Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2019 > wrzesień / październik

Ślady, numer 5 / 2019 (wrzesień / październik)

Listy

Trud drogi i fajerwerki i inne...


Trud drogi i fajerwerki

W tegorocznej pielgrzymce ruchu Komunia i Wyzwolenie wzięło udział ponad 900 osób: młodzież z Włoch, Hiszpanii, Niemiec, Holandii, Szwajcarii, Czech, USA oraz grupa z Polski. Pielgrzymka rozpoczęła się dwudniowym pobytem w Krakowie, gdzie oprócz zwiedzania odbyło się wprowadzenie księdza Elii (odpowiedzialnego za pielgrzymkę), wieczór międzynarodowy ze śpiewami oraz świadectwo Polaków o tym, dlaczego pielgrzymujemy do Częstochowy. Ważnym momentem było świadectwo Davida Crisantiego, w którym próbował odpowiedzieć na pytanie: „Jaki wpływ na moje życie ma Ruch?”. David pokazał, jak zmieniła się jego postawa wobec życia w ciągu ostatnich dwóch lat, jak ważne jest zaangażowanie w okoliczności życia, które pozwalają wyruszyć człowiekowi w pełną pasji drogę.

Nie miałem ochoty iść na pielgrzymkę, ale kilkakrotne pytanie księdza Jurka o to, kto jest gotowy pójść z młodymi, postawiło mnie wobec potrzeby, na którą postanowiliśmy z Basią odpowiedzieć. Mieliśmy świadomość, że jest to potrzeba, którą stawia wobec nas Pan. Nie spodziewałem się fajerwerków, a jedynie trudu drogi. Okazało się, że nie zabrakło ani jednego, ani drugiego. Decydujące były pierwsze 24 godziny pielgrzymowania. Zostałem ogołocony ze wszystkiego, co do tej pory było standardem życia. Warunki sanitarne okazały się dla mnie trudniejsze do zaakceptowania, niż się tego spodziewałem (np. prysznic przy cmentarzu odbywający się przy pomocy dwóch butelek po coli). Ponadto pogubiłem części namiotu, przez co musiałem spać w cudzym namiocie, na dodatek na kępie trawy. Pobudka też nie należała do ulubionych momentów dnia: szybkie pakowanie namiotu, brak śniadania (dopiero o godzinie 10 na pierwszym postoju). Wobec tego wszystkiego, stojąc na środka pola namiotowego, wykrzyczałem pytanie: co ja tutaj robię? I zdumiała mnie natychmiastowa odpowiedź: chcę iść dalej z tymi ludźmi! Ponieważ jest tutaj coś nieusuwalnego, jest coś, co sprawia, że nie chcę, żeby to pielgrzymowanie zakończyło się pomimo wszystkich niedogodności. Nie dominowała we mnie potrzeba dotarcia do Częstochowy, ale potrzeba przylgnięcia do tego miejsca, do tych twarzy, żeby to trwało, nie kończyło się. Co takiego jest między tymi pielgrzymami, że chcę do nich przylgnąć? – nie chciałem na to pytanie odpowiedzieć po prostu: Jezus Chrystus (to byłby jakiś niezrozumiały przeskok), chciałem doświadczyć czegoś, dzięki czemu z całą pewnością mógłbym stwierdzić: to jest Pan! Pytanie, które nosiłem w sobie, znalazło odpowiedź podczas dalszej wędrówki. Widziałem, jak pielgrzymi się zmieniają. Szczególnie wzruszyła mnie pewna dziewczyna przeżywająca trud związany z miejscem, w którym mieszka, nie widziała nic pozytywnego. Po przejściu całej drogi powiedziała: „To, co mi się wydarzyło na pielgrzymce, jest możliwe również w domu”. Co za przemiana! Ale to, co się dokonało w jej sercu, ta nowa nadzieja, nie jest wynikiem ludzkich wysiłków, tylko On potrafi tak przemienić spojrzenie człowieka. Stojąc wobec tej dziewczyny, musiałem powiedzieć: „Jezu Chryste, to Ty jesteś pośród nas, bo ja nie jestem zdolny zmienić ludzkiego serca”. Ta przemiana dokonała się również we mnie. W trakcie pielgrzymowania odebrałem telefon z pracy z wiadomością, że mogę utracić pewien firmowy projekt, który prowadziłem. To była i dalej jest ważna dla mnie sprawa zawodowa. Kiedy się o tym dowiedziałem na pielgrzymce, przez ułamek sekundy poczułem lęk. I byłem tym zaskoczony: dlaczego się bałem? Pomyślałem, że dlatego, iż uważam tę sprawę tylko za moją. Opowiedziałem o tym koleżance i usłyszałem krótkie stwierdzenie: lękasz się, bo uważasz, że to jest wyłącznie twoje i nie dopuszczasz do tego Chrystusa. Ta świadomość  była dla mnie nowym początkiem. Od tego momentu patrzę na to, co się wydarza, z tej perspektywy: chcę zobaczyć, czego chce Chrystus. Jest we mnie ciekawość: w jaki sposób, Panie, objawisz się w tym projekcie? Sytuacja do tej pory się nie zmieniła, ale zmieniłem się ja. I taka zmiana, takie budzenie serca jest możliwe tylko w relacji z Chrystusem. Droga była piękna, w tym towarzystwie, z takim prowadzeniem księdza Elii, który nie przysłaniał Chrystusa, a jedynie wskazywał na Niego. I ktoś powiedział, że pielgrzymka to ruch CL w pigułce. Potwierdzam i zachęcam wszystkich młodych do tej drogi, można zakochać się w Ruchu.

Jarek, Kraków

 

Co wytrzymuje próbę czasu?

Co wytrzymuje próbę czasu? To pytanie pochłania mnie od czasu tegorocznych Rekolekcji, rozbrzmiewa na spotkaniach Szkoły Wspólnoty, wypełnia chwile wakacyjnej ciszy.

Było kilka momentów w moim życiu, które zaważyły na tym, jaką drogą podążam. Wychowałam się w rodzinie chrześcijańskiej, w której mama i babcia, dwie tak ważne dla mnie osoby, prowadziły mnie w dzieciństwie do Boga. Niezapomniany pozostaje widok mojej babci, kiedy powykrzywianymi przez gościec palcami przesuwała paciorki różańca, skupiona na codziennej modlitwie, lub mamy po całym dniu pracy odmawiającej ze mną wieczorny pacierz. Wiara dziecka, piękna i prosta, pełna ufności i zawierzania, a później zalewana zwątpieniem nastolatki, która musiała zderzyć się z ciężka chorobą mamy i problemami z ojcem – to wszystko zaciemniało cały horyzont optymizmu czarnymi chmurami zwątpienia, które ogarniało coraz bardziej pogrążoną w nicości duszę nastoletniej dziewczyny. Zachwianie i brak wiary w to, że może być lepiej, że zawsze jest jakieś wyjście, że Bóg ma swój plan, tylko czekał na moje zawierzenie, czekał aż moja nastoletnia wolność, powie „tak”: „Ukochałem cię miłością odwieczną, ulitowałem się nad twoją nicością” (Rekolekcje Bractwa CL, Rimini 2019, s. 70). „Tylko Jego obecność jest konsystencją naszego «ja»” (tamże, s. 33).

Będąc w liceum, mieszkałam u cioci. Niespokojne dni polskiej rzeczywistości, lata 80. na Pomorzu, gdzie ruch solidarnościowy był tak namacalny, że wręcz oddychało się nim. Wolność myśli, podgrzewana szumami dobiegającymi z Radia Wolna Europa. Pamiętam te nocne audycje w mieszkaniu cioci, gdzie słowa dochodzące z eteru mieszały się z kłębami papierosowego dymu, gdyż ciocia, niereformowalna palaczka, nie rozstawała się z paczką „Klubowych”. Niezapomniany czas, gdy bunt rósł wprost proporcjonalnie do zakazów władzy, kiedy to w zimowy grudniowy poranek na ulice miasta wytoczyły się czołgi i nic nie było już tak jak dawniej.

Było to chyba w marcu 1982 roku, na pewno był to piątek. Leżałam wtedy w szpitalu. Przybiegła w odwiedziny ciocia (mama w tym czasie była na onkologii w Warszawie) z sensacyjną wiadomością, że znajdujący się przy kościele mariackim w Słupsku krzyż misyjny zaczął krwawić, a ja, leżąca na oddziale, niemogąca tego zobaczyć, pełna niedowierzania w to, co tak barwnie relacjonowała ciocia. Było mi jednak dane go ujrzeć. Krzyż krwawił długo. Pamiętam, jak z innymi, twarzą w twarz z niebezpieczeństwem, staliśmy wieczorami pod krwawiącym krzyżem. Nie było wtedy lęku, była hardość ducha, głęboka wiara i pełna nadziei modlitwa. To nic, że w pobliżu przechadzał się patrol milicji i wojska; to nic, że czuło się na plecach ich wrogie spojrzenia. To nieważne, że tyle razy próbowali zmyć krew z krzyża – on dalej krwawił. Krew spływała w dół kropla za kroplą, jak łza za łzą niejednego z nas. Młodzież i dorośli razem zatopieni w modlitewnym czuwaniu. Choć widziałam zakrwawiony krzyż, to jednak nie widziałam tej jedynej kropli – tej kropli, tego początku strużki.

Była już wiosna, biegłam rano do szkoły, uklęknęłam pod krzyżem i zobaczyłam… iskrzącą się w słońcu brunatnoczerwoną kropelkę, tak malutką i niepozorną, która robiła się coraz większa i większa, a gdy już nie mogła się oprzeć sile grawitacji, zaczęła spływać powoli w dół, powiększając strugę, biegnącą w dół krzyża. Ten widok i ta chwila były czymś niezwykłym, czymś, co sprawiło, że zrodziła się w moim sercu nadzieja, która na nowo poruszyła moją duszę: „Są momenty, spotkania, fakty, które są odmienne od wszystkich innych – są takie fakty i momenty w życiu, które posiadają nieporównywalną z niczym siłę. I to nie za sprawą ich hałaśliwości, ale ich siły przebudzenia całego naszego «ja», ze względu na to, co decydującego wnoszą do naszego życia” (Rekolekcje Bractwa CL, s. 23).

Dla mnie i dla wielu innych był to cud. Cud, który dane mi było zobaczyć i przeżywać, dzięki któremu dane mi było drgnienie serca, mogącego dostrzec promyk nadziei. I choć rzeczywistość pozostała taka sama, to jednak pozostało także to drżenie, to poruszenie duszy. Różne były koleje mojego poszukiwania i wzrastanie w wierze, myślę jednak, że właśnie ta chwila była tym przełomem, była tą moją Górą Przemienienia, była moją górą Tabor, kiedy wiara staje się twoja – nie mamy, czy babci – ale twoja, staje się twoim wolnym wyborem: „Cud jest wydarzeniem, poruszeniem rzeczywistości, która faktycznie nieodparcie przywołuje stworzonego człowieka do realizacji jego przeznaczenia, przywołuje go do Chrystusa, do Boga żywego. (...) Cud jest zatem metodą nawiązywania przez Boga codziennej relacji z nami, sposobem, dzięki któremu staje się on obiektywną rzeczywistością w przemijającej okoliczności” (L. Giussani, Dlaczego Kościół, Poznań 2004, s. 316, 321).

Wiele było cudów w moim życiu i wydarzają się nadal nieustannie, ta Boska interwencja, ta Boska ręka, która mnie prowadzi, ten Boży plan w stosunku do mojej osoby, który tak trudno czasami dostrzec, zasłonięty przez moje projekty i brak pokory…, a Bóg czeka, z wielką miłością Ojca, pełen cierpliwości w stosunku do niepokornego dziecka i działa cuda: „Bóg czeka cierpliwie, ażebym wreszcie zgodziła się Go kochać. Bóg czeka jak żebrak, który stoi w milczeniu i bez ruchu przed kimś, kto może da mu kawałek chleba. Czas jest tym czekaniem” (Rekolekcje Bractwa CL, s. 31).

Życie płynęło swoim rytmem, pełnym zawirowań. Gdy wręcz niezauważalnie zmienił się mój punkt widzenia i postrzegania świata, zmieniły się moje potrzeby i to, co kiedyś wydawało mi się, że zależy tylko ode mnie, już takim nie było, a rutyna i przyzwyczajenie w wierze stało się tym, czego pragnę i czego potrzebuję – pojawiło się nieprzebrane pragnienie i tęsknota za Bogiem oraz odkrywanie Jego bliskości i zależności od Niego.

Życie przynosiło kolejne próby, kolejne niepewności, zwątpienie i lęk. Gdy z zakamarków codzienności wypełzały kolejne problemy, gdy jak we mgle byłam zagubiona, upadałam na kolana i z niemocą prosiłam o zrozumienie i znalezienie sensu w tym, co mnie spotykało – wtedy pojawiło się, to Coś: „Czasami pojawia się jak «błysk we mgle», ale mimo to, owo przelotne zjawisko pozwala doświadczyć pewności, że znaleźliśmy, aby użyć pewnej gry słów, «coś, w czym coś jest»” (Rekolekcje Bractwa CL, s. 23).

Kiedy gotowa byłam złapać się wszystkiego, co przyniesie choć trochę ukojenia i spokoju; kiedy pragnęłam, żeby już nie poszukiwać setek alternatywnych rozwiązań na piętrzące się problemy, które przynosiło życie; kiedy próbowałam znaleźć sens tej syzyfowej pracy, która wydawała mi się nie mieć końca, kiedy chciałam zrozumieć wybory dzieci, kiedy padałam pod ciężarem tego wszystkiego – wtedy ujrzałam swoje koło ratunkowe: „W szczerym uznaniu swojej zależności znajdujesz ratunek, na podobieństwo liny rzuconej specjalnie dla ciebie, (..) człowiek nie jest sam, zawsze towarzyszy mu Ktoś Inny, kto jest dla niego Ojcem” (L. Giussani, Dlaczego Kościół, s. 223); to wtedy Bóg postawił na mojej drodze wspaniałych ludzi i odkryłam, że Jezus jest tu i mnie słyszy, że „ jestem droga w Jego oczach”. On jest i mi pomaga, przez spotkane towarzystwo, to dzięki temu, że spotkałam „osoby, dzięki którym doświadczyłam jedynej w swoim rodzaju preferencji, całkowicie darmowej, oraz dzięki którym doświadczyłam pełni, ludzkiego wibrowania, które mnie umocniło, które pozwoliło mi być sobą, które usunęło ze mnie strach i napełniło mnie radością oraz nadzieją. (...) Miłość, którą Bóg skierował do mnie za pośrednictwem niektórych twarzy, «czyni mnie tym, kim jestem prawdziwie, i (…) sprawia, że ja także staję się kimś jedynym»” (Rekolekcje Bractwa CL, s. 19).

I gdy tak moje serce przepełnione było nieprzebranym pragnieniem Boga, On postawił na mojej drodze wspaniałe towarzystwo, które stało się towarzystwem w drodze. Wiele razy zadawałam sobie pytanie, dlaczego tak późno dotarłam do Ruchu, ale chyba dlatego, że „Jezus nie chce się naprzykrzać ani się narzucać – czeka, aż nasza wolność ulegnie i świadomie przylgnie do Niego. Dobrze wie, że bez zaangażowania się naszej wolności uznanie Jego obecności nigdy nie stanie się naprawdę nasze, a więc nie pozostanie nic z tego, co nam się przydarza. Dlatego nie spieszy się, nie chce poganiać, ale robi miejsce naszej wolności i czeka, aż utoruje sobie w nas drogę uznanie Jego osoby” (Rekolekcje Bractwa CL, s. 29).

Kiedy odkrywasz swoją wolność i to, „że jesteś umiłowana w Jego oczach” oraz że musisz też umieć pokochać siebie, aby móc pokochać innych, i nie pragniesz już nic innego, tylko móc zaczynać dzień z Jezusem, nie tracić Go z oczu w wirze codziennego życia, nie tracić Go w tym, co cię otacza i chce cię pochłonąć i zawładnąć tobą. Móc się zatrzymać i dostrzec, że choć rzeczywistość, w której się znajduję, jest ciągle ta sama, ale ja jestem zmieniona, ponieważ nie jestem już sama: „Wiara jest rozpoznaniem i uznaniem Ciebie w wydarzeniu życia, dnia, w teraźniejszym wydarzeniu, w danej chwili. Wiara jest rozpoznaniem i uznaniem innej wielkiej Obecności, która towarzyszy naszej małej i śmiertelnej obecności” (L. Giussani).

Teraz pragnę nieustannie pozostawać w tym punkcie, nie cofać się, nie zawracać i mam ufność, że „«On jest tutaj. / On jest tutaj jak pierwszego dnia» (…). Wydarza się teraz. Jest «czymś, co poprzedza» moją wierność, oraz czymś, co domaga się i wspiera moją wierność – jest to Jego wydarzanie się teraz” (Rekolekcje Bractwa CL, s. 47).

Ania, Pyskowice

 

Oczekiwanie na bliźniaki

W połowie maja otrzymałam propozycję od przełożonej oddziału położniczego, gdzie pracuję: „Pod koniec miesiąca będzie rodziła pani spodziewająca się bliźniaków (chłopczyka i dziewczynki). Dziewczynka ma zdiagnozowane bezmózgowie. W dniu wyznaczonym na cesarskie cięcie, w związku z tym, że wtedy wypada twój dyżur, pójdziesz na salę operacyjną, by asystować neonatologowi podczas porodu”. Bezmózgowie jest zniekształceniem dotyczącym sklepienia czaszki i mózgowia, które uniemożliwia życie poza łonem matki: chodzi o minuty, maksymalnie godziny życia, dlatego w chwili diagnozy standardowo zostaje zaproponowane przerwanie ciąży. W Internecie mama ta odkryła, że w naszym szpitalu realizowany jest program „Droga Giacomo”, dzięki obecności rodziców Giacomo oraz zaprzyjaźnionych lekarzy z Ruchu, takich jak Patrizio i Chiara. Celem tego programu jest towarzyszenie rodzicom noworodków zdiagnozowanych jako terminalnie chore podczas ciąży, porodu oraz dni pobytu w szpitalu, zgodnie z pragnieniem rodziców celebrowania ich narodzin oraz ich obecności niezależnie od tego, jak długo ona trwa. Kiedy oddziałowa powierzyła mi to zadanie, natychmiast pomyślałam: „Co za wspaniała preferencja, która niczego mi nie oszczędza! Jakbym nie czekała na nic innego, jak na zobaczenie umierającego w dłoniach noworodka”. Ale potem pomyślałam sobie: „To ja zostałam o to poproszona, nie jakaś inna koleżanka, być może nawet bardziej doświadczona. A zatem to ja muszę odpowiedzieć i zaryzykować. Być może będzie to dla mnie okazja, by zobaczyć, co się dzieje, gdy lgnie się do propozycji, która na początku nie za bardzo się podoba, ale wiesz, że stoi za nią ktoś, kto chce twojego dobra i kto chce cię taką, jaka jesteś, nawet jeśli jesteś niepewna rezultatu, pełna wątpliwości i obiekcji”. W ten sposób tego ranka udałam się do szpitala, by spotkać się z małżeństwem, które przyszło, by założyć kartotekę i zrobić badania. Od dawna szukali miejsca, które byłoby domem mogącym przyjąć narodziny bliźniaków, i prosili o wsparcie w tym, zważywszy na to, że ani wśród przyjaciół, ani w ich mieście nie udało im się znaleźć osób, które by im towarzyszyły bez czynienia sytuacji jeszcze trudniejszą niestosownymi osądami. Jednym słowem, mniej więcej wszyscy zgodziliśmy się co do tego, jak wszystko powinno się odbyć, potem zdarzyło się coś nieprzewidzianego. Wieczorem mama pisze, że odeszły jej wody. Panika. I co teraz? Postanawiają tak czy inaczej wyruszyć natychmiast autostradą w kierunku Bolonii. My wszyscy z ekipy „Drogi Giacomo” zmobilizowaliśmy się, by dotrzeć do szpitala. Parkuję samochód dokładnie w tym samym momencie, w którym przyjeżdża małżeństwo, w ten sposób pokierowałam ich w stronę Oddziału Ratunkowego. Gdy czekałam, aż wszystko będzie gotowe do cesarskiego cięcia, ogarnęło mnie wielkie oczekiwanie: by Tajemnica przyszła nam towarzyszyć, dlatego zaczęłam się modlić o prostotę i uważność, bym mogła Ją zobaczyć oraz być świadectwem dla koleżanek na dyżurze, patrzących na mnie z niedowierzaniem i zadających mi pytanie, czy zapłacono mi, bym była tam po godzinach. Bliźniaki urodziły się prawie o północy. Gdy tylko zobaczyłam maleńką, natychmiast stanęła przede mną jej fizjonomia wynikająca ze zniekształcenia; jednak po tym, jak odessałam jej wody i ją wytarłam wraz z neonatolog, założyłam jej czapeczkę, którą przygotowała jej mama, potem owinęłam ją w pieluszkę i dałam ją na ręce jej tacie, po czym zaprowadziłam go na salę operacyjną, gdzie była także jej mama, by ją jej pokazać. Położyłam dziewczynkę przy twarzy jej mamy, by mogła ją zobaczyć, poznać, powąchać i pocałować. Potem umyłam ją razem z jej tatą, pomogłam mu ją ubrać i od tej chwili trzymał ją do końca. Bardzo poruszyła mnie ich decyzja: są małżeństwem ateistów, postanowili nie chrzcić dziewczynki, jednak dowartościowali życie, które jest, a w dniu, w którym przyszli do szpitala, jakby powiedzieli: „Tak, lgniemy do tego, co rzeczywistość nam proponuje”, a my wszyscy zrobiliśmy to samo razem z nimi. Tak napisała mama w dniu wypisu ze szpitala: „Dzisiaj wyjeżdżamy. Wyjeżdżamy z nostalgią, która długo będzie nam jeszcze towarzyszyć. Wyjeżdżamy także z naszym dzieckiem oraz światłem, które wy wszyscy pozostawiliście w naszych sercach. Nasza dziewczynka nauczyła nas, że miarą życia nie jest czas, jaki mamy na tej ziemi, ale silny wpływ, jaki pozostawia się, będąc tutaj. Zrobilibyśmy wszystko, by trzymać ją jeszcze przez chwilę w naszych ramionach, ale to, co wy zrobiliście dla nas, wypełnia w znacznej części tę pustkę i sprawia, że jesteśmy pogodni. Maleńka istotka zmieniła nasze życie. Dziękujemy za to, że jej to umożliwiliście”.

Autorka znana Redakcji

 

Wszystkie te znaki, by nie zapomnieć

Spojrzenie Chrystusa na mnie w ciągu tych ostatnich dwóch miesięcy konfrontacji z pobytem w szpitalu i zaostrzeniem się choroby Christiana oraz mojej nieumiejętności mierzenia się z wydarzeniami, które miały i mają miejsce (trudności w zrozumieniu powagi jego bólu, przyjaciele, którzy, owszem, okazują zrozumienie, ale nie mogą cię zastąpić…), jest nieustannie cudownie miłościwe i kiedy to zauważam, wzruszam się. Ponieważ, szczerze mówiąc, próbę czasu oraz powagi sytuacji, po ludzku niedającej się za bardzo znieść, wytrzymuję dzięki wielu znakom, jakie zsyła mi Pan, bym o Nim nie zapomniała: od modlitwy po teksty, które są wskazane na naszą drogę, oraz osoby wielkiej wiary, które są wokół mnie (Olga, Stefania, Elena, ojciec Martin, siostry z Noktersegg). Zresztą samą historię Christiana postrzegam jako ukazywanie się Bożej Tajemnicy w naszym życiu, jako wielkiego znaku Jego obecności pośród nas. Oto przykłady: w momentach zniechęcenia wiadomość za pośrednictwem WhatsAppa od moich hiszpańskich przyjaciół, których ledwo co znam i którzy pytają mnie, jak ma się Christian. Albo Ilaria, która nie pisze do mnie często, ale wysyła wiadomość właśnie po trudnym, entym telefonie do psychoterapeuty. To właśnie Pan mówi mi: „Zobacz, nie jesteś sama, Ja jestem!”. Mogłabym przytoczyć tysiąc innych przykładów. Nic nie usuwa bólu oraz pragnienia, by móc mieć trochę bardziej normalne życie, ale potem mówię sobie, że jeśli musiałabym je przeżywać dla czegoś „mniej” od tego, byłabym głupia, pragnąc czegoś innego. A zatem w pierwszej kolejności dziękuję Panu, że daje mi życie każdego dnia i że daje mi także to wszystko, co On chce, abym mogła do Niego przynależeć i nie zapominać o Jego Przymierzu.

Eleonora, St. Gallen (Szwajcaria)

 

„Chcę, żeby byli szczęśliwi tacy, jacy są”

Od niedawna chodzę na Szkołę Wspólnoty. Na początku próbowałam czytać teksty, usiłując zrozumieć „lekcję”. W domu opiekuję się dwoma krewnymi cierpiącymi na zaburzenia psychiczne i zawsze skłaniałam ich do robienia tego, czego chciałabym ja; efekt był taki, że byłam wciąż zmęczona i zestresowana. Tymczasem przebywanie z przyjaciółmi ze wspólnoty oraz uczęszczanie na Szkołę Wspólnoty postawiło przede mną nową hipotezę życia. Kiedy wracałam do domu, mój brat i kuzyn zawsze widzieli mnie rozpromienioną i czuli się ogarnięci innym spojrzeniem. Zrozumiałam, że chcę być szczęśliwa i chcę, żeby oni byli szczęśliwi tacy, jacy są. To zmieniło całkowicie mój sposób patrzenia na nich, bycia z nimi, zmieniło nawet nasz dom. Zaprowadzam ich do moich przyjaciół, na assembleę albo na spędzany wspólnie dzień, ponieważ tutaj są akceptowani. W naszym kraju bowiem występuje jeszcze bardzo silna „kultura wstydu”, przez co niepełnosprawny krewny jest postrzegany jako kara i nie wolno go pokazywać. Cóż za pomoc, gdy mogę odkrywać, że jestem szczęśliwa, przebywając z wami!

Helen, Kajang (Malezja)

 

Pielęgniarz na Meetingu

Najdroższy Carrónie, jak co roku (od co najmniej 10 lat), miałem wziąć udział w Meetingu w Rimini jako wolontariusz. Na co dzień pracuję jako pielęgniarz i podczas Meetingu należę do „Służby Medycznej”. Pamiętam wszystkie moje obawy, lęki i uprzedzenia, kiedy zapytano mnie po raz pierwszy, czy chcę to robić. Szczerze mówiąc, wolałbym jakąś odskocznię, wolałbym być stolarzem, elektrykiem itd., robić coś zupełnie odmiennego od mojej pracy. Przystanie na tę propozycję otworzyło przede mną nowy sposób pracy. Poznałem osoby szczęśliwe z powodu tego, że tam są, oraz tego, że mogą służyć swoimi zawodowymi umiejętnościami, by przyczyniać się do wzrostu dzieła, które odbieramy także jako w jakimś stopniu nasze. Pracujemy na uboczu hali wystawowej, z dala od wszystkich, ale bliscy tym, którzy nas potrzebują. Zdumiewa mnie widok osób przychodzących odwiedzić nas po upływie wielu lat, które wspominają to, co dla nich zrobiliśmy. Pewna pani wróciła, by opowiedzieć nam, że w ubiegłym roku miała silny ból głowy i zaleciliśmy jej „cudowną” pastylkę, która sprawiła, że ból minął. Nie zrobiliśmy nic oprócz tego, że zaaplikowaliśmy środek przeciwbólowy. „Pacjent” staje się „przyjacielem” mającym jakąś potrzebę. To sprawiło, że przewartościowałem i ponownie przemyślałem moją pracę. Po doświadczeniu Meetingu, kiedy wracasz do pracy, nic nie jest już takie jak wcześniej – bardziej zrozumiałe jest dla ciebie to, dlaczego coś robisz. Nie odejmuje to trudu, ale czyni cię świadomym tego, dlaczego warto stawiać mu czoła. Także moi koledzy w szpitalu zauważyli to, mówiąc mi, że się zmieniłem, „zazdroszczą” mi mojego sposobu stawania wobec cierpiącej osoby. Ja tymczasem czuję się wciąż taki sam, staram się stawiać czoła pracy najlepiej, jak to możliwe, uznając i zawierzając Komuś Innemu to, co robię, błędy i sukcesy.

Giovanni

 

Mieć nadzieję w Tegucigalpie

„Ciąży czasem życie i człowiek wpada w rozpacz. / Ciąży rozgoryczenie i ciąży szczęście, którego brakuje; / nadzieja szepcze: ma nadzieję, nadzieję, nadzieję, / a utrudzone serce odpowiada: dlaczego?”. W głowie rozbrzmiewają mi te słowa honduraskiego poety Jorge’a Federica Traviesa, kiedy przychodzą jedynie złe wiadomości: ulice zablokowane przez manifestujących w celu utrudnienia swobodnego ruchu pojazdów i pieszych; lekarze i nauczyciele wychodzący na ulicę, by protestować przeciwko niesprawiedliwemu wprowadzeniu w życie dwóch nowych ustaw; protestujący funkcjonariusze policji domagający się lepszych warunków pracy; studenci protestujący w obronie swoich ideałów itd. Dlatego zadaję sobie pytanie, co pozwala nam „żyć w prawdzie, bez przymusu patrzenia w inną stronę, bez lęku”. I odpowiedź jest prosta: „Zobaczyliśmy i usłyszeliśmy coś tak wielkiego, że wszystko inne jest niczym w stosunku do niej”. To było tak oczywiste podczas Rekolekcji Bractwa, które odbyły się w moim mieście Tegucigalpie. Data została wyznaczona na piątek i przypadkowo protesty zaostrzyły się właśnie tego dnia. Niepewność wzrastała, ale my wszyscy opieraliśmy się wobec możliwej konieczności ich odwołania. Niektórzy, mieszkający w innych miastach, w odległości trzech, a nawet sześciu godzin drogi, zaryzykowali i wyruszyli w podróż, by przyjechać, ale drogi były zablokowane i musieli wrócić do swoich miast. Dla bezpieczeństwa postanowiliśmy zmienić cały program tak, by rozpocząć w sobotę zamiast w piątek, podejmując drugą próbę. Na szczęście w międzyczasie drogi zostały odblokowane i wszystkim nam udało się dotrzeć do centrum, gdzie odbywały się Rekolekcje. Co takiego nas motywuje i co pozwoliło na to, byśmy zrobili wszystko, co było w naszej mocy, by dotrzeć do tak oczekiwanego momentu? Jedynie miłość do Boga uczyniła to możliwym. Jedynie to, co nasze serce rozpoznaje jako tak wielką i intensywną rzecz, że czyni niemożliwe możliwym, wraz z przeogromnym szczęściem posiadania towarzystwa, które pomaga nam nie stracić ducha, podtrzyma żywą nadzieję, by znów usłyszeć Jego głos, by czuć się w pełni sobą.

Jesica, Tegucigalpa (Honduras)

 

Wakacje i sąsiadka

Nie jestem osobą, która lubi mówić, ale podczas jednej ze Szkół Wspólnoty nie wytrzymałam. Odczuwałam duży smutek, widząc, jak w niektórych wypowiedziach rodzi się idea, że weryfikacji chrześcijańskiego faktu, to znaczy tego, że „Chrystus naprawdę jest odpowiedzią na życie”, można dokonywać jedynie w sprawach ruchowych i że my lgniemy do tych okoliczności, przez co występuje to następowanie po sobie wzlotów i upadków w życiu, bez ciągłości. Tymczasem dla mnie weryfikacja polega na przekonaniu się, czy to, co przeżywam, odpowiada temu, czego pragnę. Czy, jak mówi się na Szkole Wspólnoty, pozwala rzucić wyzwanie wszelkiej wątpliwości, niepewności, lękowi. Opowiedziałam o tym, jak pewnego dnia oświadczyłam mojemu mężowi, że moim zdaniem przyszła pora, byśmy podliczyli rachunki, by się przekonać, czy możemy sobie pozwolić na wyjazd na wakacje ze wspólnotą, oraz jakiego wsparcia ewentualnie potrzebowalibyśmy. To zagadnienie było tematem dyskusji, ponieważ jego zdaniem przesadzałam. Ale ja nalegałam, bo owszem, pragnęłam jechać w góry z naszymi przyjaciółmi, ale jeszcze bardziej stawać wobec rzeczywistości takiej, jaka jest mi dawana, i to mnie nie przeraża, gdyż wiem, że Ten, kto mi ją daje, nigdy mnie nie rozczarował. W każdym razie nie bez trudności robimy podliczenia i wiemy, o jaką pomoc chcemy poprosić, by pojechać. Dwa dni po tej dyskusji dzwoni do mnie sąsiadka. Jest to kobieta z trójką dzieci, z których dwoje ma z jednym partnerem, a trzecie, najmłodsze, ma z mężczyzną, z którym obecnie żyje. Co jakiś czas dzieci te przychodzą, by pobawić się z moimi dziećmi, i w ten sposób miałam okazję zamienić z nią kilka słów. Opowiedziała mi o swoim byłym partnerze, o problemach z obecnym; jednym słowem, zrodziła się między nami dziwna bliskość. Dzwoni do mnie i mówi: „Mam problem do rozwiązania, cały ranek zastanawiam się, co zrobić, i tylko ty przyszłaś mi na myśl”. Zapraszam ją na kawę. Na początku jest niezdecydowana, dlatego pytam ją, co się stało. Wśród łez mówi mi, że jej były partner spóźnia się z wypłatą pieniędzy i że ma problem, ponieważ musi dokonać jakiejś wpłaty w godzinach przedpołudniowych. Nie miałam wątpliwości, wzięłam kopertę ze znajdującymi się w środku pieniędzmi odłożonymi na wakacje i wręczyłam jej. Ponieważ dla mnie ona prosząca mnie o pomoc oraz pragnienie pojechania na wakacje, rozliczenia się z naszą sytuacją ekonomiczną, to jedno i to samo – to Chrystus, który wychodzi mi na spotkanie, a ja ze swojej strony chcę wyjść na spotkanie Jemu. To, co mogłoby wydawać się nie do pogodzenia, tak jak z jednej strony podliczenie wydatków, by zrozumieć, czy finansowo możesz pozwolić sobie na wakacje, dla których pragniesz poświęcić nawet pół dnia spędzonego nad morzem, fryzjera, kosmetyczkę, by móc zaoszczędzić, a z drugiej pożyczenie pieniędzy (wziętych z oszczędności) osobie, którą znasz od dwóch miesięcy, mają to samo źródło, mają tę samą doniosłość: stawanie wobec Tego, kto daje ci rzeczywistość oraz możliwość doświadczania całkowitej odpowiedniości.

Marta, Perugia (Włochy)

 

Imadło ściskające serce

Stwierdzam, że – mimo iż przyznanie się do tego wywołuje we mnie niemałe zakłopotanie – nie jestem nawet wierząca. Albo lepiej: kiedyś byłam, kiedy byłam młodsza i brałam wszystko takim, jakim było mi przedstawiane i na tym koniec. Ale z czasem sprawy takie, jak o nich mówiono, już mi nie pasowały: jak mogły pasować mi te prawdy, jeśli nie rozumiałam ich znaczenia? Bardzo długo wciąż myślałam, że wiara nie jest mi do niczego potrzebna w życiu. Było tak aż do początku tego lata, kiedy pojechałam na wakacje GS. Dlaczego pojechałam? Odpowiedź jest prosta: miałam nadzieję, że tam znajdę odpowiedzi. W istocie, w czerwcu zaczęłam czuć coś dziwnego, wewnętrzny ból, który nie dawał mi spokoju. Było to coś jak ściskające moje serce, głowę, mózg imadło, które nie pozwalało mi w pełni przeżywać tego, co robiłam. W gruncie rzeczy wakacje są właśnie po to: by się bawić, bawić i jeszcze raz bawić. A przecież, mimo że ciągle byłam wypełniona oczekiwaniami i pomimo ciągłego wypełniania moich dni różnymi aktywnościami oraz wyjściami z przyjaciółmi, imadło wciąż trzymało mnie w uścisku. Nie byłam w stanie już się bawić. Nie wiedząc, kogo oskarżyć za to moje złe samopoczucie, zrzuciłam je na chłopaka, w którym byłam zakochana, ale po długim, zbyt długim czasie, odkryłam, że wystawił mnie do wiatru. Moje przyjaciółki i rodzice przyznawali mi rację – to on był przyczyną mojego złego samopoczucia. Jedyne, co musiałam zrobić, to pozwolić, by upłynęło nieco czasu, i bym o nim zapomniała. Ale także w tym przypadku rozczarowałam się: otóż im bardziej starałam przekonać siebie, że powodem był ten chłopak, tym bardziej uświadamiałam sobie, że tak nie było. Gdyby to on był powodem, dlaczego nawet w tych momentach, kiedy z nim byłam, nie tylko moja dłoń była ściśnięta przez jego dłoń, ale także moje serce przez to niewidzialne imadło? Potrzebowałam odpowiedzi. Oto dlaczego pojechałam na wakacje GS. Znalazłam je? Sądzę, że tak. Zwłaszcza dzięki jednej osobie, która zobaczyła we mnie coś, czego ja nigdy nie widziałam, i z głębi swojego serca powiedziała mi, że mnie rozumie i że nie było we mnie nic złego. Że to, co mi się przytrafiało, było przepiękne, ponieważ Bóg w ten sposób dawał mi znak, że istnieje, w co ja tymczasem zawsze wątpiłam. Wreszcie zrozumiałam, skąd brała się ta pustka.

Eleonora

 

LISTY Z KUBY

Drodzy Przyjaciele, w październiku wiele się działo, a czasu ciągle brakuje. Na Kubie przeżywamy rok misyjny, aby przypominać sobie, że wszyscy jesteśmy posłani. Aby ewangelizacja była zadaniem dla wszystkich ochrzczonych, jedną niedzielę w każdym miesiącu ogłosiłem misyjną i wszyscy mamy za zadanie spotkać się z trzema osobami lub rodzinami i porozmawiać z nimi o wierze. I żeby zadanie było konkretne, w następną niedzielę przepytuję ludzi o to, jak głosili Chrystusa i komu konkretnie. Trudne to zadanie, ale w ten sposób cała parafia uczy się, a na ulicy, na której mieszkają, dzieją się małe cuda, bo misja to dzieło Boga. Sam czuję się częścią ludu Bożego i również podjąłem to zadanie – spotkać trzy osoby i powiedzieć im o Chrystusie Żywym i Obecnym. Pierwszą osobą był pan milicjant, który wsiadł do mnie do samochodu. Pomyślałem sobie – ten to nie, mundurówki to trudny materiał, więc zacząłem rozmawiać o pogodzie i cenach ryżu… Aż milicjant mówi: „Oglądam wyjątkowy serial, chyba brazylijski, o życiu Jezusa”… I on – milicjant – opowiedział mi o życiu Jezusa… I tak zostałem zewangelizowany… A skoro on zaczął, to zapytałem o dzieci i o to, czy są ochrzczone… I tak ochrzciłem dwójkę dzieci. Kolejne spotkanie było ze sprzedawczynią w sklepie, taką zawsze niezadowoloną, z pogrzebową miną. Powiedziałem jej, że mnie wiara w Jezusa daje radość, a ona na to: „Mnie te rzeczy nie interesują”… Dodałem: „Ale Jezus się Tobą interesuje” i poszedłem. Następnym razem zaniosłem jej Ewangelię, zobaczymy, co z tego wyniknie. Trzecia osoba to student architektury zainteresowany katedrą… Oprowadzałem go i pokazywałem zakamarki katedry, mówiąc, że by zrozumieć sztukę, trzeba dotrzeć do jej źródła, i dałem mu Ewangelię: „Jak przeczytasz, to wróć, pogadamy”.

Zrobiliśmy nocną ewangelizację Bayamo z młodzieżą w formie: „Bóg mówi, słucha i zbawia”. Wychodziliśmy dwójkami na ulicę, aby zachęcać ludzi do wejścia do kościoła. Wewnątrz ktoś z młodych zachęcał gości do wylosowania z koszyka tekstu Słowa Bożego, a następnie wyjaśniał, co Bóg chce tej konkretnej osobie powiedzieć. Następnie kolejna osoba zachęcała do napisania listu do Pana Boga i zostawienia go w koszu przy Najświętszym Sakramencie, a po wspólnej modlitwie dawaliśmy folder z kerygmą oraz godzinami spotkań i formacji. I tak trzy godziny i w koszyku znalazło się 178 listów – tyle osób przyszło do kościoła. Najpiękniejsze było to, że sześć z nich kolejnego dnia było na Eucharystii.

Kolejnego dnia we wspólnocie Vado de Yeso odwiedziliśmy 45 osób, czytając w każdym domu Ewangelię.

Udało się zorganizować trzy koncerty w kościele, jeden zupełnie katolicki, na który zaprosiłem osobiście moich czerwonych „wysoko postawionych”, a następnie na odrobinę kawy z rumem. A na innych koncertach zawsze miałem możliwość przemówić i powiedzieć o pięknie i mądrości chrześcijaństwa.

Raz w tygodniu odwiedzamy wszystkie wspólnoty, aby według mojego projektu formacyjnego „x 4” (Biblia, lectio divina, duchowość, integracja – zabawy dla wszystkich) współdzielić wiarę i życie. Tematem na ten „koniunkturalny” miesiąc jest nadzieja. Kraj przeżywa teraz „okres koniunkturalny” – to takie słowo klucz, które zamyka usta, każąc milczeć i cierpieć (to taki stan wyjątkowy albo głęboki kryzys, ale eufemistycznie nazywany koniunkturą). Brak paliwa, transport przyprawiający o rozpacz, brak oliwy, żywności, prądu, gazu – wszystko tłumaczy się stanem koniunkturalnym. Oczywiście wszystkiemu winne są USA, dlatego wspólnie piszemy na murach, plakatach, szkołach i domach – tutaj nikt się nie poddaje!

Mówiąc o nadziei, wielokrotnie doświadczyliśmy beznadziei i na spotkaniach było wiele goryczy, smutku, rozczarowania, złości, niemocy, frustracji, zmęczenia życiem i łez. Ile bólu w moim ludzie, który pomimo wszystko żyje i kocha Boga! Poziom frustracji i zmęczenia wszystkim jest skrajny i ludzie czasami przestają siedzieć cicho – wczoraj na stacji paliw widziałem, jak listonosz wysypał policji trzy kosze listów i wykrzyczał: „Macie paliwo, to rozwieźcie te przesyłki, bo ja już nie wytrzymam”… i zostawiając motor, poszedł sobie.

Mówię ludziom dużo o Niebie i bliskości Boga i traktuję wszystkich ze zwiększoną czułością i dyspozycyjnością, aby mój lud nie cierpiał przynajmniej z innych powodów…

Otworzyliśmy kolejne miejsce dla dzieci do odrabiania lekcji, kolejnych sześciu studentów otrzymuje stypendium, a dziesięcioro dzieci ma darmowe przedszkole, gdzie co dwa tygodnie katechizuję wszystkie dzieci – tak nieoficjalnie chyba… Wzrasta zaangażowanie moich parafian i cieszę się nimi każdego dnia. Młodzi angażują się w wiele akcji duszpasterskich i wszystko sprawia mi małe radości w tym mało radosnym świecie.

Dziękuję za pamięć, modlitwę, wsparcie i proszę, abyście ze mną trwali.

ks. Adam, Bayamo (Kuba), październik 2019

 

PS

Dołączam krótką i prostą ocenę synodu panamazońskiego, taką duszpasterską, aby kochać. Zamieściłem ją także na Facebooku.

Dokument posynodalny trzeba przeczytać cały, aby zobaczyć troskę i miłość do ludzi ze strony pasterzy – pięknie się czyta. Zachęcam. Dzielę się kilkoma myślami o synodzie i opiniach o nim.

1. Czytać Amazonię dla nas to jak dywagować na przykład o XVI strojach w Mongolii, czyli nie wiemy o nich w Europie zupełnie nic, więc lepiej posłuchać miejscowych. Z takiego pragnienia zrodził się synod, który był poprzedzony dwoma latami pracy zgodnie z zasadą widzieć-osądzać-działać, więc po pierwsze: więcej zaufania do miejscowych, bo to oni, a nie my żyją w tej rzeczywistości Ewangelią.

2. Aby czytać Kościół w Amazonii, trzeba wyzbyć się pychy i buty Europejczyka, który myśli, że jest panem świata. A tymczasem Europa i katolicka Polska to ilościowo kropelka wody w oceanie Kościoła. Co czwarty katolik na świecie jest Brazylijczykiem – 164 mln ochrzczonych.

3. Przejęci pasterze widzą problem spadku liczby wiernych o 30% i biją na alarm. Problemem są sekty o podłożu protestanckim, znaczne odległości do pokonania (rzeka, dżungla), brak kapłanów. Pasterze widzą problem i szukają sposobu, jak ocalić i zbawić człowieka.

4. Europejczyk w ogóle nie rozumie się z mieszkańcem Amazonii. Używamy tych samych słów, ale ich znaczenie jest inne. Na przykład kiedy biały mówi „feminizm”, myśli: aborcja, krzyczące LGBT
i ideologie, a w Amazonii oznacza to godność kobiet (w kulturze macho), życie i równe prawa. Kiedy biały mówi „ekologia” – myśli: pieniądze, przyczepianie się do drzew i segregacja odpadów. W Amazonii oznacza to wyzysk ludzi (wydobywanie surowców), niszczenie lasów – co oznacza problem z tlenem dla świata itd. Dlatego znowu więcej pokory i patrzenia oczyma mieszkańca Amazonii.

5. W tekście niczym fala powraca pytanie o to, jak zatroszczyć się o człowieka, jak zatroszczyć się o jego zbawienie. Inne to kwestie techniczne. Nie jest to dokument wyznaczający prawo, jedynie wyznacza kierunki poszukiwań, prac, dróg rozwoju. Nawet takie głośne zagadnienia jak posługa kobiet w Kościele (a kto w większości posługuje w Polsce w Kościele? Kto chodzi codziennie na Msze św.? Katechetki, zelatorki, animatorki itd.), święcenie diakonów permanentnych czy sprawdzonych mężów wiary – jeśli jest to droga do pomocy ludziom w drodze do nieba, to czy my – szare stworzonka z podlaskiej wioski czy nawet ze stolicy – możemy podnosić głowę i krzyczeć o prawa Kościoła. Ze spokojem i ufnością – Kościół jest Boga i On znajdzie drogę do zbawienia swoich dzieci.

6. A co do wrzucenia Pachamamy do Tybru, to mam mieszane uczucia. Więcej szacunku do inności, a nawet więcej miłości w procesie rozwoju wiary. Nie wiem, kto okazał się bardziej dziki, prymitywny i nie-religijny… Drogą Kościoła jest miłość, nie agresywna walka.

Religijność pozaeuropejska przepełniona jest strachem, lękami przed naturą, bóstwami, Bogiem. Dla latynosa wszystko jest przepełnione duchowym wymiarem. Tak po prostu jest. Wystarczy przejść się wokół mojej katedry, aby zobaczyć, ile każdego dnia ludzie zostawiają św. Łazarzy, Barbar ze strachu, że mogą ukarać, zesłać przekleństwo. Jan Paweł II w encyklice o misjach napisał, że pierwszym zadaniem misjonarza jest wyzwalanie z lęku i strachu. A ileż tych zabobonów było jeszcze kilkanaście lat temu w naszym kraju? Pachamama to nie demon, nie bałwochwalstwo, ale obraz ludzkich lęków, niepewności, a zarazem szacunku wobec Sił Większych. Stała się biednym ludziom wielka krzywda, w żaden sposób nie można się tym chlubić. Nie był to gest miłości do człowieka, nie był to gest Chrystusowy. Pachamama to w historii ewangelizacji często punkt wyjścia w głoszeniu ludziom Prawdziwego Boga. Ileśmy przejęli od pogaństwa… świątynie, pielgrzymki, kult zmarłych i wiele innych… To wszystko wymaga czułej ewangelizacji. Chrześcijaństwo usuwa lęk, a nie wywołuje go, jak to stało się z figurką… Chrześcijaństwo ewangelizuje, nie dominuje i kolonizuje. Widziałem zdjęcia płaczących ludzi w selwach, bo ktoś w imię Boga tradycji wrzucił do rzeki to, co innym było drogie i przypominało o istnieniu świata duchowego. Aby zmieniać innych, trzeba ich pokochać i zrozumieć.

7. Trzeba patrzeć na fakty, a nie na opinie. Dzisiaj opinie wyprzedzają i niestety zniekształcają fakty. Dlatego warto przeczytać ten prosty dokument.

8. Ostatnie – znakami zła jest otwarta walka z Kościołem i Papieżem. Bramy piekielne nie przemogą Kościoła, a Papież jest gryziony przez wilki. Kochajmy Papieża, módlmy się za Niego, słuchajmy go sercem. Franciszek jest darem Boga dla nas. Zakochajmy się w Chrystusie, Kościele, Papieżu. Więcej ufności – Kościół jest Chrystusa.


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją