Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2020 > listopad / grudzień

Ślady, numer 6 / 2020 (listopad / grudzień)

Listy

Jego Serce zaczyna bić w moim i inne...

Jarek, Kuba, Laura i Enzo, Dimitri, Carmen i Mauro, Silvia, Monica, Luana, Gualter


Drogi księże Jurku, ostatnie wydarzenia sprowokowały mnie do napisania listu. Zobaczyłem, że znowu zaczynamy się bać. W przypadku koronowairusa baliśmy się nieznanego, dzisiaj boimy się, że świat, który znamy, do którego się przyzwyczailiśmy, zmienia się. Młodzi już nie są tacy, jakimi chcielibyśmy ich widzieć, kraj nie jest już taki katolicki, jak sobie wyobrażaliśmy. Wyrok Trybunału, ataki na Kościół wzbudzają lęk, że nie panujemy nad okolicznościami, jakby ktoś coś nam odbierał i zabierał, coś nam umykało nieodwracalnie. Nie kwestionuję tutaj potrzebnego głosu i inicjatyw Kościoła (czyli nas) w obronie życia. Ale świadomość, że od nas zależy wszystko, prędzej czy później prowadzi do lęku. Co jest odpowiedzią na ten lęk? Co daje pewność wiary dzisiaj? W odpowiedzi przyszło doświadczenie choroby. Od kilku dni całą rodziną jesteśmy zarażeni koronawirusem i przechodzimy kwarantannę. Pierwsze dni choroby były bardzo ciężkie, niewiele z nich pamiętam. Ogólne zmęczenie fizyczne i psychiczne, nie byłem w stanie skoncentrować się na niczym na dłużej niż kilka minut. Głownie leżałem i wpatrywałem się bezmyślnie w sufit. Przyszła mi wówczas myśl, że są takie choroby, kiedy człowiek nie jest w stanie przeżywać intensywnie życia, poszukiwać Chrystusa w ciągu dnia. I myślałem o sobie, że znajduję się właśnie w takim momencie, kiedy nie ma możliwości spotkania czegoś więcej, ponieważ psychicznie wydawało się że nie jestem zdolny do żadnej aktywności. I tak mijały pierwsze dni. Wtedy niespodziewanie nadszedł krótki sms od przyjaciółki, która uczestniczyła w rekolekcjach adwentowych prowadzonych przez księdza Pino (cytuję w całości): „Jego serce zaczyna bić w naszym. Czas nie ma znaczenia. Ważnym jest uświadomienie sobie, że jest się w drodze”. Trzy krótkie zdania. Nic więcej nie byłem w stanie przyjąć. Ale te zdania drążyły serce od samego początku, zrobiły jakiś wyłom we mnie, ponieważ pomimo słabości i zmęczenia w pewnym momencie zwróciłem się do Chrystusa zdumiony tym, że „Jego serce zaczyna bić w moim”. I stał się Bliski tak, jak jeszcze nie był w tej chorobie. I zdumiał mnie fakt, że „Jego serce zaczyna bić w moim”, ponieważ założyłem, że nie ma możliwości spotkania Chrystusa w takiej kondycji psychofizycznej, jednak On znalazł do mnie swoją indywidualną drogę, dopasowaną do moich możliwości dostrzeżenia Go, i ogarnął mnie całego. Uczę się, że to nie ja jestem Panem rzeczywistości, bo dawno już bym zamknął drzwi serca. Pan przychodzi tak, jak chce i kiedy chce. Nawet jeśli wydaje mi się to niemożliwe, to On przejmuje inicjatywę, mówiąc: „Spokojnie, jestem tu! Moje serce zaczyna bić w twoim”. Modlę się o serce proste, bym mógł dostrzegać to, w jaki sposób Pan mi się objawia. Bo tylko wydarzający się Chrystus jest w stanie pokonać wszystkie lęki tego świata.

Jarek, Kraków

 

Strach i nawrócenie podczas „Strajku kobiet”

Zacznę od tego, że paradoksalnie jestem bardzo zadowolony z wydarzeń ostatnich tygodni po ogłoszeniu wyroku Trybunału, bo gdyby nie one, nie mógłbym tak wyraźnie dostrzec Obecności Chrystusa na co dzień ani czytać ostatnich tekstów na Szkołę Wspólnoty z takim zrozumieniem, a przez to zyskiwać więcej i dobrze prowadzić Szkołę. Jako że wreszcie kończę prawo na UJ, ostatnie wydarzenia pod względem zmian prawnych nie były mi obojętne, a cała kwestia aborcji, jak mi się wydawało, jednoznacznie przeze mnie opracowana. Okazało się to jednak dramatycznie niewystarczające wobec rzeczywistości. Moja ocena w skrócie była następująca: zły Trybunał w złym czasie podał złemu rządowi dobre orzeczenie. Jest to bardzo istotne dla mojego doświadczenia – niezależnie od naszej oceny aktualnej władzy, pewne jest, że obecny Trybunał został ustanowiony w taki sposób, że opozycja po dojściu do władzy znajdzie dość argumentów, aby zmienić jego obecny skład, a wraz z nim jego orzeczenia, zatem zakaz aborcji ze względu na wady płodu upadnie prędzej czy później. Dlatego o ile wyrok mnie ucieszył, wiedziałem, że jest to niewystarczające do ochrony życia – nie dość, że potrzebne są zdecydowane i konstruktywne działania rządu i parlamentu, to i tak za jakiś czas te działania mogą zostać zaprzepaszczone. Następnie przyszły kolejne fakty, dzięki którym zobaczyłem, że za obecnej władzy oraz w aktualnej sytuacji nie ma żadnej nadziei – rząd wciąż zwleka z publikacją wyroku, a prezydent zaproponował ustawę, która jest niezgodna z orzeczeniem i przyznaje prawo do życia jedynie tym dzieciom, które miały „szczęście” urodzić się „tylko” z zespołem Downa. Nastąpiło wycofywanie się. Wśród moich znajomych spoza Ruchu niemal wszyscy są niewierzący, zatem zalew czerwonych piorunów na moim Facebooku mnie nie zdziwił ani nie uderzył – uderzyło we mnie to, że nie wdając się w żadne dyskusje, zostałem uznany niemal za wroga przez dwie bardzo bliskie mi koleżanki. Wtedy zorientowałem się, że jest naprawdę źle – zdarzenie polityczne w Warszawie niemal zniszczyło najbliższe mi relacje, na własnej skórze odczułem, jak narasta wokół stadne myślenie i konflikt. W obliczu tego wszystkiego nie mogłem nie zadać sobie pytań: dlaczego to wszystko się dzieje? Dlaczego moje koleżanki zareagowały tak emocjonalnie, uznały, że chcę „kontrolować ich ciała”? W tekście z Inauguracji Roku była mowa o prostej wierności faktom. Faktem, który sam mi się narzucił, było moje spotkanie z Chrystusem w Ruchu pięć lat temu. Od wielu lat zmagam się z nerwicą psychosomatyczną, z powodu której bez przyczyny dopada mnie stres wywołujący napady paniki. Wydaje mi się, że mam różne choroby i stany chorobowe, takie jak zawał albo udar, i czuję bardzo podobne objawy: duszności, drętwienia itp. Gdy atak był ciężki, opanowywało mnie wrażenie, że stanie się coś najgorszego, nad czym nie mam żadnej kontroli – umrę, uduszę się, życie się zakończy i nikt nie będzie w stanie mi pomóc. Gdy spotkałem Ruch na wakacjach w Małym Cichym, spotkałem obcych ludzi, którzy wtedy też się nie znali i wielu nie znało też Ruchu, a mimo to byli dla siebie najlepszymi przyjaciółmi. Patrzyliśmy na siebie z uwagą i prawdziwym zainteresowaniem, widziałem bardzo radosne i pełne wolności podejście do życia we wszystkich rozmowach, wycieczkach, zabawie i codziennych mszach św., udało mi się wtedy nawet zadbać o swoje zdrowie. Nie mogę zaprzeczyć temu, że w tym wszystkim doświadczyłem realnej obecności Chrystusa – tego, że On naprawdę zmartwychwstał i że nawet jeśli będę w najgorszej sytuacji w moim życiu – jest Ktoś, Kto mnie złapie, nawet gdybym miał umrzeć. Teraz zorientowałem się, że moje koleżanki i dziewczyny na ulicach tego nie mają. Że czują to, co ja w najtrudniejszych momentach – stało się dla nich coś strasznego, koniec dla ich życia, katastrofa, nad którą nie mają żadnej kontroli. Zobaczyły, że w razie ciąży z komplikacjami odebrano im jedyną i najłatwiejsza opcję, rozkazano im rodzić „potworki” bez żadnego wsparcia tylko po to, aby takie dziecko pożyło chwilkę i i tak umarło, a one pozostały z traumą, skazane na horror, same wobec polskiego systemu ochrony zdrowia. Kilka lat temu na jednej z imprez zdarzyło mi się spotkać kolegę z liceum. Jego ówczesny styl życia w żadnym razie nie wskazywał na to, że na studiach medycznych zdecyduje się na praktyki na oddziale patologii ciąży. Kolega ten jest ateistą, jest za prawem do aborcji, a jednak poszedł w takie miejsce. Zaskoczony dziwnością świata słuchałem o tym, jak stara się on tak jak jego autorytet – świętej pamięci doktor Dębski – pomagać matkom i dzieciom, o jego zachwycie Madzią, która żyła tylko chwilkę. Pracował tam i był oddany tej pracy, ale dramatycznie brakowało mu odpowiedzi na pytanie: dlaczego Madzia i inne dzieci są skazane na takie życie: krótkie i pełne cierpienia? Dlaczego świat jest tak urządzony? Dlaczego Bóg, jeśli istnieje, pozwala na to? Wtedy zobaczyłem, że tu w ogóle nie chodzi o ustawę taką czy inną, bo ona fundamentalnie nic nie zmieni, ale o odpowiedź na pytanie: czy zawsze warto żyć? Bo zewsząd – w rządzie i na ulicy – pada odpowiedź: w sumie to nie zawsze warto, czasem lepiej nie dopuścić do takiego życia. I to mi nie wystarczało. Jak to mówił ksiądz Giussani, aby rzecz była moralna, musi być całościowa, tak jak całościowa była odpowiedź Chrystusa na moją sytuację. Nie wdawałem się z tym kolegą w debatę, ale będąc zmotywowany moim, jak to mówimy w Ruchu, Autorytetem – księdzem Kaczkowskim, który poświęcił swoje życie pracy w hospicjum – powiedziałem mu, że nie wiem, dlaczego tak jest. Ale wiem i jestem przekonany, że dobrze, że to on jest na tym oddziale i że to jest jego głęboko sensowna praca i rola w tym konkretnym czasie i miejscu, aby te dzieci żyły na jak najwyższym poziomie i w jak największym komforcie w czasie, jaki został im dany. Pozostał ze mną i słuchał tego wszystkiego z wielką uwagą, pomimo gwaru imprezy i przynagleń kolegów, że właśnie ucieka mu nocny autobus. Miałem poczucie, jakby czas się zatrzymał, a my uczestniczyliśmy w czymś bardzo ważnym, decydującym o naszych dalszych losach. Teraz widzę, że jedynie świadczenie o sensie życia tak, jak zostało nam to dane, jest odpowiedzią nie tylko na to, co się dzieje, ale też na to, jak mamy żyć na co dzień. Dzięki całej sytuacji moja codzienność jest znów dużo intensywniejsza, słucham muzyki i czytam książki, które długo odkładałem na potem, zwykłe czynności i pomoc w domu przychodzą mi łatwiej. Bo widzę, jak bardzo wszystko to jest darem. I że jest Ktoś, Kto mnie zawsze uratuje.

Kuba, Kraków

 

Trener podczas szkolenia

Pracuję w międzynarodowej firmie i od kiedy panuje sanitarny stan wyjątkowy z powodu Covidu, nigdy nie przestaliśmy pracować, ale doświadczyliśmy wielu różnych sposobów pracy: smartworkingu, spotkań na Zoomie, dyżurów, pracy indywidualnej. Kilka tygodni temu zadzwoniono do mnie z kadr: poinformowano mnie, że zostałam wybrana do prowadzenia wewnętrznego szkolenia. Wobec mojego zaskoczenia kierowniczka powiedziała mi, że firma jest pod wrażeniem mojej dyspozycyjności, elastyczności i pozytywnego nastawienia właśnie w tym tak trudnym momencie, który wywołał kryzys u wielu moich kolegów, dlatego chcieli, żebym pomogła w szkoleniu ludzi z firmy. Ta sytuacja skłoniła mnie do pogłębienia mojej przynależności do Ruchu poprzez bycie wierną pewnym formom. W mojej parafii jest ksiądz z CL, który od początku pandemii odmawia online Jutrznię, a wieczorem Różaniec. Oprócz Szkoły Wspólnoty byłam wierna tym dwóm prostym gestom. Pewnego dnia odbyłam trzygodzinną rozmowę z odpowiedzialnym za szkolenie, pod koniec której ciągle mi powtarzał, że uderzyła go moja rzetelność i stabilność. Pomyślałam zatem, że chcę być szczera do końca, mówiąc mu, kim jestem. W ten sposób wyjaśniłam mu, że moja rzetelność zależy od tego, że mój środek ciężkości nie leży w moich umiejętnościach, ale znajduje się poza mną. Powiedziałam mu, że jestem chrześcijanką, jestem z Ruchu, opowiedziałam o Szkole Wspólnoty, o modlitwie, o moich przyjaciołach, mojej rodzinie, mojej koncepcji życia. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu powiedział mi, że mimo iż nie podziela moich idei, moja opowieść umocniła go w przekonaniu o słuszności decyzji firmy, by powierzyć mi prowadzenie szkolenia, ponieważ firma potrzebuje dziś zmotywowanych ludzi, kierujących się trwałymi wartościami w życiu.

Autorka znana Redakcji

 

Wiadomość od pani adwokat

Około dwóch lat temu ja i mój mąż podczas gestu charytatywnego spotkaliśmy chłopca z Senegalu. Poruszeni przeczuciem dobra przygarnęliśmy go, by stworzyć dla niego rodzinę zastępczą. W grudniu 2019 roku zwróciliśmy się do adwokata, by wszcząć adopcję. Spotkaliśmy się kilka razy i prawie wyłącznie kontaktowaliśmy się telefonicznie z powodu stanu wyjątkowego związanego z Covidem; ale we wrześniu pani adwokat poinformowała nas o pozytywnym orzeczeniu sądu o adopcji. 12 października razem z mężem spotkaliśmy się z nią, by podziękować jej za wykonaną pracę. Gdy się żegnaliśmy, zapytała nas: „Przepraszam, ale czy należycie do jakiejś grupy? Podążacie drogą wiary? Ponieważ chciałabym odnowić moje życie”. Tego samego wieczoru połączyła się ze Szkołą Wspólnoty, a po przeczytaniu Dnia Inauguracji Roku przysłała mi wiadomość: „Wszystko zaczyna się od czegoś, co cię uderza i co zaczynasz podziwiać do tego stopnia, że wyznajesz: «Chcę być taka, chcę, by było to częścią mojego życia». W gruncie rzeczy coś takiego właśnie przydarzyło się mnie, kiedy was spotkałam: podziw, który skłonił mnie do podjęcia decyzji o rozpoczęciu na nowo czegoś, co już wcześniej zmieniło moje życie, ale co w rzeczywistości przestałam podziwiać, pochłonięta tysiącami codziennych spraw. Niektóre przeczytane słowa cofnęły mnie w czasie, kiedy po raz pierwszy rozpoczęłam swoją drogę wiary od wysłuchania homilii księdza ze zgromadzenia kombonianów, które wbijały mnie w krzesło w kościele, i tak jak uczniowie z Emaus także mówiłam do siebie: «Czy może nie płonęły nasze serca?». I tak jest: jesteśmy stworzeni do wieczności i natychmiast serce się raduje, gdy rozpoznaje jej «tchnienie». Ale czym jest to tchnienie, jeśli nie tym tak pokornym Bogiem, który tchnie, puka, czeka, patrzy na nas? Wciąż się zdumiewam, przypominając sobie słowa innego kombonianina, który podczas kursu powiedział: «Jesteście tutaj, ponieważ chciał tego Bóg, a wy się zgodziliście, jesteście tutaj, ponieważ jesteście jedyni w swoim rodzaju, niezastąpieni i niepowtarzalni, jesteście adresatami daru, pewnego planu. Jezus przyszedłby na ziemię i umarł, nawet gdybyś był jedynym człowiekiem na świecie». Ta szokująca miłość porwała mnie i uczyniła moje życie czymś niezwykłym. Ale z czasem, gdy przestałam to podziwiać, wszystko zostało uśpione i zgasłam, zagubiona w morzu interpretacji. Dopóki nie spotkałam was. W ten sposób rozpoczyna się na nowo. Nie wolno się zatrzymywać!”.

Laura i Enzo, Messyna (Włochy)

 

Pytanie pośród tłumu

Mieszkam w bogatej części Brasilii, znanej jako jeden z „gastronomicznych biegunów” miasta, gdzie jest wiele barów i restauracji. Mimo że Okręg Federalny jest regionem Brazylii o najwyższym wskaźniku śmiertelności z powodu Covidu, lokale są wciąż coraz bardziej zatłoczone, urządza się w nich prawdziwe posiedzenia, jak gdyby pandemii nie było. Kilka dni temu spacerowałem tam z psem i był tak gęsty tłum, że interweniowała policja, żeby rozproszyć ludzi. Tego samego dnia wróciłem do domu, włączyłem komórkę i dowiedziałem się, że matka mojego przyjaciela zmarła z powodu wirusa. Wstrząsnął mną ten kontrast: ludzie prowadzący hedonistyczne życie i setki innych, którzy każdego dnia umierają na tak zaraźliwą chorobę. Byłem wściekły i przytłoczony bezsilnością, ponieważ egoistyczny hedonizm i negowanie Covidu wydają mi się koszmarem i dystopią. Oddycham za sprawą propozycji złożonej mi w książce Blask oczu oraz świadectwa, które zobaczyłem podczas Dnia Inauguracji Roku CL. Jestem bardzo wdzięczny i zdumiony prowokacją związaną z podziwem. Zadaję sobie pytanie, co podziwiam, co sprawia, że nie pogrążam się w nihilizmie i nienawiści nawet w tej tak dramatycznej sytuacji. To, o czym Ruch daje mi świadectwo i co proponuje, jest światłem przenikającym tę ciemność.

Dimitri, Brasilia (Brazylia)

 

Ślub syna

Publikujemy list, który rodzice Simone wysłali do niego w dniu jego ślubu z Anastazją w Moskwie, na którym nie mogli być obecni.

Jesteśmy rodziną dziwnych pielgrzymów. Rozpoczęliśmy we dwójkę, łącząc Mediolan i Maltę, które dzieli od siebie 1600 kilometrów. Kilka dni temu świętowaliśmy 35. rocznicę ślubu i jeśli zastanowimy się nad tym, co łączyło naszą historię, nie znajdujemy innej odpowiedzi jak: „Afektywne Centrum”, na które zawsze patrzyliśmy, do którego się przytulaliśmy i które nas obejmowało. Nasze dwie różne historie, ale ze wspólnym Wydarzeniem, które nas poruszało i podtrzymywało, wtedy tak samo jak dziś i przez cały czas, który Bóg da nam jeszcze przeżyć. Ono sprawiało, że byliśmy szczęśliwi, a pośród wzlotów i upadków życia mogliśmy dotknąć stokroć więcej tu na ziemi, widząc, że to, co zostało obiecane, spełniło się. Dziś następuje nowy początek dla Anastasii i Simone. Dwie historie rozpoczynające się w miejscach odległych od siebie o 2700 kilometrów (krąg się poszerza). Życzymy im, by nie opuszczali prawdziwego „Afektywnego Centrum” życia. Jak usłyszeliśmy wiele lat temu od przyjaciela: ślub zawsze zawiera się we trójkę. To, że nie możemy fizycznie towarzyszyć im w tym decydującym kroku, jest dla nas, rodziców, cierpieniem. Towarzyszyło nam w nim przenikliwe pytanie: co Bóg daje nam do zrozumienia poprzez ten fakt różniący się od tego, jak go sobie wyobrażaliśmy? Nie ma jakiejś teoretycznej odpowiedzi, jedynie patrząc na doświadczenie naszego życia można odnaleźć sens. Wiele lat temu przeżyliśmy razem doświadczenie bycia rodziną zastępczą dla pewnego chłopca. Pewnego dnia, podczas obiadu, między dziećmi wywiązała się rozmowa na temat różnicy między pobytem w pieczy zastępczej a urodzeniem się w rodzinie. Pomijając dramat, z którym musieliśmy sobie poradzić w ciągu kilku minut, na zawsze pozostała nam w pamięci ta scena ze względu na jedną rzecz: jaka jest różnica między własnym dzieckiem a dzieckiem w rodzinie zastępczej? Że jedno jest nasze, a drugie nie? To także jest prawda. Ale co znaczy nasze? Czy dzieci są nasze? Potem odchodzą. Wtedy stało się jasne, że dar, który był nam ofiarowany przez Boga, został nam przez Boga powierzony, abyśmy go strzegli, towarzysząc mu w życiu, w czasie, który został nam dany, by przyprowadzić go z powrotem do Niego. W czasie i w sposób, które są dla nas niejednokrotnie tajemnicze. Dziś jakby On mówił nam: „Czego się boicie? Jestem tu Ja oraz przyjaciele, których postawiłem obok was”. Nie ma nas tam, ale jest tam to, co towarzyszyło nam przez lata, i to jest najważniejsze. Nie trzeba nic dodawać, wystarczy wasze „tak”, aby zobaczyć, jak się rodzi i rośnie wokół was lud.

Carmen i Mauro, Castelleone – Cremona (Włochy)

 

Na miejscu tamtej mamy

Po wyjściu z niedzielnej mszy św., załamana kolejnym rozczarowaniem z powodu niewłaściwego zachowania drogiej mi osoby, natykam się na pewną mamę, która zatrzymuje mnie i wyjawia mi cały swój ból z powodu coraz większego oddalenia i niechęci swoich dzieci do udziału we Mszy św. i sakramentach, poczucia daremności wielu jej wysiłków, które doprowadziły jedynie do jeszcze większego oddalenia. Słuchając jej, mówiłam sobie, że nie byłam w nastroju, by jej odpowiedzieć, szukałam wymówek, żeby przerwać jej wywód, ale coś we mnie nie chciało odejść. Milczałam, żeby dotrzymać jej towarzystwa przez kilka dobrych minut, po czym wsiadła do samochodu, nie czekając na żadne efektowne zdania z mojej strony ani recepty na uleczenie jej ran. W domu jednak czułam, że coś jest nie tak. Wzięłam zatem telefon komórkowy i napisałam jej, co mogłoby załagodzić mój ból, gdybym była na jej miejscu, to znaczy że chrześcijaństwo szerzy się nie przez prozelityzm, zasady, mechaniczne rytuały, ale przez fascynację, jest spotykaniem Boga w człowieku, tak jak to było z apostołami: nie rozumieli Go, ale wiedzieli, że bez Jego towarzystwa nic nie miałoby już sensu. Opowiedziałam jej, że jako nastolatka żyłam z dala od Boga i że na studiach natknęłam się na ludzi, którzy mnie pociągnęli, poruszyli i, pragnąc być chrześcijanką jak oni, wyruszyłam w drogę. Wysłałam wiadomość, a ona od razu odpowiedziała, pisząc mi o tym, jak poczuła się przygarnięta i że od nikogo nigdy nie słyszała, że chrześcijaństwo zaczyna się od spotkania, nawet w kościele, że pragnęła mojej wiary, jedynego w swoim rodzaju wsparcia, aby patrzeć na swoje dzieci i móc im towarzyszyć bez osądzania ich. Teraz jest dla mnie jasne, co znaczy, że podążając za Wydarzeniem, możemy być zasobem dla innych, punktem oparcia, od którego można zacząć, by iść naprzód i mieć nadzieję.

Silvia, Turyn (Włochy)

 

„Wiedziałam, komu mam być wdzięczna”

Od wielu lat uczę w szkole społecznej i zawsze przeżywałam z poruszeniem i entuzjazmem każdy dzień w szkole. We wrześniu odeszłam na emeryturę. Nigdy bym nie pomyślała, że zakończę moje pedagogiczne doświadczenie w stanie wyjątkowym z powodu Covidu, ucząc także zdalnie. Miałam nadzieję, że „będę cieszyć się obecnością” uczniów i kolegów. Myślałam, że pojadę na ostatnią szkolną wycieczkę, podejmę ostatnie inicjatywy, a także zgromadzę wiele „pamiątkowych zdjęć”… Zamiast tego tymczasem doświadczyłam niespodzianki: brak tak wielu rzeczy nie pozostawił pustki, ale dał nowe i prawdziwsze bogactwo relacji z dziećmi i ich rodzinami, o którym świadczy także wiele przepełnionych wdzięcznością otrzymanych smsów. Dziękowali mnie, ale ja wiedziałam, komu muszę być wdzięczna, wiedziałam, że moje bycie takim nauczycielem, mimo moich ograniczeń, bierze początek w Wydarzeniu, napotkanym charyzmacie, charyzmacie księdza Giussaniego. On nas nauczył, że wychowywanie jest wprowadzaniem w całą rzeczywistość i że wychowujesz, kiedy sam jesteś wychowywany. To jest świadomość, która uczyniła relacje z uczniami spotkanymi w tych wszystkich latach „wyjątkowymi”. Wdzięczność za tę historię ma być „konkretna”, dlatego też pomyślałam o przekazaniu mojej pierwszej emerytury na Fundusz Wspólny Bractwa.

Autorka znana Redakcji

 

Prezent dla uczniów

Znowu jesteśmy w domu. Nie będę mówić, czego doświadczyłam w ostatnich dniach szkoły, przed połowicznym zamknięciem, bo wszyscy to wiemy i wszyscy mówimy jedno, a potem coś odwrotnego. Dlatego nieco skołowana nie stawiałam specjalnego oporu wobec dezorientacji, trosk, przeprowadzenia ostatnich lekcji na żywo, z rumieńcami bardziej wywołanymi niepewnością (także praktyczną) niż czymkolwiek innym. Chciałam przez to przejść bez zbytniego gadania i zobaczyć, kiedy i co miało się wydarzyć. A potem pierwszy poranek. Kiedy włączam kamerę, przypomina mi się twarz Carróna podczas Szkoły Wspólnoty online, jego spojrzenie, jego rozmach. On martwi się tylko o jedno, i wcale nie chodzi o słuszny osąd o rządzie albo restrykcjach, które znowu zostały nam narzucone. Martwi się tylko o jedno: o to, by żyć i zobaczyć, w jaki sposób przybędzie Chrystus – ponieważ przybędzie – jak łódka na horyzoncie, na każdy opuszczony brzeg albo komputerowy ekran, w którym jestem uwięziona. I to jest właśnie to samo poruszenie, którego doświadczam, włączając kamerę: kto może powstrzymać moje serce, by istniało? Kto może powstrzymać mnie, bym kochała teraz, bez ograniczeń i bez miary, te młode przerażone twarze? W ten sposób odpuściłam lekcję, którą przygotowałam, i zrobiłam im prezent: prezent w postaci kogoś, kto powie im, że rzeczywistość istnieje i że jest dobra. Wysłuchaliśmy L’illogica allegria („Nielogicznej radości”) Gabera, Qualcosa che non c’è („Czegoś, czego nie ma”) Elisy, a jutro przeczytają Ode al giorno felice („Odę do szczęśliwego dnia”) Pablo Nerudy. Pracę wykonamy razem, ja i oni, ponieważ wyzwanie jest takie samo dla mnie i dla nich.

Monica, Reggio Emilia (Włochy)

 

Trzydniowa podróż

Czas młodzieńczego doświadczenia w parafii był dla mnie szansą doświadczenia spotkania z czymś większym od tego, co zawsze kierowało moją drogą. Potem życie każdego obiera różne trajektorie, ale czasami drogi znów się krzyżują. Jakieś dwa lata temu spotkałam ponownie Sabrinę, Elenę i innych przyjaciół, którzy pewnej niedzieli rozprowadzali „Tracce” (włoska wersja „Śladów” – przyp. red.) przed kościołem. Za pierwszym razem wzięłam czasopismo, ponieważ zaproponowano mi to oraz ponieważ przyciągnął mnie tytuł i grafika okładki. Po raz drugi zrobiłam to, gdyż chciałam znów zakosztować tego sposobu wchodzenia w sprawy, który znałam z czasów wyjazdów na obozy z CL oraz który zaspokajał moją potrzebę. W tym czasie w szkole miałam ucznia, który wystawiał mnie na ciężką próbę, zarówno zawodowo, jak i osobiście. Każdego dnia znalezienie drogi do niego było wyzwaniem. I zdarzyło się, że wyjątkowe ilustracje w „Tracce” wyzwoliły pewną intuicję: wykorzystać pasję i zdolność dziecka do pisania, by wyraziło dyskomfort, który w nim wybuchał. W ten sposób wycinałam obrazek, wklejałam go do zeszytu, a on, wychodząc od niego, pisał jakąś historię. Te historie, razem z mocą miłości, którą znalazł w naszej klasie, przyczyniły się do jego wyzwolenia. Dwa ostatnie numery były natomiast prezentem od Sabriny. Są rzeczy, których się nie poszukuje, ale są właśnie tym, czego potrzebujemy. W lipcowo-sierpniowym numerze, wydanym podczas wakacji, w czasie których być może po raz pierwszy nie byłam w stanie myśleć o nowym roku szkolnym, przeczytałam artykuł Davide Perillo „Wartość historii”. Oto czego szukałam: umieścić znów w centrum znaczenie pisania historii swojego życia, uczynić historię z czasu, który mieliśmy znów przeżywać razem z dziećmi, jak zawsze to robiłam. „Poprzez swoją opowieść Bóg powołuje rzeczy do życia” i ja miałam to zrobić z klasą, która przez wiele miesięcy żyła wirtualnie. Wrześniowy numer był poświęcony szkole. Przez długi czas przeglądałam czasopismo z roztargnieniem, dopóki nie sięgnęłam po nie ponownie w tygodniu, w którym straciłam głos i musiałam pozostać w domu. Otwarłam na przypadkowej stronie i przeczytałam tytuł, który wbił mnie w fotel: „Skąd bierze się nadzieja?”. To była podróż trwająca trzy dni, dawkowane słowa, aby je zrozumieć i sprawić, by pozostały i osiadły we mnie. W życiu zdarza się, że nie widzimy już wyraźnie naszej drogi: potrzebujemy śladów, które ktoś dla nas pozostawił. Następnie potrzeba wiary, że w pewnym momencie, jeśli ich jeszcze nie widzimy, na pewno się pojawią.

Luana, Portoviro – Rovigo (Włochy)

 

„Czy naprawdę wszystko poszło dobrze?”

Można by się zastanawiać: „Czy naprawdę wszystko poszło dobrze?”. Tak, wszystko ułożyło się pomyślnie. Bóg dał nam radość z wieści, która dotarła do nas za pośrednictwem naszego 6-letniego syna Pedro. Pod koniec maja podszedł on do mojej żony Silvii i powiedział jej: „Czy wiesz, że w twoim brzuchu jest dziecko?”. Wydawało się, że to anioł zwiastował nam to, czego pragnęliśmy od półtora roku. Potem przyszło potwierdzenie i była to radość dla całej rodziny. 12-letnia Valentina, poruszona łaską posiadania drugiego braciszka, tak bardzo chciała podziękować Bogu, że zapragnęła pokropić brzuch wodą święconą, mówiąc: „Mamo, wszystko będzie dobrze!”. Wszystko było znakiem, że nowe maleństwo, mające zaledwie cztery milimetry, było kochane i chciane. A nasza rodzina za sprawą tego wydarzenia, tej łaski pokochała się jeszcze bardziej. Potem pojawiły się trudności: krwotok, życie naszego dziecka, które się zakończyło, Silvia, która ryzykowała swoje życie, pilny zabieg. Jak to „wszystko poszło dobrze”? Wszystko poszło dobrze ze względu na to, co Bóg chciał nam dać, ze względu na to, że jesteśmy rodzicami duszy, której On potrzebował szybko, na którą nie mógł czekać. Dał nam tę łaskę, dał nam możliwość przypomnienia sobie jeszcze raz, że niczego z tego, co robimy, nie robimy dla nas samych. Po raz kolejny dał nam pewność, że wspiera nas i nam pomaga. Dał nam życie Silvii, by dalej była żoną i matką tej rodziny oraz troszczyła się o Pedro i Valentinę.

Gualter, Aracaju (Brazylia)


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją