Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2019 > wrzesień / październik

Ślady, numer 5 / 2019 (wrzesień / październik)

Ścieżki. Bałkany

W sercu Bałkanów

Spotkanie stało się ich udziałem na najróżniejsze sposoby. W Pristinie, Cluj albo Larisie. W państwach naznaczonych przeszłością reżimu oraz współczesnym sekularyzmem. Trzy świadectwa z wakacji wspólnot Europy Południowo-Wschodniej.

Paolo Perego


Donjeta, Kosowo

„Mamo, chciałbym jeszcze czekoladę. – Dlaczego? – Ponieważ dobrze się czuję, kiedy ją jem”. Jin, 5 lat, jest drugim z kolei synem Donjety i Lorenza. „Rozumiesz? Ze mną jest tak samo. To, co spotkałam w Ruchu, sprawia, że dobrze się czuję. Tak było 20 lat temu, po wojnie. I dzisiaj. Do tego stopnia, że wracam, «by prosić o jeszcze» po tym, jak nieco się oddaliłam”. Prisztina, stolica Kosowa, kraju liczącego niewiele ponad dwa miliony mieszkańców: „Tylko w ubiegłym roku wyemigrowało 180 tysięcy młodych. Nie ma pracy”. A panem jest korupcja.

Donjeta Berisha Matoshi urodziła się w 1980 roku. Wtedy istniała jeszcze Jugosławia i jej kraj był prowincją Serbii. W 1995 roku kończy się wojna na Bałkanach, ale Serbia zaczyna prześladować Albańczyków w tym rejonie: 11 tysięcy zabitych cywilów przed interwencją ONZ w 1999 roku. „W 1996 roku wraz z rodziną przeprowadziliśmy się z prowincji do Prisztiny. Mój ojciec był dysydentem i w mieście było bezpieczniej”. Ich dom był okupowany przez Serbów. „Straciliśmy wszystko, nawet przestrzeń, by «zadawać sobie pytania». Jedynym priorytetem było to, by przeżyć”.

Rok 2000: spotkanie z Ruchem. „Zaczęłam pracować dla AVSI, włoskiej organizacji non profit, która zajmowała się projektami adopcji na odległość”. Donjeta znała angielski i włoski. „W tym okresie często z Włoch przyjeżdżał nauczyciel z Ruchu, Beppe, z grupą młodzieży z GS, by spotkać młodych z parafii”. Potrzebny był tłumacz. Donjeta tłumaczy, słucha: „To, o czym mówili, czułam w środku. Beppe mówił o mnie, o tym, co przeżywałam i czego pragnęłam. A nawet mnie nie znał”. Beppe mówi jej o księdzu Giussanim, o Ruchu: „Wszystko było dla mnie, czyniło łatwiejszym codzienne życie. A ja rozmawiałam o tym z moimi przyjaciółmi: «Czy to może odnosić się także do nas?»”. W ten sposób powstaje pierwsza grupka CL w Prisztinie.

„Lata intensywnego życia, które z czasem nieco przygasło”. Z powodu różnych wydarzeń, mówi Donjeta, nie podając szczegółów: „Tak naprawdę zagubiłam się w rutynie życia”. Między pracą tłumacza a rodziną. „Przestałam poważnie traktować samą siebie, a następnie całą resztę”. Nie robi już także Szkoły Wspólnoty. Ale było jedno „ale”. Mówi o „ciągłej” potrzebie. Zepchniętej na bok, ale nigdy nieusuniętej. „W mojej niewierności Chrystus nie przestawał się pokazywać. Działo się tak także wtedy, kiedy z Włoch przyjeżdżał mój przyjaciel Claudio. Ja i Lorenzo rozmawialiśmy z nim swobodnie o naszych sprawach, o naszych problemach. Ale zadawałam sobie pytanie, co robił z nami «obcokrajowiec»…”

Pod popiołem tli się żar, rozpalający się na nowo wobec niektórych trudnych sytuacji, białaczki siostrzenicy czy śmierci córki przyjaciół: „Zadzwoniłam do Bernadety, przyjaciółki ze wspólnoty «z najwcześniejszego okresu», była zrozpaczona: «Źle się czuję, Donjeta…». Jak mogłam jej pomóc? Nie potrafiłam odpowiedzieć. Poszukałam Davide, przyjaciela z Ruchu, który z Włoch wspiera wspólnoty z Bałkanów”. Davide przylatuje do Prisztiny. „Porozmawialiśmy. Trzeba było podjąć na nowo wspólną drogę. Nie od zera, ale wychodząc od oczywistości tego, do czego przynależymy, od źródła naszej przyjaźni: od Jezusa – mówi Donjeta. – Od czekolady, od tego, co sprawia, że czujemy się dobrze”.

Mija kilka miesięcy i Donjeta wraz z Bernardetą uczestniczą w wakacjach wspólnoty z Bałkanów, które odbyły się w Macedonii. „Jakaż wierność, Boże! W moim odrzuceniu nigdy mnie nie opuścił i mnie zdobywał. I to jest miłość, której nie da się nawet porównać do tego, co czuję do moich dzieci”.

 

Ojciec Gregorio Marius, Rumunia

„Mój ojciec był prawosławnym. Moja matka katolicką «talibką». By go poślubić, przekonała go, by przeszedł na katolicyzm”. Cluj Napoca jest sercem Transylwanii, północnej Rumunii. Trzeci z czwórki braci, dwóch księży i dwóch artystów, ojciec Gregorio Marius Furtuna, rocznik 1966, dzisiaj jest rektorem Seminarium Kościoła Katolickiego obrządku bizantyjskiego w swoim mieście. Podczas wakacji w Macedonii odprawił Mszę św. w rycie rzymskim: „Była to w pewnym sensie ofiara, «pochylenie się» przed odmienną liturgią. Ale służy to potwierdzeniu katolickości Kościoła. To, co nas łączy – Jezus – jest dla wszystkich”. To coś, czego nie nauczył się z książek, ale ze swojej historii.

„Byłem anonimowym chłopakiem z komunistycznej Rumunii. Chodziłem do rzymskiego Kościoła, gdzie mówiono po węgiersku. Obrządek rzymski był zakazany”. Dzisiaj żartuje, opowiadając o dwóch Wielkanocach w ciągu roku: „Dla «bizantyjczyków» wypadała później, i nawet po «Zmartwychwstaniu» Węgrów musieliśmy kontynuować Wielki Post. Do pięciu tygodni więcej postu i pokut”. Ale było to bogactwo. I jest nim dzisiaj: „Doświadczyłem piękna i absurdalności przeżywania mojej wiary na podwórku kogoś innego”. Dopiero w 1985 roku Ceausescu, komunistyczny dyktator stojący na czele Rumunii od 1967 roku, przyzwoli na rzymską katolicką Mszę św. w języku rumuńskim. A po rewolucji roku ‘89 nadejdzie wolność także dla „bizantyjczyków”. „W międzyczasie w 1987 roku zacząłem uczyć się na księdza, w podziemiu”. W tych latach Gregorio jest zapisany na studia wieczorowe na Politechnikę. W dzień pracował w instytucie fizyki nuklearnej w Cluj. „Kiedy nadeszła wolność, mogłem zacząć żyć wiarą w takiej formie, jaką znałem jedynie z historii”.

Wraz z upadkiem reżimu, w 1990 roku przychodzi także zaproszenie na studia w Rzymie: „Przebywanie w sercu Kościoła pomogło mi zrozumieć jeszcze lepiej, kim jestem, czym jest moja historia. Życie w kontakcie z różnymi rzeczywistościami może cię doprowadzić do rozdarcia. Albo też cię wzbogaca. I to właśnie jest katolickość – umiejętność pogodzenia odmienności. W Transylwanii od zawsze współistnieją różne kultury: rumuńska, niemiecka i węgierska. Ale właśnie to współistnienie definiuje tożsamość każdego”.

Dlatego kilka lat temu nie wahał się „otworzyć drzwi” kilku osobom ze wspólnoty CL: „Poznałem już wcześniej Ruch i księdza Giussaniego podczas kilku pobytów we Włoszech”. I zafascynował się nim ze względu na „niekonwencjonalny sposób rozumowania tego, kogo spotkałem”. Dzisiaj ojciec Gregorio uczestniczy w życiu małej wspólnoty ze swojego miasta. I jej „służy”: „Pozostaję sobą. Ale przebywanie z nimi pozwala mi wzrastać jako człowiekowi i kapłanowi. W drugim człowieku spotkałem Jezusa. A dla mnie jest to niemal konieczność”. Nigdy nie widział księdza Giussaniego, ale czytał jego książki: „Widzę go przede wszystkim w jego «dzieciach». Są oni rzeczywistym światem, ze swoimi wątpliwościami, troskami. Oraz ze swoimi osądami, które sięgają aż po politykę. W kraju takim jak nasz, w którym tradycja religijna zanika, ponieważ nie jest już w stanie proponować siebie z atrakcyjnością oraz przystawalnością w stosunku do obecnych czasów”. To samo wyzwanie podjął ksiądz Giussani, kiedy wszedł po schodach liceum Bercheta: „Inteligencja jego propozycji jest propozycją dla współczesnego świata. Dlatego fascynuje prawosławnych, katolików, żydów, ateistów… Wielu jej potrzebuje. Są spragnieni. Ale kto przyniesie im kubek wody?”.

 

Lambros, Grecja

Trudno jest mówić o „domu”, kiedy twoje życie jest rozproszone po całej Europie: między austriackim pochodzeniem, domem w Grecji, żoną i dziećmi w Portugalii, podróżami służbowymi… „A jednak teraz, po wielu latach, znalazłem mój dom, z wami” – powiedział Lambros Xalulis do przyjaciół ze wspólnot bałkańskich. On, prawosławny Grek, wśród łacińskich przyjaciół oraz tych obrządku bizantyjskiego postanowił podążyć za grupką Hellenów z Larisy, miasta w Tesalii położonego w pobliżu jego miasteczka Tirnavos. Spotkał ich przypadkowo trzy lata temu, towarzysząc swojej żonie Sandrze podczas Mszy św.

Urodził się w Graz w Austrii: „Moja matka jest stamtąd i nawróciła się na prawosławne chrześcijaństwo, kiedy poślubiła mojego ojca Greka. W 1974 roku, gdy miałem dwa lata, przeprowadziliśmy się do Grecji. Gdzie teraz mieszkam, wśród moich oliwek i winorośli”. Oraz urządzeń nawadniających, którymi zajmuje się zawodowo.

„Spotkanie z Rosarią, Tassoulą, Andreasem oraz innymi przyjaciółmi ze wspólnoty CL w Larysie ponownie zakwestionowało wiele spraw. Łącznie z ideą, gdzie zamieszkać z moją rodziną”. Sandra, z Marią i Alexandrosem, 10 i 13 lat, przebywa dzisiaj w Porto, prawie trzy tysiące kilometrów stąd. „Jest katoliczką. Poznałem ją w sierpniu 2001 roku. Byłem w Portugalii z zespołem tańczącym sirtaki, taniec z moich stron”, który jest jego pasją. Ale są to także ciemne lata dla Lambrosa: „Żyłem tylko dla pracy i poza nią nie przestrzegałem żadnych reguł. Alkohol, nocne życie…”. Sandra wraz z przyjaciółką postanawiają pojechać do Grecji w październiku, odwiedzają go tam. „To była piękna przyjaźń. Sandra wróciła na Boże Narodzenie, ale sama”. Lambros widzi, że dla niej się zmienia: „Przestałem palić, nie piłem alkoholu. Czasem to ja jechałem do Porto, kiedy indziej to ona przyjeżdżała”. Aż do ślubu w 2004 roku, kiedy ona przeprowadza się do Grecji.

Z czasem pojawiają się dzieci. Ale także tęsknota Sandry za domem, zaostrzona poporodową depresją po urodzeniu Marii. „Wróciła do Porto po raz pierwszy, przenosząc swój sklep z sukniami ślubnymi otwarty w 2007 roku. W 2010 roku, po upadku działalności, znów wróciła do Grecji. Na dwa lata…” A potem znowu w kierunku Oceanu. Ale nawet nad Atlantykiem sprawy nie układają się lepiej, z dorastającymi dziećmi oraz przebywającym daleko mężem, przyjeżdżającym na kilku dni co trzy, cztery tygodnie: „Od dawna w Porto czuje się osamotniona, mimo że jest tam jej rodzina. Myślałem o tym, żebym to ja się przeprowadził… Ale to jest skomplikowane. Kilka razy to ona przyjechała do mnie i przy jednej z tych okazji spotkaliśmy grupę CL”.

Dla Lambrosa to rewolucja. „Sandra była w Porto, ale nie byłem już sam. Szukałem ich, byli żywi i z nimi mogłem być sobą”. Szkoła Wspólnoty, widywanie się: „Wreszcie wsparcie dla mojego życia w tych trudnych okoliczności”. Także w odmienności wiary. Do tego stopnia, że nie może wytrzymać trzech tygodni bez widzenia się z nimi, „z tęsknoty”, by z nimi być. „Czuję się przygarnięty. To jest jak źródło życia…” Trudno jest to wytłumaczyć, mówi: „Nie rozumiem wszystkiego, ale jest to potężne objęcie. Także dla mojej żony”. Sandra w styczniu przyjechała do Larisy „po raz pierwszy sama, bez dzieci. Spędziliśmy nieco czasu z przyjaciółmi ze wspólnoty. I przed wyjazdem, mówiąc o nich, powiedziała mi: «Teraz wiem, że mogłabym tu wrócić, by tu mieszkać, ponieważ nie byłabym sama»”.


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją