Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2016 > wrzesień / październik

Ślady, numer 5 / 2016 (wrzesień / październik)

Listy

Piękno, które nigdy się nie znudzi i inne...


Były to moje pierwsze wakacje, na które pojechałam jako studentka. W Małem Cichem byłam już na wakacjach młodzieżowych, znałam także parę osób, które w tym roku przeszły z grupy młodzieżowej do grupy studenckiej. Jednakże spotkanie to było nowym doświadczeniem, pozwalającym wzruszyć się rzeczywistością na nowo. Przyjechałam pełna obaw, wątpliwości, rozdygotania, pragnień przeżycia tego pięknego czasu jak najlepiej, jak najbardziej intensywnie i świadomie. Hasło: „Ukochałem cię odwieczną miłością, ulitowałem się nad twoją nicością” było pierwszym sygnałem, że Chrystus jest ze mną, że zawsze mnie wyprzedza, czeka na mnie, a gdy nie mogę już dalej iść pod górę (jak podczas naszej wycieczki na Gęsią Szyję), On poniesie mnie jak zagubioną owieczkę. Ania, Gosia i Natalia śpiewały: „I am not alone, You will go before me, You will never leave me” („Nie jestem sam, Ty pójdziesz przede mną, Ty mnie nigdy nie opuścisz”). On wyrywa nas z nicości, z naszej nędzy, co zostało podkreślone podczas wieczoru filmowego, kiedy oglądaliśmy ekranizację Nędzników. Świadectwo pani Barbary Engel o cudzie eucharystycznym w Legnicy ukazało nam to, co się wydarza podczas każdej Mszy św. – możemy wpatrywać się w lśniący opłatek, nie widząc nic poza nim, ale wciąż pytamy: „Kim Ty jesteś?”. Bo jest to niepojęta tajemnica. Każdego dnia ksiądz Tomek tłumaczył, czym jest miłosierdzie – to wzruszenie Boga nad naszą małością. Wzruszenie niesie ze sobą osąd i poryw serca. Bóg nie mógł pozostać obojętny, widząc takie zagubienie, taką nędzę i potrzebę miłosierdzia w ludziach. „W obliczu oporu człowieka, Bóg jest poniekąd zmuszony ukazać swoje wnętrze pełne miłości i miłosierdzia”. Chrystus mówi: „Kocham cię, bo ty Mnie nienawidzisz”. Dla Niego największą sprawiedliwością jest Jego Miłosierdzie. Takiej Miłości (przez duże „m”) i Przyjaźni (przez duże „p”) uczyliśmy się przez cały tydzień. Wiem już, a wyjazd ten jeszcze dobitniej to potwierdził, że wspólnota Ruchu jest miejscem, gdzie wzrastam bardziej, niż jestem w stanie to sobie wyobrazić. Każdy gest wskazuje na coś większego – na miłosierdzie. Nigdzie indziej nie doświadczam tak mocno miłosierdzia jak w Ruchu. To za każdym razem pociąga, jest atrakcyjne, to piękno nigdy się nie znudzi. Bo Chrystus jest w każdym z nas. Jesteśmy jak wspólnota pierwszych chrześcijan, o których mówiono ze zdziwieniem: „Patrzcie, jak oni się miłują!”. W tym towarzystwie, jak kiedyś powiedziała mi Ania Bonk, moje serce jest traktowane poważnie. Nie boimy się dzielić naszymi doświadczeniami, bo miłujemy się nawzajem, kochamy, co widać w każdym geście, w każdym, nawet niepozornym, znaku. Chrystus daje nam ogrom swego miłosierdzia, wylewa je na nas. To, że przekazujemy je dalej, jest tylko pokorną odpowiedzą, pełną wdzięczności za Jego hojność. I dzięki temu wiemy, o co walczyć i „jak żyć”.

Ola, Opole

SZCZEGÓLNE DOBRO DLA NAS

Ubiegłoroczne sierpniowe wakacje CL były dla mojej rodziny wyjątkowe. Dowiedziałam się wtedy, że spodziewam się dziecka. W ciągu dwóch godzin wczesnym rankiem ułożyłam sobie plany na przyszłość, obliczyłam, do kiedy będę pracować, i poleciłam nas Bogu. Z radością zaczęliśmy wspólnie z mężem oczekiwać trzeciego potomka. „Starszakom” przekazaliśmy nowinę nieco później, jednak na tyle wcześnie, aby mogli z nami przeżywać ten czas oczekiwania.

Nie miałam żadnych obiekcji, gdy lekarz prowadzący zlecił badania prenatalne, wskazane dla kobiet, które ukończyły 35. rok życia. W USG pewne parametry wyszły na granicy normy. Badanie krwi miało w moim mniemaniu pokazać, że wszystko jest w porządku i uspokoić mnie. Wynik badania miał omówić genetyk. Wiedziałam, jak przebiega cała procedura, nie wzbudziło to więc moich obaw. Dowiedzieliśmy się jednak, że jest bardzo duże prawdopodobieństwo, że dziecko ma aberrację chromosomu 21., czyli zespół Downa. Genetyk rozmawiał z nami z dużym wyczuciem, nalegał jednak na aminopunkcję, co w połączeniu z przekazanymi informacjami wywołało we mnie i w mężu duże wzburzenie i ostatecznie wizytę oceniliśmy bardzo negatywnie. Nie zgodziliśmy się na ten zabieg, ponieważ nie chcieliśmy, by chęć pozyskania jakiejkolwiek wiedzy stała się zagrożeniem dla naszego dziecka.

Po powrocie do domu potrzebowałam pocieszenia, ale żadne „Będzie dobrze” usłyszane od człowieka nie było w stanie mnie uspokoić. Wtedy natknęłam się na następujące słowa Pisma Świętego: „Nasze dziecko pójdzie w drogę zdrowe i zdrowe powróci do nas, a oczy twoje zobaczą ten dzień, w którym on zdrów przyjdzie do ciebie. Nie martw się i nie lękaj o niego, siostro! Towarzyszy mu bowiem dobry anioł, więc będzie miał szczęśliwą podróż i wróci zdrowy” (Tb 5, 18-5,23). Te słowa dały mi nadzieję i pozwoliły spokojnie oczekiwać na rozwiązanie.

11 marca przyszedł na świat Dawid. Był malutki i potrzebował inkubatora w tych pierwszych dniach. Na sali porodowej, zaraz po urodzeniu prosiłam lekarza o dokładne zbadanie mojego synka, zwróciłam uwagę na wcześniejsze badania. Dawid urodził się z zespołem Downa, jednak zaskoczyła nas jego dobra kondycja. Zdumiona była nawet pani ordynator oddziału noworodków, która przyszła do mnie najpierw z pretensjami, że rodziłam u nich w szpitalu. Chyba po prostu się bała, że nie będzie w stanie pomóc, jeśli wady zazwyczaj towarzyszące zespołowi Downa okażą się duże. Dawid przechodził kolejne kontrole specjalistów, a ja widziałam, jak spełniają się słowa… Kardiolog zbadał serce, okulista – oczy, audiolog – słuch, neurolog – odruchy… Nie stwierdzili żadnej wady towarzyszącej. Będąc jeszcze w szpitalu, zaczęłam karmić Dawida piersią. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że to także jest szczególną łaską. Najczęściej słabe napięcie mięśni uniemożliwia karmienie dziecka z trisomią 21. w ten sposób. Oczywiście my, na miarę naszych ludzkich możliwości, dokładamy wszelkich starań, by dobrze wychowywać Dawida, rehabilitujemy go od drugiego miesiąca życia i staramy się, aby nie zaniedbać wskazanej przez lekarzy pielęgnacji. Jego postępy w rozwoju bardzo nas cieszą. Jego przyszłość jest jednak w rękach Kogoś Innego. Dawid bardzo mocno uświadamia nam, że nie można polegać na własnych planach ani obmyślać czarnych scenariuszy na przyszłość. Towarzystwo przyjaciół z Ruchu pomogło mi przywołać się do porządku w pierwszych dniach po porodzie. Szczególnie skupić się na moim wspaniałym synu, a nie na przyszłości, która jest w gestii Boga. Nie wiem, co miał na myśli Pan, mówiąc o zdrowiu w przeczytanym przeze mnie fragmencie Pisma Świętego, ale wiem, że On nas nie opuści, a Dawid jest szczególnym dobrem dla nas.

Sylwia i Mariusz, Lubsza

CZYTAJĄC W POCIĄGU „STRONĘ PIERWSZĄ”

Drogi księże Juliánie, już jakiś czas temu wydrukowałem sobie Formę świadectwa, „Stronę pierwszą” z wrześniowych „Tracce”, ale nigdy nie znajdowałem czasu, by ją przeczytać. A przecież zauważam, że egzystencjalna niepewność sprawia, że nogi mam jak z galarety, a daleko od domu, od mojej pewności, często jestem zdezorientowany. Dzisiaj, wracając pociągiem z Brukseli do Paryża, gdzie pracuję od sześciu miesięcy, wreszcie zanurzyłem się w lekturę. Natychmiast zostaję porażony i pochłaniam stronę za stroną. Czytając, zaczynam lepiej rozumieć to, co wydarzyło mi się w ostatnich miesiącach. Przypominam sobie o przyjaciółce z Mediolanu, z którą pracowałem tylko przez trzy miesiące, a którą tego lata po długiej chorobie Pan zabrał do siebie. Mimo wszystko przejawiała ona jednak pewność – byłem z nią w kontakcie niemal codziennie za pośrednictwem WhatsAppa – pasję do życia zdobytego po przebyciu pełnej udręk drogi wiary. Kiedy czytam o „murach” i „dialogu”, przychodzi mi także na myśl inna moja koleżanka, weganka, wielbicielka jogi, niezadowolona z pracy, która nigdy nie cenzurowała swojego pragnienia, a po śmierci naszej wspólnej przyjaciółki znalazła siłę, by wreszcie zacząć robić to, co fascynowało ją najbardziej: uczyć. Czytając fragmenty o świadectwie, przychodzą mi na myśl najlepsi przyjaciele z mojej wspólnoty w Pisie, którzy poważnie potraktowali prośbę Papież: żeby przyjmować imigrantów. W połowie września wraz z proboszczem parafii zorganizowali festyn naszej wspólnoty z udziałem 60 imigrantów goszczonych przez okoliczne organizacje. A potem, kiedy czytam o Nędznikach, rozumiem, że moja uraza do jednego z moich przełożonych rodzi się z tej źle skrywanej chęci uporządkowania rzeczywistości (czasem chciałbym zrobić jak Piotr i wyjąć miecz!). Inna sprawa to dawanie świadectwa o miłosierdziu, które otrzymujemy, o czym świadczyli ostatnio różni moi przyjaciele. Zastanawiam się także nad moją rodziną i nad tym, jak moja żona, ja i moje trzy córki, w całkowicie różnych okolicznościach poszukujemy swojej drogi i jak każdy z nas w spotkaniu z Ruchem, a więc z Chrystusem, czuje się przytulony, sprowokowany, wsparty i ciśnięty w świat.

Gianpaolo

RODZINA

„CZY BĘDĘ DLA NIEGO ODPOWIEDNIĄ MAMĄ?”

Mam dwoje dzieci: Laurę i Fabia, który jest niepełnosprawny. Od samych jego narodzin ja i mój mąż mieliśmy wrażenie, że coś jest nie w porządku. Wreszcie zdiagnozowano u niego porażenie mózgowe. Nigdy nie byłam z tego powodu zła na dobrego Boga, co uważam za ogromną łaskę. Serce podpowiadało, że to, co pochodzi od Boga, tak czy inaczej jest dobre. Kiedy dowiedziałam się o niepełnosprawności Fabia, zadałam sobie pytanie, co to wszystko może znaczyć? Potem jednak pojawiło się pytanie dotyczące mnie: „Czy będę w stanie dobrze wychować to dziecko? Czy będę dla niego odpowiednią mamą?”. Mijają lata, Fabio rośnie, jest radosny i pogodny, ale potrzebuje ogromnej pomocy: ma problemy poznawcze, nie chodzi za dobrze, ale możliwość robienia tych rzeczy jest dla niego największą łaską. To, że mój syn jest dla mnie dobrem, zrozumiałam, pokonując wraz z nim długą drogę, która zaprowadziła mnie do aktywniejszej przynależności do chrześcijańskiej wspólnoty. Przykład: kiedy zaprowadzałam go na lekcje katechizmu, ponieważ byłam przekonana, że było to dla niego czymś dobrym, zauważyłam, że było to dobre przede wszystkim dla mnie, a jego miłość do Jezusa, której tam się uczył, zaraziła także mnie. Za pośrednictwem Fabia odkryłam na nowo, że wiara jest zdolna objąć każdą sytuację, bolesną i trudną. Poprzez jego ograniczenie odkryłam także moje ograniczenia, oczywiście odmienne, to, że ja także jestem potrzebująca. Nie jest łatwo móc zawsze powiedzieć, że drugi jest dobrem, nawet jeśli chodzi o własne dziecko, przede wszystkim w kontekście takim, jak ten, w którym żyjemy, który często mówi coś przeciwnego. Dzisiaj wciąż, gdy Fabio ma 27 lat, zadaję sobie pytanie, czy jestem dla niego odpowiednią mamą, jestem jednak całkowicie pewna, że on jest dzieckiem odpowiednim dla mnie.

Alessandra

TRZĘSIENIE ZIEMI

„ZNÓW POCZUŁAM TO ROZDARCIE”

Wiadomość o trzęsieniu ziemi i obrazy stamtąd poruszyły mnie. Z pewnością dlatego, że sama już to przeżyłam, wraz z moją rodziną, owego 6 kwietnia 2009 roku w Aquili. Znowu poczułam to rozdarcie, które boli, które otwiera ci serce i budzi pytanie: „Dlaczego?”. Nie straciłam nikogo z rodziny, co więcej, moja córka Maria ocalała dzięki temu, że tamtego wieczoru bolał ją ząb. 7 kwietnia byłam zagubiona, było mi przykro z powodu mojego domu, wszystkich osób, które zginęły, przepełniało mnie jednak także zdumienie: wciąż myślałam o cudzie ocalenia Marii. Dzisiaj właśnie ze względu na całą historię, która miała miejsce po trzęsieniu ziemi, tym bardziej chciałabym tam być, chciałabym pomóc tamtym osobom w ich cierpieniu, chciałabym im powiedzieć, że Jezus je kocha. Mogę powiedzieć, że z trzęsienia ziemi w Aquili zrozumiałam jedną rzecz: nie ma nic ważniejszego od osoby, nic nie jest ważniejsze od mojego „ja”. Poruszają mnie okrzyki radości strażaków i innych osób, kiedy ratują czyjeś życie, kiedy udaje im się wydobyć spod gruzów dziecko albo jakiegoś chłopaka. Ten okrzyk mówi wszystko. Całe Włochy zatrzymały się wobec tych obrazów z pragnieniem, by spod gruzów zostali wydobyci żywi ludzie. Wzrusza mnie mój kuzyn, który mówi: „Dzisiaj uratowaliśmy tylko dwie osoby!”. Słowo „tylko” dodaje z goryczą, ponieważ wyciągnął wielu, którym się nie udało. Modlę się za osoby z Amatrice, aby doświadczyły w swoim życiu osoby Jezusa i Jego objęcia, ponieważ chciałabym podarować im to, co ja sama otrzymałam.

Grazia, L’Aquila

CZEGO DOWIEDZIAŁEM SIĘ O SOBIE, PRACUJĄC W RIMINI

Mam 17 lat, jestem Włochem, ale mieszkam w Stanach Zjednoczonych. Zawsze lubiłem sport, zwłaszcza piłkę nożną. Gdy doszedłem do szkoły średniej, nie mogłem się doczekać, żeby zacząć grać w Varsity, najbardziej profesjonalnej szkolnej drużynie. Mniej więcej trzy lata temu przyjechał nas odwiedzić nasz przyjaciel, ksiądz José, któremu miałem okazję opowiedzieć o mojej pasji. Był zadowolony, że może słuchać o moim zainteresowaniu, ale w pewnym momencie zadał mi pytanie: „Kiedy rzeczywistość przyciska do muru i znajdziesz się wobec jakiegoś problemu albo wielkiego pragnienia w sercu, czy sport ci na to odpowie? Czy ci wystarcza?”. W tamtej chwili nie zrozumiałem dobrze pytania. Kilka miesięcy później zacząłem przeżywać trudny okres. Zauważyłem, że moje serce pragnęło wielkich przyjaźni, których nie znajdowałem nawet pośród kolegów z drużyny. Byłem wciąż zniecierpliwiony i nerwowy. Latem ubiegłego roku wróciłem do Włoch i poznałem grupę młodzieży z GS. Robiliśmy wspólnie wiele rzeczy: jeździliśmy w góry i nad morze, śpiewaliśmy, grillowaliśmy, rozgrywaliśmy mecze. Z nimi było inaczej: krytycznej ocenie podlegało moje życie i to, czego naprawdę pragnie moje serce. Mogliśmy przebywać ze sobą, będąc po prostu sobą. Wróciłem do Włoch dwa razy, by z nimi być. W czerwcu, przed wyjazdem na wakacje, trener powiedział mi, że gdybym wrócił w sierpniu na treningi, mógłbym potem grać dla Varsity. Ale moi włoscy przyjaciele zaprosili mnie, bym pracował z nimi podczas Meetingu w Rimini. To właśnie wybrałem. Moim pierwszym zadaniem było sprzątanie pawilonów i zbieranie śmieci. Gdyby ktoś powiedział mi to dwa lata temu, nigdy bym nie uwierzył! Ja, który dla sprzątania rezygnuję z Varsity! Obecnie wróciłem do szkoły, pozwalają mi trenować w Varsity, ale nie mogę grać w meczach. Jestem jednak zadowolony z wyboru, którego dokonałem, ponieważ dzięki niemu zrozumiałem rzeczy ważne dla życia. 1. Istnieje miejsce, w którym mogę być sobą i znaleźć ludzi, z którymi mogę docierać do istoty wszystkiego. 2. Nie ma prawdziwej przyjaźni, jeśli nie ma w niej Jezusa; mogę należeć do drużyny liczącej nawet 50 osób, ale czuć się samotny, ponieważ ograniczany różnymi miarami. Ten, kto opiera więzi na Jezusie, kocha siebie z wadami i błędami. 3. Wielką radość sprawiło mi sprzątanie stoisk, ponieważ pięknie jest pracować razem z przyjaciółmi, by uczynić coś pięknym dla wszystkich.

Pietro, Rochester (USA)

MAŁE SPRAWY, KTÓRE OBALAJĄ MURY

W ostatnich dniach zobaczyłam, jak upada jeden z murów: nieskrywana nieufność, jaką zawsze żywiłam wobec religii, która zawsze stanowiła część mojego życia, będąc czymś negatywnym, jakimś brakiem. Urodziłam się i dorastałam w Albanii w reżimie komunistycznym, w reżimie, który zabraniał praktyk religijnych, niszczył miejsca kultu. Ten, kto został przyłapany na praktykowaniu, był wtrącany do więzienia. Moja rodzina była prawosławna. Moja mama potrafiła nam przekazywać wszystkie chrześcijańskie wartości, takie jak poszanowanie i miłość do drugiego, ogołocone jednak z jakichkolwiek powiązań religijnych. Mimo wszystko wciąż jednak tkwi we mnie wspomnienie tego, jak modli się w milczeniu. Jako dziecko podchodziłam do niej zaciekawiona i prosiłam, by nauczyła także mnie się modlić, ale ona zawsze odmawiała. Tajemnica potęgowała zafascynowanie tym zakazanym rytuałem i w ten sposób patrzyłam na nią dalej, próbując naśladować jej gesty. Zatraciłam to przyzwyczajenie z wiekiem. Do Włoch przyjechałam jako całkowita ateistka. Przez pierwsze dwa lata pracowałam, opiekując się pewnym starszym małżeństwem. Był to bardzo trudny okres, miałam małe dziecko i często musiałam zabierać je ze sobą do pracy; musiałam uważać zarówno na mojego synka, jak i na te osoby, bez przerwy byłam pod presją i w tych kryzysowych momentach nigdy nie otrzymałam ani odrobiny pomocy czy zrozumienia, jakiego bym oczekiwała. A przecież te starsze osoby były bardzo religijne, codziennie towarzyszyłam im, zaprowadzając je do kościoła. W tamtym właśnie momencie coś we mnie pękło: spotkałam bardziej powierzchowną stronę religii. A wszystko po to, by doczekać dzisiejszego dnia. Moja dobra przyjaciółka Gianna należy do ruchu Comunione e Liberazione. Wiele razy mi o nim opowiadała, ale zawsze byłam bardzo oporna wobec jakiegokolwiek propozycji zaangażowania. Ona w odpowiedzi na to zaprosiła mnie na wakacyjny wyjazd: cztery dni w Val d’Aosta. Wątpliwości było mnóstwo, zarówno we mnie, jak i w moim mężu muzułmaninie, ale wreszcie pojechaliśmy. I te cztery dni były nieoczekiwaną niespodzianką; były światłem, które rozjaśniło moją nadzieję na jutro. Było nas 450, poznałam mnóstwo osób, którym naprawdę leżała na sercu pomoc drugiemu i poszukiwanie dobra. Wakacje zakończyły się spotkaniem, podczas którego z humorem zostały pokazane na scenie znaczące momenty tych dni. Organizatorzy zaprosili osoby pochodzące z innych kultur. Każdy z nas został poproszony o przetłumaczenie jednego zdania na swój język i jego zaśpiewanie. Słyszałam, jak inne osoby śpiewają w moim języku. Współdzieliliśmy magiczną chwilę, powiedziałabym, niemal rytualną, ale bardziej rytualną po ludzku i uniwersalnie, niż odnoszącą się do jednej religii. Od lat pracuję jako mediator kulturowy i sądzę, że to właśnie drobne gesty mogą naprawdę zmienić świat.

Florentina, La Spezia

WAKACJE, EKIPY, A POTEM TA FALA…

Najdroższy księże Carrónie, Anduela jest moją albańską uczennicą z czwartej klasy liceum, nie jest jeszcze ochrzczona, ponieważ jej rodzice wywodzą się z tradycji muzułmańskiej. Poznała nas w pierwszej klasie liceum. W tym roku nie miała żadnych poprawek i od razu zgłosiła swoją gotowość do podjęcia wszystkich inicjatyw: przyszła przyrządzać posiłki dla zdających maturę, zaczęła przygotowywać wakacje, zafascynowana zwłaszcza Miguelem Mañarą, którego chciała zaprezentować wraz z gronem przyjaciół, a potem miała pierwszy raz w życiu pojechać jako wolontariuszka na Meeting oraz na Ekipy. 13 lipca jej tata Nazmi – bardzo dobry człowiek, który z myślą o przyszłości swoich dzieci pozostawił w Albanii dobrze płatną pracę, by przyjechać do Włoch i pracować jako murarz – wybrał się nad morze z jednym z kuzynów. Nie wiadomo, jak to się stało, że on, który bał się głębokiej wody, postanowił wykąpać się w dniu, w którym morze było wzburzone. Przychodzi fala: kuzyn zostaje wyrzucony na brzeg, on na początku rozpaczliwie wymachuje rękami, po czym znika pod wodą. W wyniku reanimacji serce znów zaczyna bić, ale on sam pozostaje w śpiączce przez dwa dni. Anduela natychmiast wysyła mi wiadomość: „Mój tata jest w bardzo ciężkim stanie, módlcie się za niego”. Biegnę do szpitala, gdzie znajduję ją z jej mamą i dwoma kuzynami, jest załamana, ale nie zrozpaczona, zawierza tatę księdzu Giussaniemu, a wieczorem prosi młodzież z GS w Mediolanie, by udali się na cmentarz Monumentale i tam się modlili; odważnie pyta lekarzy o stan taty, patrzy na wszystko i jest pewna, tajemniczo pewna, że cierpienie nie jest bezsensowne, że jej tata należy do Kogoś Innego. Pociesza mamę, która podczas powodzi w Genui straciła siostrę i siostrzenice. Przychodzą wszyscy krewni, a niektórzy z nas są tam bez przerwy. W międzyczasie pół świata porusza się dla niej, ludzie modlą się wszędzie, a w szpitalu zaczynają zadawać sobie pytanie, co takiego jest w tej albańskiej rodzinie. 15 lipca, w pierwszy dzień wakacyjnego wyjazdu GS, respirator zostaje odłączony. Tata zmarł. Anduela jest podporą wszystkich. Opóźniam wyjazd w góry, ponieważ chcę być z nią. W przedsionku oddziału reanimacyjnego, kiedy krewni chcą wrócić do domu, ona oznajmia, że pragnie, by odmówiony został Różaniec za jej tatę, w kościele. Mówi, że on teraz wszystko widzi, a jej krewni, jeśli będą chcieli, przyjdą, a jeśli nie, zostaną w domu. Organizujemy Różaniec na następne popołudnie. Jadę w góry do młodzieży i wracam następnego popołudnia z dwójką jej najlepszych przyjaciół. O 17.30 plac przed kościołem wypełnia się ludźmi: przyjaciółmi z Ruchu, młodzieżą z CLU, kolegami, rodzicami. Anduela przychodzi uśmiechnięta z niewidomą babcią, która okazuje się goszczącą ich w swoim domu Włoszką (obecnie są jej jedyną rodziną), oraz trzema muzułmańskimi kuzynami. Mamie i bratu nie udaje się przyjść. Różaniec był przygotowany bardzo starannie, przepiękne pieśni, byłam obok niej, modliła się i śpiewała. Po zakończeniu wszyscy się żegnają. Prosimy o ofiarę, by pomóc rodzinie w przetransportowaniu ciała do Albanii, w mgnieniu oka zbieramy przy wyjściu 2200 euro. Jest także dyrektor mojej szkoły, który dziękując, mówi mi, że powinniśmy wesprzeć Anduelę w szkole w następnym roku. Potem uściski – był to dzień jej 18. urodzin – a potem my na wakacje, ona – do Albanii. Wieczorem wiadomość od niej: „Nigdy dotąd nie czułam się tak przygarnięta i wyczekiwana”. Kuzyn, który pojechał z tatą nad morze, o zupełnie zmienionej twarzy (na początku miał tylko wyrzuty sumienia), sfilmował wszystko, ponieważ, jak powiedział, nigdy wcześniej nie był w kościele i nie widział czegoś tak pięknego. Nagrał wszystko, by pokazać krewnym, którzy nie przyszli. Następnie muzułmański pogrzeb w Albanii. Anduela pisze mi, że ból jest przeogromny, wypełniają go wspomnienia i płacz, ale potem przez telefon dodaje, że przybyło także kilku krewnych, którzy nie rozpaczają i mimo że nie znają Boga, mówią, że to był moment Nazmiego, ponieważ życie nie należy do nas. „Oto właśnie, nawet tutaj tworzy się szczelina dla dobra, w momencie cierpienia nawet ten, o kim nigdy by się tego nie powiedziało, zauważa Boga”.

Marina, Genua

DAWNI UCZNIOWIE

NA WYCIECZCE, ZAPOMINAJĄC NAWET O POKEMONACH

Po wielokrotnie ponawianym zaproszeniu w kwietniu w gronie dziesięciu osób, złożonym z moich obecnych i dawnych uczniów, zaczęliśmy spotykać się systematycznie, by stawić czoła pytaniom dotyczącym życia, które wielokrotnie mi zadawali i o których dużo rozmawialiśmy podczas wspólnie spędzonych lat (uczę religii w technikum) w duchu wielkiej przyjaźni i wzajemnego szacunku. Zaproszenie na spotkanie, podczas którego prezentowano książkę księdza Gianluki Attanasia o siostrze Faustynie Kowalskiej, nakręciło spiralę. Zaczęliśmy wychodzić razem na pizzę, a potem, z czasem, regularnie się spotykać (jedno spotkanie było piękniejsze od drugiego). Nikt z nich nie żyje na co dzień chrześcijaństwem, ale za każdym razem, gdy się spotykaliśmy, wracaliśmy do domu zadowoleni, ja w pierwszej kolejności, z sercem przepełnionym sympatią. Zaprosiłem ich na spotkanie z zaprzyjaźnionymi księżmi, poszliśmy zobaczyć Madonnę w grocie Leonarda da Vinci, spotkaliśmy się z księdzem z Papieskiego Instytutu Misji Zagranicznych (PIME), który przyjechał na kilkutygodniowy urlop z Kambodży, a przede wszystkim przygotowaliśmy wystawę pokazaną na rynku w Cinisello. Rozmawialiśmy ze wszystkimi osobami, które do nas podchodziły. Radość na ich twarzach pod koniec dnia była naprawdę oczywistością czegoś nieprzewidywalnego, co stało się spotkaniem. Pewnej soboty pojechaliśmy na wycieczkę nad Lago Maggiore. Wyjeżdżając, wszyscy byli zajęci Pokemon Go, nową grą, która robi furorę wśród użytkowników smartphone’ów. Z upływem dnia, po wizycie w pustelni św. Katarzyny, modlitwie Anioł Pański, w której uczestniczyli tylko chętni, wycieczce, obiedzie, zabawach i kąpieli w jeziorze, dzięki nim zobaczyłem metodę z innego świata, zrozumiałem sens letnich wakacji naszych wspólnot. W drodze powrotnej nikt już nie myślał o Pokemonach, wszyscy starali się zrobić coś wspólnie. Facebook i WhatsApp zapełniły zdania i zdjęcia wychwalające piękno tego, co się wydarzało. Niektórzy pytali mnie, jak można się wyspowiadać.

Francesco, Cinisello Balsamo (Mediolan)


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją