicości. Brałam na siebie odpowiedzialność za ich decyzje, w sobie szukając przyczyny, choć przecież po ludzku zrobiłam wszystko, co było w mojej mocy. Pogrążona przez ten „mój punkt oporu”, przez to moje maleńkie „nic” (nihil), przez ten mój maleńki punkt nihilizmu, który we mnie tkwił, który zawsze daje znać o sobie, „kiedy rzeczywistość napiera tak potężnie, że bardzo trudno jest złagodzić jej cios, uniknąć lub zignorować jej prowokację” i kiedy „odczuwam zniechęcenie, zmęczenie wołaniem”, „w momencie, w którym (...) neguję możliwość, że On usłyszy moje wołanie, powstrzymuję się od wołania, mój rozum się zaciemnia. To jest ta «irracjonalność», ta «rozpacz» (…), kiedy, z powodu napotkanych po drodze trudności, mówię: «To nie jest możliwe».

I nagle słychać «głośno rozbrzmiewające pytanie Chrystusa – co chcesz, abym ci uczynił?»” (Blask oczu. Co nas wyrywa z nicości?).  „Odpowiedzią człowieka na pytanie Chrystusa jest prośba o to, by móc odpowiedzieć na Jego pytanie, ponieważ nic nie może się dokonać inaczej, jak tylko za sprawą łaski” (Zostawić ślady w historii świata)  i „jeśli drży w nas choćby odrobina miłości do nas samych, to owo wołanie wypełni nasze milczenie. «Rabbuni, żebym przejrzał»” (Blask oczu…). Jednak aby przejrzeć i odnaleźć drogę, musiałam przejść przez „ciemną dolinę”, by u jej kresu uchwycić pomocną dłoń, którą Bóg mi podał, poprzez spotkanie z Ruchem. „W szczerym uznaniu swojej zależności znajdujesz ratunek, na podobieństwo liny rzuconej specjalnie dla ciebie, (…) człowiek nie jest sam, zawsze towarzyszy mu Ktoś Inny, kto jest dla niego Ojcem” (Dlaczego Kościół). Moje pierwsze rekolekcje w Ruchu, na Górze św. Anny w maju 2017 roku, przyniosły pierwsze odpowiedzi i wskazały drogę. Niedzielna assemblea, dzień szczególny, w którym Pan przytulił mnie do swego Serca i mówił do mnie. To był czas odpowiedzi na nękające mnie pytania, dzień, w którym Jezus ukazał mi drogę bez lęku, wlewając w moje serce nadzieję, abym mogła stać się wolną, kochając wolność moich dzieci. Jak powiedział wtedy Carrón, to nasze wyobrażenia i chęć, żeby wszystko było tak, jak chcemy, i to od zaraz. Jednak to tak nie działa – nie możemy tego pojąć, a do tego dochodzą nasze ograniczenia, które nie pozwalają nam poznać i zrozumieć boskiego zamysłu względem nas, względem naszych bliskich. Zrozumiałam, że powinnam być cierpliwa i pokorna sercem, abym tym, co robię, tym kim jestem, mogła dawać świadectwo, aby we mnie moje dzieci dostrzegły kochające oblicze Chrystusa. Jak Zacheusz, który odkrył, zobaczył Jezusa i wszystko w jego życiu nabrało znaczenia. Potem było jesienne spotkanie w Krakowie, podczas którego odkryłam, że „prowokacja dla każdego jest inna” i „nie ma rzeczywistości, przed którą musimy się bronić, aby ją przyjąć, by ją zrozumieć i dzięki niej rozwijać się”. Moją prowokacją, tą rzeczywistością mojego życia, przed którą tak się broniłam, okazały się wybory moich dzieci. Jestem przekonana, że właśnie taką prowokację postawiło na mojej drodze Wydarzenie, aby rozpadł się mój formalizm, abym wydostała się z klatki lęków, rozerwała więzy krępujące moją duszę i zaczęła dostrzegać Jezusa w codzienności. Zrozumiałam, że „Chrystus zawsze nas poprzedza, że inicjatywa jest po Jego stronie, a my powinniśmy być gotowi na odebranie prowokacji i zaakceptowanie tego, że nasza potrzeba nie będzie spełniona”. I choć rzeczywistość jest ta sama, ja jestem inna i tę inność zauważają moje dzieci. Ta moja zmiana, ta moja droga, którą zaczęłam podążać, moje świadectwo życia, moja wolność i odkrycie, że jestem ukochanym dzieckiem Boga – to sprawiło, że bardziej niż kiedykolwiek w moim życiu zaczęły wybrzmiewać słowa, że „wychowywanie jest komunikowaniem siebie, to znaczy swojego sposobu odnoszenia się do rzeczywistości” (Wychowywanie. Komunikowanie siebie). Podczas prezentacji książki Carróna Wychowywanie. Komunikowanie siebie poruszono wiele ważnych kwestii związanych z wychowaniem, nie pomijając również tych dotyczących dorosłych dziec. Jak powiedział Francesco, „to jest problem, który dotyka Tajemnicy. Nie wiem, w jaki sposób stawać wobec takiej sprawy, ale wiem jedno, że Pan Bóg czyni to, co chce”. Na zakończenie przywołam słowa księdza Giussaniego, cytowane w prezentowanej książce: „W byciu angażującą obecnością, to znaczy doświadczeniem, które proponuje siebie i zmienia innych, chodzi o wolność. Problem wolności polega na zawierzeniu swojego życia u samych podstaw pewności prawdy. Problem polega na tym, by to, co przeżywamy, stało się naszym życiem, gdzie życie oznacza jedzenie, picie, kobietę i mężczyznę (…). Ten kto żyje tym doświadczeniem, może podjąć «ryzyko wychowawcze»”. Staram się je podejmować dalej…

Autorka znana redakcji

 

Mól nadziei

Jest wczesny ranek. W szkole jestem tylko ja. Wchodzę i zapalam światła w opustoszałym korytarzu całego liceum. Wszystkie rolety są opuszczone: ławki nie czekają na nikogo. Zajmuję miejsce w sali „mojej piątej” klasy. Ogłoszono strefę „ciemnopomarańczową”, a zatem młodzież uczy się w domu zdalnie. Nie ma nawet cienia kolegów, być może ktoś przyjdzie później. Humor mam wisielczy i zadaję sobie pytanie: „Jak stawać przed tymi twarzami z nadzieją w oczach?”. Wiadomość na grupie WhatsAppa przenosi mnie z powrotem do rzeczywistości. Teresa, moja przyjaciółka z Młodzieży Uczniowskiej (GS) pyta: „Czy możemy razem odmówić Anioł Pański?”. Nie mam za bardzo ochoty. Właściwszą rzeczą wydaje mi się narzekanie i złość na okoliczności. Wychodząc, zauważam, że grupka kolegów rozmawia w holu z dyrektorką. Jedni się uśmiechają, inni żartują. Są w szkole – pragną w niej być. Ja trwam w moim złym humorze, uciekając przed wszystkim. Moja koleżanka Caterina uśmiecha się do mnie zza maseczki: „Odmówimy Anioł Pański z młodzieżą?”. Nie jestem w stanie powiedzieć jej „nie”. Zajmujemy miejsce w jednej z sal i włączam Zooma na moim telefonie. Teresa już na nas czeka. Śmieje się ze mnie, ponieważ kamera w moim telefonie jest do bani, a ja i Cate jesteśmy jakby zanurzone w jakiejś poświacie lub morzu mgły, jakbyśmy już były w Raju. Łączy się z nami kilkoro młodych, dołącza też dwóch innych kolegów, którzy na zewnątrz palą papierosy przed rozpoczęciem lekcji. „Chciałabym wam coś przeczytać, zanim się pomodlimy – mówi dziewczyna. – Ponieważ rano możemy wstać i stawić czoła dniowi tylko wtedy, gdy jesteśmy czegoś pewni. A najpewniejszą rzeczą, jaką mamy, jest relacja. Jeśli jest, to możemy stawać wyprostowani wobec całej rzeczywistości. Jeśli jej nie ma, to wali się świadomość siebie i rzeczywistości. Tracimy wszystko. To tak, jakby tata powiedział do swojego małego syna: «Idź do piwnicy i przynieś ziemniaki». Dziecko bałoby się. Ale gdyby tata powiedział: «Chodź ze mną do piwnicy po ziemniaki», wtedy syn poszedłby nawet pociągnąć diabła za ogon”. Odmawiamy Anioł Pański. Tak rozpoczął się dzień pracy. Z molem nadziei, który zaczął nadgryzać mój zły nastrój. Pracował we mnie tak wytrwale, że następnego dnia modliłam się z młodzieżą z pierwszej klasy o profilu ścisłym, czytając te same słowa, ponieważ pomogły mi nie brać za pewnik gestu tak wiele razy mechanicznego, którym zaczynamy dzień. Często jako nauczyciel jestem zdumiona tym, jak człowiek w wieku siedemnastu lat może dojrzale stawiać czoła „zasadniczym” zagadnieniom życia do tego stopnia, że przywołuje ​​mnie, abym ja też taka była. Modlę się, modlę się często, odmawiam Liturgię Godzin, codziennie chodzę na mszę św., tak wiele razy mechanicznie, ale na szczęście „Słowo stało się ciałem”. Tego dnia Bóg podarował mi Teresę, abym odkryła na nowo, że bez relacji nawet obecność uczniów w szkole nie wystarczyłaby do tego, by żyć, i że „w ciemnym niebie okoliczności” potrzeba Kogoś, kto weźmie mnie za rękę.

Norma, Mediolan (Włochy)

 

Miejsce i twarze

Wyszłam za mąż w 1991 roku i w tym samym roku spotkałam ruch Comunione e Liberazione, w sposób szczególny za pośrednictwem dwóch osób: Vincenzo i Patrizii. Z nimi zaczęłam robić Szkołę Wspólnoty i od razu zafascynował i zaintrygował mnie inny sposób, choć mieszczący się w ramach tradycji, życia w Kościele oraz przeżywania chrześcijaństwa. Na początku nie rozumiałam absolutnie wszystkiego, nigdy wcześniej nie słyszałam o CL ani o księdzu Giussanim, dostrzegłam jednak, że było to dla mnie coś dobrego. Cała wspólnota żyła dla mnie w nowy i piękny sposób. Stąd pojawiła się decyzja, aby dołączyć do Bractwa, z takim samym entuzjazmem, z jakim powiedziałam „tak” na zaproszenie do udziału w Szkole Wspólnoty. W 2004 roku zostałam wdową, mając dwoje dzieci w wieku 8 i 10 lat oraz wiele problemów do rozwiązania. Moja rodzina, która mieszka w Trentino, chciała, żebym wróciła do domu, by mogli dać mi wsparcie. Postanowiłam zostać, bo konkretyzowało się to, co dostrzegłam, przeczytałam i czego się nauczyłam. Towarzystwo bliskich przyjaciół pomogło mi przeżywać okoliczności, nawet najtrudniejsze i najboleśniejsze. Spotkanie z Ruchem było dla mnie czymś cudownym i nie chciałam, by moje dzieci zostały pozbawione możliwości poznania tej rzeczywistości, zaczynając od ich przyjaciół, oratorium i katechizmu, gdzie byłam pewna, że będą widziały to samo spojrzenie, które dostrzegałam ja. Również w tym roku rzeczywistość jest bardzo trudna. Z grupką Bractwa łączymy się, aby opowiedzieć sobie i osądzić to, co przydarzyło się nam pięknego albo trudnego, i odmawiamy razem Anioł Pański. Miejsce i twarze, Jedyny obecny teraz.

Tiziana, Buccinasco (Włochy)

 

Abraham i chłopak przy komputerze

W Chiavari, razem z kilkoma osobami, które nie są już najmłodsze – przeważnie w wieku około 70 lat – staramy się za pośrednictwem technologii informatycznej, którą nauczyliśmy się posługiwać, pomagać młodzieży ze szkół średnich w nauce. Nikt z nas nie narzeka: „Nie daję rady”. Krótko mówiąc, jesteśmy staruszkami, którzy się nie poddają. Ja zostałam poproszona przez chłopaka z drugiej klasy liceum o profilu technicznym o pomoc przy Narzeczonych Manzoniego oraz w historii. Każda lekcja zawsze jest pełna pytań oraz obiekcji wobec tego, co się dzieje, nigdy nie poprzestajemy na samej treści, ale poszerzamy zagadnienia aż po osobiste zaangażowanie. Pewnego niedzielnego wieczoru – prośby przychodzą zawsze w najbardziej nieoczekiwanych momentach – prosi mnie, żebym pomogła mu w historii. Chodziło o Sobór Nicejski, a dokładnie o nasze Credo. Śmiał się, pytając mnie: „Kto twierdzi, że jest tylko jeden Bóg, może jest dwóch, trzech… Co my o tym wiemy?”. W chwili olśnienia przypomniały mi się Rekolekcje Bractwa z księdzem Giussanim sprzed wielu lat, kiedy kazał nam prześledzić drogę Abrahama i przyjrzeć się objawieniu Boga. Oto zatem cofnęłam się w czasie, siedziałam i słuchałam księdza Giussaniego, chwytając się tych słów, które tak bardzo utkwiły mi w pamięci, że aż przebłyskiwały, tutaj, gdy siedziałam przed komputerem, rozmawiałam z tym chłopakiem i opowiadałam mu, jak Bóg wybrał jednego człowieka, któremu objawił swoje istnienie oraz to, że jest jego towarzyszem życia. Wypełniła mnie wdzięczność Duchowi Świętemu i księdzu Giussaniemu, wzruszyło mnie spojrzenie tamtego chłopaka, słuchającego ze wzrokiem utkwionym w ekran. W ten sposób zaczęłam mu mówić: „Pamiętaj, że pan Abraham pewnego dnia…”. Na koniec dodałam: „Widzisz, On objawił się Abrahamowi, a potem robił to dalej, docierając wreszcie do ciebie”. Oto siła przynależności w czasie, do tej drogi wiary, siła bycia świadkami, siła bycia rekonstruktorami zniszczonych domów. Kilka dni później odezwał się, by poprosić o pomoc w analizie logicznej. Zaprosił też swojego przyjaciela, który zaciekawiony przyłączył się do nas.

Marina, Chiavari (Włochy)

 

Gest charytatywny

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie pewna Argentynka znajdująca się w trudnej sytuacji finansowej, by poprosić mnie o pomoc w postaci paczki żywnościowej. Trochę reaktywnie próbowałam odesłać ją do parafii, ale potem z powodu skrupułów oddzwoniłam do niej. Pojawiła się prowokacja i chcąc ją lepiej poznać, umówiłam ją na spotkanie w naszym Banku Solidarności. Opowiadała mi o sobie i o swoich problemach: jest pracownikiem sezonowym, czeka na ofertę pracy, niedawno odszedł od niej partner, ma kredyt hipoteczny do spłacenia. W ten sposób zaczęłyśmy też mówić o mnie, o Ruchu, o Bogu. W międzyczasie zapakowałam paczkę z artykułami spożywczymi, a potem postanowiłam odwieźć ją do domu. Gdy tylko weszłyśmy do mieszkania, otworzyła paczkę i była zdumiona oraz wdzięczna za znajdujące się w niej rzeczy. „Nie ma za co – mówię jej. – To jest to, co mamy i co zwykle dajemy”. W tym momencie powiedziała mi, że chciałaby uczestniczyć jako wolontariuszka w tym geście charytatywnym. Podarowałam jej od razu dwa pozostałe mi w samochodzie egzemplarze „Tracce” (styczniowe i lutowe), przybliżając nieco czasopismo. Odjechałam pełna radości, myśląc: jak dobrze jest widzieć drugą osobę szczęśliwą oraz pełne blasku oczy. Pan mnie kocha i posługuje się wszystkim, nawet moim „nie”, aby uczynić mnie szczęśliwą i bardziej pewną Jego. Poruszyło mnie pytanie w artykule: „Co pozwala uznać w drugim człowieku brata?” (zob. „Ślady” 1/2021, s. 13–15 – przyp. red.). Poruszyło mnie, ale nie wiedziałam, jak odpowiedzieć. Dziś rozumiem, że Tajemnica uobecniła się w tym spotkaniu i sama dała mi odpowiedź, której szukałam. Kiedy masz przed sobą konkretną osobę, zostają zburzone wszystkie możliwe wyrachowane analizy, a odrzucając każdą barierę, czuję się bardziej żywa oraz wolna. W następnych dniach wysłałam tej nowej przyjaciółce wiadomość, aby dowiedzieć się, jak się ma i czy czytała „Tracce”. W odpowiedzi przysłała mi zdjęcie stronicy ze słowami księdza Giussaniego: „Nie jestem w stanie znaleźć innego wskaźnika nadziei, jeśli nie zwielokrotnianie się liczby tych osób, które są obecnościami”. I pomyśleć, że ja nawet nie przeczytałam styczniowych „Tracce”… Wysłałam jej link do spotkania na YouTube poświęconego książce El abrazo („Objęcie”) Mikela Azurmendiego po hiszpańsku, w jej ojczystym języku.

Viviana, San Benedetto del Tronto (Włochy)

 

„Radość, której nikt nie może mi odebrać”

Mam 50 lat. Znam Ruch od 15 lat. Przez cały ten czas uczestniczyłam w Szkole Wspólnoty i brałam udział w wielu gestach i propozycjach. Jednak nie mogłam się zdecydować, by zapisać się do Bractwa. Rozpoznawałam w charyzmacie, w tekstach księdza Giussaniego i różnych świadectwach drogę, która mi odpowiadała. Ale czułam niechęć, ponieważ myślałam sobie, że jest to „wejście do klubu”. Oprócz CL zawsze na różne sposoby byłam zaangażowana w życie Kościoła diecezjalnego. Myślałam, że „zapisanie się” do Ruchu byłoby jakby przyzwoleniem na „odebranie sobie czegoś”. Ponadto osądzałam tych, którzy należeli już do CL i porównywałam się z nimi. Skłaniałam się do udziału, tak jak w przypadku niektórych propozycji. A zatem co mnie powstrzymywało? Tak naprawdę był to mój schemat: sądziłam, że jestem bardziej wolna, pozostając sama w Kościele diecezjalnym, podążałam za moim osobistym schematem. Następnie nadeszła pandemia i jak wszyscy straciłam wiele z moich aktywności; najbardziej brakowało mi wydarzeń lub spotkań w Kościele. Wiele z tych „nawyków” „podtrzymywało” mnie w wierze, dlatego był okres, w którym czułam się opuszczona i samotna. Jednak subtelnie, jak „delikatna bryza”, rozpoczęły się Szkoły Wspólnoty online. Najpierw ta w moim mieście, potem – Tajemnica ma swoje sposoby – pojawiła się także możliwość połączenia się ze Szkołą Wspólnoty w Madrycie. Nie byłam tego w pełni świadoma, ale tak naprawdę nie mogłam się doczekać, by co tydzień wziąć w niej udział. Stopniowo docierało do mnie, że był to sposób, w jaki Pan wciąż mi towarzyszy. Potem nastąpił przełom podczas adwentowego dnia skupienia: spotkaliśmy się z osobami z mojego miasta, oczywiście w maseczkach oraz zachowując odpowiedni dystans. Robiłam notatki i pisałam wciąż coraz szybciej, podczas gdy moje serce znajdowało odpowiedniość. Były to słowa, których mogłam słuchać tysiące razy, ale tamtego dnia zaczęły we mnie rozbrzmiewać. Doświadczyłam całkowitej odpowiedniości, kiedy usłyszałam to, co ksiądz Giussani napisał na swoim „wygnaniu” w Varigotti w 1946 roku. Wkrótce potem ksiądz Ignacio Carbajosa (odpowiedzialny za Ruch w Hiszpanii – przyp. red.) wyjaśnił, że smutek, niepokój – coś, co nawiedza mnie cyklicznie i co interpretowałam jako coś negatywnego, coś, czego trzeba unikać – jest właśnie oznaką mojej potrzeby nieskończoności, głosem mojego serca, które pragnie rozpoznać Pana w teraźniejszości, dzisiaj. To nie jest coś, czego trzeba unikać, ale droga, którą należy podążać, i właśnie tam mogę Go rozpoznać. To był punkt zwrotny. Rozpoznałam mój opór i zaakceptowałam formę, w której Tajemnica postanowiła stać się mi bliska. On, który zna mnie lepiej ode mnie samej, zna najlepiej pasującą do mnie formę. Postanowiłam poprosić o przyjęcie do Bractwa. Była to jakby suplika, której towarzyszył także strach przed odrzuceniem. Po podjęciu tej decyzji narodziła się we mnie ogromna wdzięczność za te wszystkie lata, za to wszystko, co otrzymałam bezinteresownie. I, paradoksalnie, jak czytaliśmy podczas Szkoły Wspólnoty, charyzmat „otworzył” mnie na wiele innych rzeczywistości (grupę modlitewną dla dzieci wraz z innymi matkami, chwile modlitwy przed Tabernakulum). W czasie pandemii, kiedy wielu moich kolegów jest rozczarowanych, smutnych, wściekłych, ja nie przestaję być zmęczona i czasami zestresowana, ale mam radość, której nikt nie może mi odebrać. Każdego tygodnia jestem wdzięczna za charyzmat i za towarzystwo, które Tajemnica postawiła na mojej drodze. Jak mówi Julián Carrón w książce Blask oczu: „Źródłem problemu jest afirmacja samego siebie jako celu i ostatecznego horyzontu działania”, „Pokładamy nadzieję w jednym z naszych projektów”. Mogłam zweryfikować, że zapomnienie o moim „schemacie” i powiedzenie „tak” sposobowi, w jaki Tajemnica uobecnia się dla mnie dzisiaj, teraz, pozwoliło mi doświadczyć stokroć więcej tu na ziemi: szczęścia i paradoksalnej otwartości na wszystko to, co pochodzi od Niego, za pośrednictwem Kościoła, przeżywanego w charyzmacie CL.Lucía (Hiszpania)

 

Nowa przeprowadzka

Pomijając pandemię, dla mnie ten rok był bardzo trudną szkołą życia. Razem z mężem zostaliśmy poproszeni o podjęcie wysiłku w wielu sprawach oraz o dużo cierpliwości; moja rodzina we Włoszech została dotknięta rozbiciem i chorobami, które wystawiły na poważną próbę ich wspólne życie, a w dodatku jeszcze bardziej ciążyło mi to, że nie mogłam ich odwiedzić. Ostatnim wyzwaniem była przeprowadzka z Ticino do Bazylei ze względu na pracę mojego męża – jest lekarzem i to zawsze wymaga od niego wielkiego zaangażowania, także w wymiarze czasowym. W ten sposób znowu przyszło mi spędzać wiele godzin samej w domu, ze wszystkimi moimi pytaniami o nowe życie oraz o drogę, którą Pan każe nam podążać. Najbardziej zaskoczyło mnie to, że uświadomiłam sobie, jak kruchość, którą odnalazłam w sobie, jest szczeliną, przez którą można znowu rozkwitnąć, chociaż w sposób różniący się od wyobrażenia tego, jak moje życie miało się potoczyć. Wszystkie moje pytania o sens oraz cała moja potrzeba odpowiedzi na wyzwania, które mam przed sobą, sprawiły, że zaczęłam prosić oraz pragnąć tego, by nie marnować czasu. Uświadomiłam to sobie na początku pobytu w Bazylei, gdzie od razu zaczęłam szukać osób ze wspólnoty. Nie była to żadna oczywistość, ponieważ z moją nieśmiałością dużo łatwiej jest czekać, aż inni zrobią krok w moją stronę. Z jednej strony podjęcie działania pozwoliło mi oddychać nawet w trudzie, ponieważ powiedzenie o tym było pierwszym krokiem ku temu, aby spojrzeć na ten trud i stawić mu czoła bez duszenia się w nim. Nie było pytania albo sytuacji, których nie mogłabym przedyskutować z kilkorgiem przyjaciół. Z drugiej strony zdałam sobie sprawę, że było to dobre nie tylko dla mnie, ale także dla nich, gdyż pragnienie życia w takiej przyjaźni było wzajemne. Zobaczyłam, jak ponownie rozkwitają relacje uśpione jakiś czas temu oraz nowe, które – gdy ryzykowaliśmy na sto procent – szybko dojrzewały właśnie wtedy, kiedy nie można się było odwiedzać. W istocie problemem nie jest spotkanie się, by spędzić wieczór, ale posiadanie twarzy, dzięki którym można stawić czoła temu wszystkiemu, co w życiu ponagla, bez rabatów, dzięki którym można zacząć znów widzieć, że pomimo wszystkich trudności istnieje Ten, który mnie chce taką, jaka jestem, tu i teraz. Nie chodzi o to, żebym pragnęła prób, którym trzeba stawić czoła, albo pandemii, by przeżywać takie relacje. To trochę tak, jak mówi Chesterton: „Tylko wtedy, kiedy rozbiliście się na poważnie, znajdziecie na poważnie to, czego potrzebujecie”. Dla mnie niezaprzeczalne jest to, że tegoroczne próby, kropla po kropli, uczyniły mnie tak potrzebującą, że nie mogę już myśleć, że jestem w stanie wystarczać sama sobie albo ocalić się sama. Był to krok naprzód na drodze dojrzewania w przeżywaniu wszystkiego, w pragnieniu, by nie tracić czasu w tym, co mam do zrobienia, oraz w relacjach, nawet jeśli oznacza to po prostu zajmowanie się domem oraz pakowanie, a potem rozpakowywanie pudeł.

Stefania, Bazylea (Szwajcaria)


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją