Ślady
>
Archiwum
>
2016
>
wrzesień / październik
|
||
Ślady, numer 5 / 2016 (wrzesień / październik) Ukraina. W gościnie Pokój, który jest Wakacje grupy ukraińskich dzieci, przyjętych przez włoskie rodziny. Wśród nich dzieci uciekających przed wojną oraz tych, którzy ją toczą. Jedni widzą w drugich przyczynę swojego cierpienia. Ale potem między Koliją a Aleszą, Oleną i Natalią rodzi się przyjaźń… Historia drobnego faktu, który zasiewa nadzieję dla całego kraju… Luca Fiore „Mieli się pobrać na wiosnę, ale Sasza zginął od kuli snajpera na Majdanie. Olenka była moją koleżanką z pracy i jedną z moich najlepszych przyjaciółek, pracowałyśmy razem w szkole Montessori i jako wolontariuszki w sierocińcach. Była wesoła, otwarta. Po śmierci Saszy zostawiła wszystko i wyjechała z Kijowa”. Tutaj rozpoczyna się opowieść Katii Klyuzko. Od najtrudniejszej chwili. „W miesiącach trwania pokojowej demonstracji zobaczyliśmy, że solidarność, wolność na Ukrainie są możliwe. A jednak wobec stosu kwiatów przyniesionych w dniach żałoby obchodzonej po stu osobach, które zginęły na Majdanie, zadawałam sobie pytanie: «Jeśli walka o te wartości miała jakieś znaczenie, dlaczego teraz pozostaje tylko wielki ból?»”. Tak jak Olenka, czuła się ogołocona. Zniknął entuzjazm bezsennych nocy na barykadach. „Nosiłam w sobie wielkie pytanie o mój prawosławny Kościół patriarchatu moskiewskiego. Na placu widziałam kapłanów greko-katolickich oraz tych z prawosławnego patriarchatu kijowskiego (nieuznawany Kościół powstały w wyniku schizmy – przyp. red.), a gdzie byli moi duchowni? Pewnego razu podczas homilii usłyszałam, że zostaliśmy nazwani «myszami». Jak to możliwe? Przestałam chodzić do kościoła”. Następnie wydarza się prosta rzecz: Katia spotyka Constantina Sigova, Aleksandra Filonenkę i ich przyjaciół. Poznaje ojca Filareta, mnicha z rudą brodą i jasną cerą, który w swojej wiejskiej parafii zaczął pomagać uchodźcom uciekającym ze Wschodu, gdzie trwała wojna, oraz rodzinom żołnierzy. Nie robił tego z powodów politycznych albo żeby poprzeć władzę, robił to, ponieważ jest chrześcijaninem. „Pomyślałam: także w moim Kościele jest to możliwe. U ojca Filareta wszyscy byli mile widziani: prawosławni, katolicy i protestanci. Było to otwarcie, które pozwalało mi oddychać”. W następnych miesiącach, jest lato 2014 roku, przyjeżdża do Mediolanu, do ojca Ambrosija, archimandryty z prawosławnej parafii w lombardzkiej stolicy. On i ich wspólny przyjaciel Constatin przekonują ją: „Katio, zajmij się tymi dziećmi”.
Violetta i zachód słońca. Dzisiaj, prawie trzy lata później, Katia jest odpowiedzialna za projekt „Dzieci nadziei”, który od dwóch lat daje możliwość kilkorgu dzieciom z rodzin uchodźców ze wschodniej Ukrainy oraz żołnierzy przebywających na froncie spędzić lato we Włoszech w gościnie u Rodzin Przyjmujących. Pomysł wakacji organizowanych we Włoszech dla ukraińskich dzieci nie jest nowy i sięga wybuchu w Czarnobylu pod koniec lat 80. Tym razem jednak nie pomaga się dzieciom rodzin uciekających przed potworem radioaktywnym. W 2015 roku z Ukrainy przyjechało ośmioro dzieci. Tego lata – 46. „Dzisiaj wojna w Donbasie uderza w dwie kategorie osób: tego, kto musiał uciekać ze swojego domu, oraz tego, kogo krewny wyjechał na front. Wszyscy są Ukraińcami, ale jedni widzą w drugich przyczynę swojego cierpienia – wyjaśnia Katia. – Ofiarujemy naszą pomoc dzieciom z obydwu grup, mając nadzieję, że przyjaźń, jaka się między nimi rodzi podczas spotkań, które organizujemy na Ukrainie, i wakacji we Włoszech, zarazi także ich rodziców. Stąd właśnie nazwa projektu: to właśnie dzięki tym dzieciom może się odrodzić nadzieja dla Ukrainy”. To właśnie przytrafiło się Kolii i Aleszy. Pierwszy, syn żołnierza przebywającego na froncie, pochodzi z Makarowa, miasteczka położonego na peryferiach Kijowa. Drugi musiał uciekać z rodziną z Doniecka, głównego miasta na Wschodzie, znajdującego się w rękach prorosyjskich separatystów. „Zabraliśmy ich do Włoch w ubiegłym roku. Przypadkowo trafili razem do rodziny Adriano i Tiny – opowiada Katia. – Na początku się nie znosili. Potem, po zakończeniu wakacji, zauważyliśmy, że stali się jak bracia”. Doświadczenie tygodni spędzonych we Włoszech jest mocnym doświadczeniem: rodzina, której się nie zna, z odmiennymi zwyczajami, mówiąca innym językiem. „Stanęli wobec tych samych trudności i razem dostrzeli, jak pięknie jest być przyjętymi bezinteresownie. W ten sposób przesądy zniknęły i zrodziła się przyjaźń, która zdumiała także ich rodziny”. Do domu Adriano w tym roku przyjechała 15-letnia Anna. „Umieściliśmy ją samą w pokoju, w którym znajdowały się trzy łóżka – opowiada Adriano. – Po kilku dniach zadawaliśmy sobie pytanie, jak to możliwe, że tyle czasu spędza sama w pokoju. Lubiła tam przebywać, całymi godzinami. Potem odkryliśmy, że przebywa na uchodźctwie w Kijowie i że jej rodzina mieszka w jednym pokoju. A ona musi spać na podłodze”. Także Violetta uciekła z Doniecka. Przyjechała do Borgarello, małego miasteczka w prowincji Pavii. Mauro jedzie po nią na lotnisko, przedstawia ją córkom, jedzą kolację, a potem siadają w ogrodzie. Niebo rozpłomienia się podczas zachodu słońca. Córka Mauro woła go: „Ona płacze…”. „Kiedy zobaczyłem jej oczy pełne łez, powiedziałem sobie: «Czy ty naprawdę sądzisz, że możesz coś zrobić?». Tam zrozumiałem, że w gruncie rzeczy potrzebujemy tego samego”. To prawda, ponieważ te dzieci przybyłe z Ukrainy wnoszą w życie włoskich rodzin zawirowanie. Weźmy Monikę, która pochodzi z Brazylii i jako dziecko została adoptowana. Przekonała męża Paolo, by przyjęli 9-letnią Maszę, córkę żołnierza z Kijowa. „Przyjechała naprawdę w dziwnym momencie. Paolo dopiero co stracił pracę. I wszystko potoczyło się wbrew moim oczekiwaniom. To ja pragnęłam ugościć tę dziewczynkę… To ja przekonałam do tego całą rodzinę… To ja chciałam… A potem ona przyjeżdża i bardziej przywiązuje się do mojego męża niż do mnie!”.
„Dom duszy”. Przygotowania do tych włoskich wakacji były intensywne. We Włoszech Rodziny Przyjmujące rozwiązały wiele biurokratycznych problemów. Ale nie tylko: zaangażowane rodziny, dzięki kontaktom księdza Franceska Braschiego, zaprzyjaźniły się z prawosławnymi parafianami z Mediolanu i Varese. Na Ukrainie natomiast Katia wraz z Anją, Franceską i Anną oraz innymi wolontariuszkami zorganizowały wspólny tydzień z dziećmi w parafii ojca Filareta. Pomogło także kilka mam. Były wśród nich Olena i Natalia. Pierwsza jest żoną żołnierza z Kijowa, mąż drugiej jest pastorem protestanckim w rejonie Ługańska. „Bardzo pomogły nam i sobie nawzajem – opowiada Katia. – Widać, że rozpoznały swoje talenty. To piękne, że się zaprzyjaźniły”. Tydzień mija pośród zabaw, nauki włoskiego, praktycznych ćwiczeń i wycieczek. „Przedsięwzięcie nazwaliśmy «Domem duszy» i poprosiliśmy dzieci, by narysowały miejsce, w którym czuły się naprawdę jak w domu – mówi dalej Katia. – Pod koniec zajęć połowa z nich płakała”. Zaczęli z nimi rozmawiać, by zrozumieć. „Jarosławie, co to jest pokój? – Pokój jest wtedy, gdy tata nie jest na wojnie”.
Ona jest z Moskwy. Do pomocy zaproszono także Anję, zaprzyjaźnioną wychowawczynię. Gdy do niej zadzwoniono, nikomu nie przyszła do głowy jedna rzecz: otóż, że jest ona Rosjanką. „Dzieci, to jest Anja, przyjechała z Moskwy…”. Malcy są podejrzliwi, mają w głowie to, co słyszą o Rosji i Rosjanach od dorosłych. W następnych dniach idą do niej i bez zbytnich ceregieli pytają, co sądzi o wojnie na Wschodzie, o tym, że jej kraj napadł na Ukrainę, że z winy rządu moskiewskiego ich ojcowie są na wojnie, albo o tym, że ich rodziny musiały uciekać. Anja słucha, czasem odpowiada. Potem jest z nimi i robi to, do czego została zaproszona. Wystarczy kilka dni i zaskarbia sobie miłość wszystkich (łącznie z dorosłymi). Na zakończenie tygodnia napisała kartkę: „Ten letni obóz był ważny, ważne były osoby, które spotkałam. Dużo muszę się jeszcze nauczyć. Do tej pory byłam jakby uśpiona, chcę się obudzić i poważniej spojrzeć na siebie i swoje pragnienie. Dziękuję za te dni. Dziękuję za waszą miłość i za to, że mnie przyjęliście”. |