Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2016 > wrzesień / październik

Ślady, numer 5 / 2016 (wrzesień / październik)

Aktualności. Stany Zjednoczone

Zrzuceni z piedestału

Zbliża się 8 listopada. Dwoje najbardziej niepopularnych kandydatów w historii Ameryki, ze sprzecznymi wizjami, naznaczonych jednak taką samą kruchością, wywołuje we wszystkich dezorientację. Także w katolikach. Jak osądzać? W scenerii zdominowanej przez strach problem staje się o wiele głębszy niż to, „na kogo głosować?”.

Mattia Ferraresi


Wybory tuż, tuż: odbędą się 8 listopada. O Biały Dom współzawodniczy dwoje najbardziej niepopularnych kandydatów w historii Ameryki. Najłaskawsze sondaże mówią, że ponad 50 procent amerykańskich wyborców potępia, a wręcz pogardza zarówno Donaldem Trumpem, jak i Hillary Clinton. Wiara w to, że polityka będzie potrafiła odpowiedzieć na potrzeby społeczeństwa, nigdy dotąd nie była tak słaba. Świadczy o tym fakt, że z jednej strony jakiś outsider zdobył nominację, owijając sobie wokół palca partię Abrahama Lincolna i doprowadzając do ruiny dawne, uchodzące za niezniszczalne, struktury, a z drugiej kandydatka demokratów z ogromnym trudem pokonała na samym początku nieznanego prawie nikomu przeciwnika, który zmobilizował miliony młodych ludzi obietnicą „politycznej rewolucji”, mającej oczyścić system z niegodziwości.

Siły, które wzbudziły antysystemowe instynkty, wyrównały się. Kampania wyborcza nie jest zdominowana przez programy polityczne, pragnienia narodu ani też tytaniczne obietnice XIX-wiecznych ideologii, ale przez strach. Strach przed imigrantami i terrorystami, procesami globalizacji, przed pyszałkowatą klasą rządzącą, strach przed drugim, którym jest czy to kierowca zatrzymany przez funkcjonariusza policji, czy też przeciwnik polityczny, zdemonizowany albo ośmieszony z pogardą okazaną dla wspierającej go „bandy nędzników”. Jest to dokładne zaprzeczenie tego, co stwierdził święty Ambroży, mówiąc o ideale polityka: „Nigdy strach nie będzie mógł zrobić tego, co czyni miłość. Nic nie jest tak przydatne jak przyzwolenie na to, by nas kochano”.

W tej scenerii na miarę „epokowej przemiany”, jak mówi papież Franciszek, zdominowanej przez fragmentaryzację i strach, gdzie hałasy dochodzące zza kulis przeważają nad treścią debaty i rozpadają się pewniki największej światowej demokracji, najbardziej palącym pytaniem nie jest to, które rozsławił Lenin – co robić? – ale to najautentyczniej rewolucyjne: jak osądzać?

 

Demokratyczna dusza. W pierwszej kolejności potrzeba obietnicy. Niezależnie od tego, jaki będzie wynik wyborów, Ameryka polityki niepopularnej i populistycznej doświadczy ciosu zadanego „kultowi dwupartyjności prezydentury” – by posłużyć się sformułowaniem edytorialisty Rossa Douthata – która jest znaczącym rysem amerykańskiej demokracji. Postać prezydenta otacza tam niemal mistyczna aura, jest on świętą figurą, która wciela uniwersalne wartości; twarze prezydentów zostają wyrzeźbione w marmurze, by zachowały się na wieczność. Daleki od bycia realistycznym poszukiwaczem kompromisów amerykański prezydent jest wcieleniem ideału, dlatego też kampanie wyborcze są triumfem personalizacji: osądza się osobowość kandydatów, ich wymowność, sposób bycia, wiarygodność, temperament, prezencję. Ocenia się, czy są, jak właśnie się mówi, „prezydenccy”, to znaczy kompatybilni z rolą, która posiada niemal religijną gravitas (łac. powaga, ciężar). To, co mówią, przedstawiane propozycje, znajduje się na drugim planie.

Są to oznaki bezgranicznego zaufania do władzy demokracji, która w wielkim „projekcie nowoczesności”, jakim jest Ameryka, jak definiuje ją teolog Stanley Hauerwas, jest alfą i omegą każdego działania, obszarem, na którym pytanie człowieka może znaleźć odpowiedź. Jest to więc osobliwe, że o tak wysokie stanowisko współubiega się dwóch tak nielubianych i tak mało natchnionych kandydatów.

Teolog David Schindler, emerytowany dziekan Instytutu Jana Pawła II w Waszyngtonie, wyjaśnia to w ten sposób: „Trump i Clinton prezentują koniec liberalnej demokracji, to znaczy punkt, w którym na przeszkodę natrafia jej wewnętrzna logika. Trump jest jej tępą wersją, Clinton – wersją bardziej usystematyzowaną i komercyjną. Obydwoje posiadają w pewnym sensie demokratyczne dusze. To znaczy sądzą, że manipulujące pogawędki połączone ze sprawnością techniczną (polityczną, naukową) są właściwym środkiem do osiągnięcia pożądanych celów, czyli tych przeciwstawiających się celom naturalnym”.

Społeczna doktryna Kościoła kładzie nacisk na to, że demokracja jest „systemem, i jako taka narzędziem, a nie celem”, a jej „moralny charakter nie jest automatyczny”. Zgodnie z tym realistycznym stanowiskiem, które desakralizuje demokrację – logiką nie do przyjęcia dla tego, kto zwłaszcza po upadku Związku Radzieckiego przyjął globalne ugruntowywanie modelu demokratycznego i liberalnego za konieczne przeznaczenie ludzkości – zrzucenie figury amerykańskiego prezydenta z jego niebiańskiego piedestału stwarza możliwość przywrócenia rzeczom ich naturalnego porządku.

Ten wstęp pozwala zająć stanowcze stanowisko, by rzucić się, bez obaw i szantaży, w przygodę osądu w kwestii politycznej. Różnic między wizjami Trumpa i Clinton jest bardzo dużo i są one rozmaite. R.R. Reno, redaktor naczelny chrześcijańskiego czasopisma „First Things”, próbuje jednak wskazać pokrótce ich sedno: „To dziwne wyborcze posiedzenie jest uświadomieniem sobie, że porządek świata ustanowiony po drugiej wojnie światowej się kończy, i fakt ten zmienia naszą koncepcję polityczną. Starcie między prawicą a lewicą opuszcza miejsce zajmowane między establishmentem a anty-establishmentem, a debata dotyczy napięcia między perspektywą nacjonalistyczną a globalistyczną”. Ze swoim nieprzejednanym stanowiskiem wobec nielegalnej imigracji oraz poparciem dla protekcjonistycznych środków mających ochronić amerykańską gospodarkę, Trump „jest wzorem nacjonalisty, który znajduje uznanie pośród tych, którzy czują się wykluczeni i zdradzeni przez globalizacyjne plany”.

 

„Nadzwyczajność”. Tłumacząc – jak to jest w przypadku demokracji – że globalizacja nie jest dobrem samym w sobie, doktryna społeczna mówi o pewnym napięciu między „nowymi nadziejami” a „niepokojącymi zapytaniami”, jakie wzbudził ten proces. Retoryka Trumpa robi wrażenie na Amerykanach zaniepokojonych tymi pytaniami, którzy czują się zdradzeni przez nadzieje. Jego wyborcy nie mają złudzeń co do perspektyw światowego postępu zgodnego z amerykańską tradycją, którą wciela Clinton.

Polityka zagraniczna jest obszarem, na którym wizja obydwu kandydatów zarysowuje się wyraźniej. Trump lgnie do tak zwanej realistycznej szkoły stosunków międzynarodowych, pojmuje relacje między Stanami w granicach bilateralnych, nie stawia warunków wstępnych dialogowi z innymi mocarstwami – od Rosji po Koreę Północną – ponieważ odrzuca ideę „amerykańskiej nadzwyczajności”: Ameryka nie jest dla niego narodem uniwersalnym, obarczonym przez Historię przez duże „h” zadaniem oświecania drogi prowadzącej ludzkość ku demokracji i kapitalizmowi (koncepcja, która przez pokolenia nadawała kształt zarówno partii republikańskiej, jak i demokratycznej), ale jest supermocarstwem, które musi przede wszystkim zająć się tym, co wydarza się w jego własnych granicach. Pozycja Ameryki, jaką wyobraża sobie Trump, opiera się na braku zaangażowania i wyizolowaniu.

Clinton, odwrotnie, jest obrończynią perspektywy nadzwyczajności oraz związanej z nią koncepcji historii: to nie tylko ze względu na pogardę dla osoby Trumpa, ale także z powodu nieudawanej zbieżności zapatrywań z wizjami Hillary, republikanin George H.W. Bush, zwolennik wizji globalistycznej, oraz wielu intelektualistów, którzy zainspirowali „wojnę strachu” George’a W. Busha, zmieniło partię.

 

Epokowe przejście. „Czy Kościół jest po stronie narodu, czy też globalistów?” – zadaje sobie pytanie Reno, który uwydatnia „moment dezorientacji świata, obejmującej także nas, katolików. Zasady solidarności, subsydiarności i ludzkiej godności, mające na celu poszukiwanie wspólnego dobra, wciąż posiadają – tak sądzę – niewiarygodną oryginalność: perspektywy polityczne, które nie uznają ostatecznego wymiaru, tego, że w historii działa nie tylko ludzka ręka, nie przypominają nic innego jak tylko środki zastępcze. Wyzwanie polega na ukierunkowaniu tych zasad w taki sposób, by stały się one odpowiednie do tej fazy współczesności” – mówi Reno.

Jedną z kluczowych kwestii, zwłaszcza dla amerykańskich katolików, jest stanowisko kandydatów w kwestii życia i rodziny. Całe pokolenia katolików głosowały, podążając za sztandarem aktywizmu pro-life, ale dzisiaj także ten schemat przepadł. I to nie tylko dlatego, że jak stwierdza Reno, „przegraliśmy zdecydowanie kulturowe batalie”, ale także dlatego, że nawet kandydat republikanów nie stawia w centrum swojej politycznej działalności kwestii aborcji, rodziny i gender. Na początku kampanii zadeklarował ogólną konserwatywną ortodoksję w tej materii, a następnie zdecydowanie zignorował problem.

W ten sposób, koniec końców, dla katolików sprawa staje się o wiele głębsza – bardziej fascynująca – niż to, „na kogo głosować”. „Wydaje mi się, że kontekst ten jest dla nas zaproszeniem, byśmy żyli nowymi formami świadectwa, poszukiwali nowych przestrzeni dialogu i proponowali nowe pomysły dla dobra wspólnego wszystkich” – wyjaśnia Reno. Ulotka amerykańskiej wspólnoty CL, zatytułowana „Protagoniści naszej historii”, wyznacza to epokowe przejście: zaproszenie do przebudzenia osoby, kiedy wszystkie struktury, biurokracje, slogany i kandydatury pokazują ich typowo ludzką kruchość.

 

DZIEŃ WYBORÓW

Wieczorem 8 listopada dowiemy się, kto – Clinton czy Trump – zostanie 45. prezydentem Stanów Zjednoczonych Ameryki. W dniu wyborów Amerykanie nie wskażą jednak bezpośrednio swojego przywódcy. Tak naprawdę wybiorą 538 wielkich elektorów, którzy 19 grudnia wskażą formalnie nowego lokatora Białego Domu.

Każdy z 50 stanów przedstawia liczbę wielkich elektorów proporcjonalną do zaludnienia. Zgodnie z zasadą winner takes all, kandydat na prezydenta, który wygra w jednym stanie choćby tylko jednym głosem, zyskuje wszystkie „głosy wyborcze” (czyli wielkich elektorów), jakimi dysponuje dany stan. Konieczna większość wynosi 270 delegatów.

Nowy prezydent zostanie zaprzysiężony w styczniu 2017 r. Będzie sprawował swój urząd przez 4 lata i będzie mógł być wybrany ponownie tylko jeden raz.


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją