Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2005 > listopad / grudzień

Ślady, numer 6 / 2005 (listopad / grudzień)

Listy

Żelazny rocznik

i inne...


Żelazny rocznik

Drogi księże Carrón, jestem „młodzieńcem” ze słynnego żelaznego rocznika 1917 r. „odrodzonym” w wierze w 1972 r. dzięki łasce spotkania. Chrystus stał się dla mnie konkretnie obecny poprzez osoby żyjące wiarą z zaangażowaniem całej wrażliwości serca i w sposób naprawdę przekonujący, we wspólnocie tworzonej przez charyzmat naszego niezapomnianego ks. Giussaniego. Nie „odczuwam” bólu z powodu jego braku, gdyż nadal pozostaje dla mnie obecny na dwa sposoby: przez charyzmat coraz bardziej przekonujący, i dzięki tobie, który stałeś się dla nas kimś ważnym i drogim jak on. 7 lipca pojechałem na pielgrzymkę do Asyżu. Obok mnie usiadła pewna dziewczyna z Mediolanu, która towarzyszyła mi przez całą podróż. Znajomość ta stała się początkiem przyjaźni, opartej na wspólnej wierze w Chrystusa. Na jeden z moich listów odpowiedziała: „Najdroższy, poruszyło mnie piękno i głębia Twojego listu, dzięki któremu zauważam, że łączy nas ciągłe «poszukiwanie», choć prowadzimy je w różny sposób. Chciałabym mieć Twój entuzjazm zrodzony przez spotkanie z osobami o wysokiej kulturze duchowej. Masz rację twierdząc, że zostałeś «odrodzony» przez spotkanie z Ruchem i czujesz się wciąż odradzany wewnątrz grupy i w momentach ofiarowanych celebrowaniu Liturgii Eucharystycznej. «Zazdroszczę» Ci, w znaczeniu pozytywnym, «młodości» serca, wyjątkowych i przeżywanych z entuzjazmem kontaktów z innymi, które są owocem zawsze żywej, głębokiej, nieustannie poszukującej wiary. Dzięki Tobie zrozumiałam jak cudowne może być działanie Boga w sercu i w życiu człowieka pozwalającego aby pociągnęła do miłość do Chrystusa. Na nowo zapaliłeś wielką nadzieję w moim sercu, chęć zaufania człowiekowi, pomimo wszelkich podłości świata, ponieważ serce każdego człowieka jest dobre, ponieważ każde ludzkie serce potrzebuje absolutnej Miłości, jaką tylko Bóg może nam dać. Irena”. Jestem coraz bardziej świadomy jak niezasłużony, a jednocześnie ogromny jest dar mojego „odrodzenia”, i co dzień błagam Pana aby czynił mnie bardziej godnym tej ciągłej łaski.

Giancarlo, Miramare

 

Narodzona dwa razy

Drogi Księże Carrón, gościnność czyni cuda. Słyszałam to kiedyś, a teraz doświadczyłam i jestem pewna, że tak jest, bardzo pewna, ponieważ sama stałam się żywym tego przykładem. Samą siebie mogę nazwać prawdziwym cudem gościnności i gotowości do przyjęcia każdego. Opowiem dlaczego. Urodziłam się w Mediolanie, gdzie mieszkam od 37 lat. W środowisku, gdzie rosłam nie pozwalano mi na żadne przejawy gniewu, ponieważ mogłabym spowodować kryzys moich bliskich. Nie mogłam wyrażać z wolnością moich pragnień, idei, siebie samej, aby nie doprowadzać do kłótni i konfliktów. W końcu doszło do sytuacji, że we wszystkich moich relacjach zachowywałam się tak, jak według mojego wyobrażenia chciałaby stojąca przede mną osoba. Taki sposób życia dławił mnie, „ciągnęłam” jakoś moje egzystowanie. Znalazłam się w punkcie, gdzie już praktycznie nie wiedziałam co mi się podoba, czego chcę, jakie są moje pragnienia; czułam jeszcze, że chcę być szczęśliwa, ale nie miałam pojęcia jak. Nie wiedząc czego chcę męczyłam się najbardziej przy podejmowaniu decyzji. Kończąc liceum klasyczne z najlepszymi ocenami nie wybrałam pasjonującej mnie chemii, ponieważ bałam się że nie podołam. Wybrałam prawo, które było łatwiejsze, a przede wszystkim polecane przez mojego ojca. Żyłam w niekończącym się wewnętrznym konflikcie, żywiąc systematycznie udaremniane nadzieje i pragnienia. Praca, jedyna rzecz do jakiej czułam się wezwana, nie wystarczała mi dla dokonania pozytywnego osądu mojego życia, zdecydowanie chciałam więcej. Chciałam wyjść za mąż i mieć dzieci, ale jak mogłam to zrealizować, jeżeli wobec chłopca nie byłam w stanie zauważyć, że jest we mnie zakochany? Byłam jakby bardziej zdominowana lękiem przed samotnością niż pragnieniem prawdziwego towarzystwa. Cierpienie jakie nosiłam w sobie doprowadziło mnie do choroby. Trzy lata leczenia nie przyniosły rezultatu, żaden lekarz i lekarstwo nie mogło mi oddać tego, co straciłam, a może nigdy nie miałam: radości i celu życia. W końcu przez dwa anioły (tak, właśnie dwa anioły: Evę i Tizianę) poznałam pewną rodzinę, która zaproponowała, abym pewien czas rekonwalescencji spędziła razem z nimi. Przyjęłam propozycję i właśnie tam, wśród nich narodziłam się powtórnie, czy wręcz narodziłam się, jak zauważył ojciec Claudio. Niczym dziecko, które ze zdumieniem otwiera oczy na świat zaczęłam rozumieć i odczuwać swoje pragnienia, czego chcę, co lubię. Byłam zdumiona i zadowolona słuchając, że jesteśmy stworzeni do szczęścia, gdyż myślałam że szczęście jest rzeczą dotyczącą Raju. Uganianie się za nim jest grzechem i przejawem egoizmu, jak uczono mnie przez wiele lat. Mając 38 lat po raz pierwszy rozgniewałam się na moich rodziców, na moich braci i szefa w biurze bez obawy jak fatalne mogą być tego konsekwencje. W pracy, gdzie nigdy zbytnio nie okazywałam, że jestem katoliczką, zaczęłam podawać informacje o Mszach i przekazywać różne ogłoszenia Ruchu. Z pomocą przyjaciół zorganizowałam w miejscu pracy Szkołę Wspólnoty i daję kolegom Ślady, ponieważ pragnę, aby do ich domów dotarło nasze doświadczenie i aby również oni zostali przyjaciółmi mówiąc „tak” życiu, oczywiście jeśli Bóg zechce. Stałam się zdolna do podejmowania decyzji, zarówno w małych jak i w wielkich sprawach. Znajduję niezmierne upodobanie w praktykowaniu tej mojej zdolności wybierania, to znaczy przylgnięcia do tego, co sprawia, że jestem wolna. Zaczęłam doświadczać obiecanego już tu i teraz stokroć. Mam mocniejsze więzi z licznymi przyjaciółmi ze wspólnoty w Cremie, gdzie się wydarzyła moja przemiana, niż z rodziną. Naprawdę mogę powiedzieć, ze teraz nareszcie jestem taką, jaką zawsze chciałam być, jestem sobą, w końcu sobą. Nauczyłam się rozpoznawać to, czego naprawdę chcę, na przykład w przyjaźni. Staram się u każdego, kogo poznaję uchwycić stronę pozytywną, i nie zadowala mnie już towarzystwo, które mi nie odpowiada. Dziękuję księże Giussani, w głębi serca naprawdę rozpoznaję w Tobie ojca. Dziękuję, ponieważ dzięki Tobie i przez zrodzony z ciebie lud w końcu i ja spotkałam Chrystusa. Dziękuję też Tobie Carrón. Po rekolekcjach Bractwa stałeś się dla mnie kimś bardzo bliskim. Dziękuję, że jesteś tak oddany, abyśmy mogli osiągnąć spełnienie. Dziękuję też Tobie księże Mauro, za twoje ojcostwo w tym, co mi się wydarzyło i wydarza.

Nella, Mediolan

 

Spotkanie w Togo

Drodzy przyjaciele, w towarzystwie przyjaciół z Togo udałem się do małej osady Somaglia, gdzie proboszcz ks. Gianni jest nam bardzo życzliwy, aby spotkać biskupa Philippe Fanoko Kpodzro. Pragnienie spotkania z nim zrodziło się we mnie dlatego, że moi przyjaciele z Togo poprosili abym im towarzyszył. Nie wiedziałem, że jest to Arcybiskup Lomé i przewodniczący episkopatu Togo. Przyjaciele opowiadali mu wszystko, co dla nich robimy, a wtedy biskup zwrócił się do mnie dziękując. Odpowiedziałem, że to jemu należy się podziękowanie za służbę jaką podjął w Kościele, i że to od niego się uczymy. Podarowałem mu numer Śladów i pewien tekst w języku francuskim, opowiadając przy tej okazji o Ruchu. Jak często się zdarza, powiedział że zna CL, ale w Togo jeszcze to doświadczenie nie istnieje. Żywi jednak wielką nadzieję, że również tam Ruch wkrótce się rozwinie. Żartując przyjaciele wskazali mnie jako szefa, a on powiedział mi, że być przewodnikiem to wielka odpowiedzialność. Wyjaśniając żart, powiedziałem, że według mnie, wystarczy iść za kimś, kto jest wpatrzony w Jezusa. On dodał: „Jezus nigdy się nie myli, kto idzie za Nim nie może pomylić drogi”. Rozstaliśmy się dziękując sobie wzajemnie, my odchodziliśmy z jego błogosławieństwem, on z pragnieniem spotkania nas wkrótce w swoim kraju.

Otto, Casalpusterlengo

 

Przyjaciel Joshuy

Ja, Theresa i Mary Ellen w towarzystwie Kathy i Antonia Silvy udałyśmy się do Raleigh, aby spotkać się z Shawnem, przyjacielem Joshuy. Przed tygodniem wyszedł on z więzienia, gdzie poznał Joshuę. Po spotkaniu Joshua napisał o tym do przyjaciół,po czym Theresa zaczęła korespondować również z nim. Następnie Kathy i Antonio jakby go „zaadoptowali” podtrzymując korespondencję. Osobiście po raz pierwszy spotkaliśmy go w sobotę. Kiedy przybyliśmy do jego mieszkania, wyszedł na spotkanie właściwie biegnąc ze szczęścia. Ma 24 lata i właściwie wygląda jak wyjęty z komiksu. Zaraz zaprosił nas do środka, gdzie rozgościliśmy się na podłodze, ponieważ niema jeszcze mebli, dopiero co dostarczono mu łóżko. Zresztą, akurat tego mebla nie używał na razie zbyt często. Pierwszą noc przeleżał z otwartymi oczami, wpatrzony w sufit, gdyż nie mógł uwierzyć, że to, co się dzieje jest prawdą. Pracuje na nocnych zmianach, zatem zapytaliśmy, czy przynajmniej trochę dosypia w ciągu dnia. Odpowiedział, że na razie absolutnie nie, ponieważ boi się, że mógłby coś stracić, czy przegapić. Theresa poprosiła, aby opowiedział o swojej przyjaźni z Joshua. Shown rozpoczął opisując jak został poruszony jego sposobem bycia w więziennej sypialni – poznali się mieszkając w pomieszczeniu, gdzie znajdowały się piętrowe łóżka dla czterdziestu osób. Joshua wzbudzał uwagę, gdyż mówił ciekawe rzeczy, dlatego Shawn zaczął być blisko, wręcz fizycznie przyczepił się do niego. Następnego dnia opowiadał mi o tym Joshua, śmiejąc się, że w pewnym momencie musiał powiedzieć: „Wystarczy, przesuń się”, ponieważ nie mógł poruszyć swobodnie ręką pisząc list. Jednego razu zdołał podpatrzeć co Joshua czyta. Była to pierwsza strona Zmysłu religijnego. Powiedział, że gdy skończył ją czytać poszerzyły się jego horyzonty. Potem Shawn pożyczył tę książkę od Joshuy. Zafascynowany nią poszedł na spotkanie „duchowej” grupy, do której należał (grupa zajmująca się czarną magią i wróżbiarstwem!!!) gdzie powiedział wszystkim: „Skończmy to, od tej pory czytajmy razem tę książkę!” popatrzyli na niego trochę krzywo komentując, że swoją książkę do religii może sobie schować. „Nic nie zrozumieliście! – odpowiedział – to nie jest książka do religii, ale o życiu! Jeśli chcecie zrozumieć czym jest życie musicie ją przeczytać!”. Bardzo mnie to zaciekawiło, również dlatego, że poprzedniego wieczoru były u nas w domu Paola i Eliana, które opowiadały swoje doświadczenie. Eliana powiedziała, że spotkała CL dzięki Zmysłowi religijnemu. Kiedy przyszła na Szkołę Wspólnoty czytano właśnie dziesiąty rozdział. Słysząc to Shawn przyznał, że również jemu bardzo się podoba ten właśnie rozdział, i w więzieniu próbował na wszystko patrzeć utożsamiając się ze słowami ks. Giussaniego. „Tam było to możliwe?” zapytałam zaskoczona. „Tak, ponieważ nawet jeśli ktoś jest więźniem, wcale nie znaczy, że nie jest wolnym, jak mnie uczył Joshua”. Zamieszkał w Raleigh, aby być blisko Roba Jonesa, który „zafundował” mu lekcje katolicyzmu i chrzest. Faktycznie stwierdził, że nie ma pewności, co do swojego chrztu. Niedawno napisał do Theresy, że według niego, byłoby dobrze przyjąć chrzest od samego Luigiego (tak nazywa Giussa).

Sara, Północna Karolina, USA

 

Absolwenci... w seminarium

Od 26 lat uczę w instytucie zawodowym. Jest to szkoła chaotyczna, młodzież niedostatecznie motywowana, a wśród kolegów panuje sfrustrowanie i napięcia. Nie miałem ochoty na rozpoczynanie roku szkolnego (odczuwałem ciężar lat i przeżywałem lekka depresję). Zaraz pierwszego dnia podszedł do mnie pewien absolwent, którego znałem tylko z widzenia i powiedział: „Przyszedłem aby pozdrowić moich profesorów i chcę pozdrowić również pana, chociaż nie był pan moim nauczycielem. Wstąpiłem do seminarium. Nie czuję abym był odpowiednim kandydatem, ale powiedziałem sobie: jeśli Pan mnie wzywa to ofairuje  mi potrzebne siły. Dziękuję panu za świadectwo jakie dawał pan przez te lata i za piękne plakaty CL, które rozwieszał pan w szkole. Niech pan to kontynuuje i modli się za mnie”. Odpowiedziałem: „Dobrze, i również ty módl się za mnie.pracujemy wszyscy na tej samej łodzi dla chwały chrystusa. To ja chcę ci podziękować za to, co powiedziałeś, a przede wszystkim za twój wybór. Dałeś mi dziś wielki prezent: entuzjazm do rozpoczynania nowego roku szkolnego”.Uścisnąłem go z pragnieniem, aby spotkał Ruch. Potem, myśląc o tym powiedziałem sobie: „On przecież już spotkał Ruch przeze mnie. Nie jest ważne, aby należał do Ruchu, ale to, że spotkał Chrystusa i idzie za sposobem w jaki On go wezwał zapalając serce”. Zrozumiałem na nowo, że muszę co rano odnawiać spotkanie z Chrystusem, ofiarując Mu swoje szczęście wobec młodzieży, dla Jego chwały, pokazując zwyczajnie, wśród wszystkich moich ograniczeń i ułomności to, co od 53 lat nieustannie mnie fascynuje. To jest dla mnie Ruch, a efekt pozostaje łaską.

Valerio, Ferrara

 

Zwolnienie z pracy

Drogi księże Carrón, kiedy w pierwszych dniach września wróciłem do pracy, firma, w której pracuję podała informację o czterdziestu zwolnieniach. Znalazłem się na liście zwolnień, wraz z innymi robotnikami o małym stażu pracy. Po kilku tygodniach niepokoju, podczas zebrania ze związkami zawodowymi, kiedy stawało się coraz bardziej oczywiste i konkretne, że zostaniemy przeniesieni, kolega i zarazem przyjaciel powiedział mi: „Chociaż kończy się czas wspólnej pracy, za jedną rzecz po tych dziesięciu latach jestem naprawdę wdzięczny: za możliwość zaprzyjaźnienia się z tobą i mam pewność, że nasza przyjaźń nie skończy się, choć nie będziemy już razem pracować. Wręcz przeciwnie, znając ciebie i mnie, wiem, że w potrzebie będziemy się trzymać razem jeszcze bardziej”. W tym momencie, zajęty troskami, podziękowałem i przyjąłem to zdanie jako coś sentymentalnego. Nieco później przyznałem jednak, że jeśli wówczas był między nami ktoś podejmujący w pełni i z jasnością całą uderzającą nas rzeczywistość, to był to właśnie mój przyjaciel Alessandro, który zresztą nie jest z Ruchu. Kiedy usłyszał o całym zdarzeniu Damiano z mojej grupy Bractwa, powiedział, abym spróbował zaprosić Alessandro na najbliższe spotkanie, gdyż byłaby to dla niego okazja zobaczenia i poznania źródła tego, co dostrzegł w przyjaźni ze mną. Tak też zrobiłem. Przyjął zaproszenie i spotkanie bardzo mu się podobało. Teraz nie ma dnia, abyśmy się nie słyszeli, towarzysząc sobie w tym, tak trudnym dla nas czasie.

Giordano, Ascoli Piceno

 

Kopalnia Nestora

Najdroższy księże Julianie, w niedzielę 2 października zatelefonował do mnie ks. Giovanni i powiedział, że zmarł nasz przyjaciel. Nestor miał 26 lat i urodził się w Piura, około 1000 kilometrów od Limy. Przeniósł się do stolicy, gdyż chciał studiować ekonomię, a ponieważ na Uniwersytecie Katolickim Sedes Sapientiae są nasi przyjaciele nie miał wątpliwości, co do przeprowadzki, aby móc uczestniczyć w spotkaniach studentów CLU. W ten sposób był pierwszą osobą, dzięki której poznałem doświadczenie Ruchu. Nie przestawał zapraszać mnie na Szkołę Wspólnoty, chociaż mówiłam zawsze: „Nie interesują mnie te sprawy, zabieraj stąd swoje ulotki”. Po kilku miesiącach wzięłam jego zaproszenie na serio i poszłam. Wówczas zrozumiałam jego upór w proponowaniu mi doświadczenia, które nie odrzuca niczego. Na spotkaniach mówiło się o wszystkim, a na dodatek wszystko, co było powiedziane dotyczyło Chrystusa, w sposób, jakiego nigdy się nie spodziewałam. Współdzieliłam z Nestorem wiele rzeczy: nauka, przyjaciele, praca, siatkówka, święta, najtrudniejsze momenty. Tym, co pozostanie w nas na zawsze, nie jako wspomnienie, ale pamięć, są wszystkie chwile spędzone razem z przyjaciółmi z roku. Przede wszystkim niezapomniane tygodnie egzaminów, kiedy prosiliśmy Veronikę lub Chachi o udostępnienie mieszkania, abyśmy mogli uczyć się w nocy. Robiliśmy tak, ponieważ rano mieliśmy zajęcia na uczelni, a po południu musieliśmy pracować. Nestor pomagał wszystkim zrozumieć Zmysł religijny, Vero ekonomię, Hektor był dobry w przeprowadzaniu analiz, i mogłabym w ten sposób wymienić wszystkich, bo każdy miał swoje zadanie. Niestety Nestor nie zdołał ukończyć studiów razem z nami, ponieważ musiał rozpocząć pracę na cały etat, aby pomóc swojej rodzinie. Podejmował różne rodzaje pracy, a w ostatnim czasie został zatrudniony w kopalni. Niektórzy przyjaciele mówili mi, że był z tego zajęcia zadowolony, gdyż podejmował je jako okazję do intensywniejszego życia. Zginął nagle, straszną śmiercią – spadł na niego wielki kamień. Byliśmy zaskoczeni i zrozpaczeni ponieważ kolejny raz stało się jasne, że planem Boga wobec każdego z nas nie jest to, co my sobie wyobrażamy. Przeznaczenie jest nasze, to prawda, ale jednocześnie nie jest nasze. Staje się naszym, ponieważ układa je, przygotowuje i współdzieli z nami Ktoś Inny, a dzięki temu staje się obietnicą i staje się „nasze”. Możemy być pogodni, bo mamy pewność, że Nestor spotkał już ks. Giussaniego, naszego ojca i przyjaciela. Tym razem to on nas wyprzedził i czeka na nas tak, jak pierwszego dnia, kiedy zobaczyliśmy się na uniwersytecie.

Angela, Peru

 

Chrzest wnuczek

Drogi księże Julianie, w ubiegłym roku szkolnym do pierwszej klasy naszej szkoły zostało zapisane nieochrzczone dziecko. Rodzice wyjaśnili, że pragnąc całkowicie uszanować jego wolność zdecydowali poczekać do momentu, kiedy będzie w stanie wypowiedzieć się na ten temat. Postanowili jednak posłać je do naszej szkoły, gdyż cieszy się ona dobrą opinią wśród przyjaciół. Dziewczynka znalazła się w mojej klasie, i przez swój niezawiniony „brak” przywoływała mi co rano obecność Chrystusa w sposób wyjątkowy, sprawiając, że czułam ową pozytywną tęsknotę: „Brakuje mi Ciebie Jezu, i całe szczęście, że mi Ciebie brakuje!”. Tym sposobem, przed wejściem do klasy modliłam się, aby Pan moją codzienną pracę uczynił żyzną glebą Jego dzieła. Rankiem 12 maja ojciec przyprowadził dziecko aż do sali, ponieważ chciał ze mną porozmawiać. „Chciałbym powiedzieć, że po tym, co zobaczyliśmy tutaj nie możemy dłużej czekać i 22 czerwca ochrzcimy dwie nasze córki. Po uzgodnieniu z proboszczem, proszę panią o przygotowanie do tego wydarzenia nie tylko W., ale także nas”. Po kilku dniach, podczas lekcji, wszedł do mojej klasy pewien starszy, nieznajomy pan, i miała miejsce taka rozmowa: „Jestem dziadkiem W. Przyszedłem, aby pani podziękować, ponieważ dowiedziałem się, że zostaną ochrzczone moje wnuczki, a jest tak dzięki pani”. „Nie, to nie mi powinien pan dziękować”. „Zatem dziękuję tej szkole. Pani nie wie jaki to był krzyż, dla mnie, kochającego Kościół chrześcijanina wiedzieć, że moje wnuczki nie są nawet ochrzczone! Starałem się we wszystkim wychować moją córkę po chrześcijańsku: nauczyłem ją modlitw, posyłałem na religię, prowadziłem na Mszę. Potem spotkała ludzi obojętnych  i oddaliła się oraz pewnego profesora, który jej powiedział: «Bóg nie istnieje». Od tamtej pory... dla mnie było to okropne! Wczoraj dowiedziałem się o chrzcie oraz, że to ja będę ojcem chrzestnym. Proszę, aby pani cierpliwie, powoli, nie ustawała w tym co robi”. „Ale ja nic nie zrobiłam”. „W takim razie proszę powiedzieć temu, kto kieruje tą szkołą: proszę was, działajcie tak dalej”.

Angela, Legnano

 

Sprowokowana wolność

Drogi Julian, piszę aby opowiedzieć, co mi się wydarzyło w ostatnim czasie. W grudniu ubiegłego roku pobraliśmy się z Martą i wkrótce rozpoczęło się nasze oczekiwanie na narodziny dziecka, co miało nastąpić w grudniu tego roku. Podczas badania kontrolnego stwierdzono, że jest problem z odżywianiem dziecka i słaby przepływ krwi. Martę natychmiast umieszczono w szpitalu, a po kilku dniach, w siódmym miesiącu i z bardzo małą wagą, urodziła się Elisa Maria Pia. Jej stan zdrowia jest bardzo niepewny, pozostaje w inkubatorze i, jeśli wszystko będzie dobrze, będzie musiała długo w nim przebywać. Dzień mojej żony mija między domem a szpitalem, mój w pracy, a wieczory w szpitalu przy córce. Jest to dla mnie rzecz niespodziewana, jakiej nigdy bym sobie nie wymyślił, jakbym mniemał, że chroni mnie przed tego rodzaju ewentualnościami jakiś immunitet. I oto, właśnie mi przypadła konieczność życia z wielkim bólem jaki sprawia ból córki toczącej walkę o życie. Nie potrafię tego dobrze wyjaśnić, ale zaistniały fakt stał się prowokacją dla mojej wolności, jakby ta, urodzona jako wcześniak córka, wydobywała ze mnie moje „ja”. Wobec Elizy staję ze wszystkim czym jestem, jakby cała moja wolność była budzona, prowokowana. Kiedy się urodziła było dla mnie jasne, że mam przed sobą, w oczywisty sposób, dobro – pragnienie życia Elizy – i zło – śmierć, która może w każdej chwili zwyciężyć. Obok ja, z sercem pełnym pragnienia, roszczenia, prawie pretensji osądzenia tego, co się wydarza. Nie wiem czy zdołam dobrze to wyjaśnić, ale było tak, jakby ten fakt przywołał mnie do bycia bardziej człowiekiem. Zdałem sobie sprawę jak radykalna mogłaby być taka postawa, dyskryminacyjna wobec powagi z jaką podejmuje się życie i jak cenna jest wolność. Powiedziałem „tak” Jezusowi, i je powtórzyłem, moja wolność poruszyła się, aby powiedzieć nowe „tak”, bardziej świadome. Jakbym został zapytany: „Po której stronie jesteś? Jaką część wybierasz dla siebie?” Mogę powiedzieć z pewnością, że narodziny Elizy przyniosły wzrost wiary jej ojca, chociaż nie oszczędzono nam bólu z powodu córki walczącej o życie.

Luca, Turyn

 

 

Mecz siatkówki

W jeden z wrześniowych weekendów część z nas wybrała się do Białegostoku na zaproszenie tamtejszej wspólnoty CL. Pretekst był dobry, bo postanowiliśmy rozegrać mecz piłki siatkowej, ale tak naprawdę pragnęliśmy spotkać się z przyjaciółmi. Zostaliśmy miło ugoszczeni w ich domach, a sobotnia uroczysta kolacja „na powitanie” stanowiła moment wzajemnego, bliższego poznania się i wciąż żywych wspomnień z wakacji w Zakopanem. Nazajutrz krótka rozgrzewka i 5-setowy mecz z gorącym dopingiem na trybunach po obu stronach boiska. Tym razem wygrała Warszawa. Potem był wspólny obiad i popołudniowa Msza św. celebrowana przez ks. Adama. Każdy zawodnik zwycięskiej drużyny dostał słój pysznego, lipowego miodu z Wasilkowa. Niektórym udało się jeszcze odwiedzić sanktuarium św. Wody pod Białymstokiem. Mimo zimowej aury planujemy już spotkanie rewanżowe, tym razem u nas w Warszawie. Może są to początki siatkarskiej ligi Ruchu?

Agnieszka, Warszawa

 

Zdumiewająca szczerość

Spotkanie z uchodźcami zorganizowane przez warszawską wspólnotę CL, było dla mnie ogromnym przeżyciem i świadectwem wielkiej otwartości i szczerości trójki młodych ludzi z Ugandy, potrafiących być, w znaczeniu żyć! Ich radość i optymizm pokazał mi, że w życiu można dokonać wielu pięknych rzeczy, a zwłaszcza otworzyć serce i przyjąć inną osobę. Pamiętam, kiedy 17-letnia Beatris powiedziała: „Nie mamy niczego, co moglibyśmy wam dać. Nie jesteśmy wykształceni, ani nie potrafimy pracować tak, jak wy. Możemy tylko zaśpiewać i zatańczyć”. I to było właśnie to największe, co mogli nam przekazać, czyli wszystko, co posiadają. My natomiast, ludzie nowoczesnego świata, czy potrafimy tak głęboko otworzyć serca przed inną osobą? Proste ubranie, szczery uśmiech i radość w oczach, pomimo, że są sierotami. Poprzez tragiczną sytuację życiową, potrafią przekazać nam, Europejczykom nadzieję i wiarę w szczęśliwe życie z Bogiem! Już teraz!

Lilia z Ukrainy, Warszawa

 

Uchodźcy wśród nas

W pierwszą niedzielę listopada odbyła się Msza św. przygotowana przez wspólnotę warszawską CL z udziałem trójki uchodźców z Ugandy, mieszkającymi w ośrodku na warszawskich Siekierkach. Mszę koncelebrowali: proboszcz parafii ks. Jan Taff oraz ojciec Edward Osiecki, werbista pomagający uchodźcom. Podczas Mszy Beatris, Robert i Stephen śpiewali pieśni liturgiczne. Później mogliśmy usłyszeć kilka innych utworów w ich wykonaniu (przy akompaniamencie prawdziwego afrykańskiego bębna, na którym grał Robert) oraz zobaczyć tradycyjny ugandyjski taniec. Stephen podzielił się z obecnymi swoim bardzo osobistym świadectwem, wspólnym dla Beatris i Roberta, opisując swój los w Ugandzie i przyczynę ucieczki do Polski. Obaj z Robertem siłą zostali wcieleni do armii partyzanckiej i zmuszani do mordowania innych ludzi. Są sierotami, bo ich najbliżsi zginęli w trakcie wojny domowej. Dzięki pomocy przebywającego w Afryce pastora udało im się dostać na statek płynąc do Europy. Dopiero tu, na lądzie dowiedzieli się, że są w kraju, który nazywa się Polska. W grudniu okaże się czy mają szanse na otrzymanie statusu uchodźcy lub pozwolenia na pobyt tolerowany w Polsce. We mszy i spotkaniu uczestniczyło wiele osób, poza naszą wspólnotą liczne grono przyjaciół i znajomych, a także wielu parafian z Siekierek. Potem było radosne niedzielne popołudnie, wspólny posiłek, rozmowy i śpiew. Nasi goście z Ugandy nauczyli nas kilku tańców i piosenek. Zobaczyliśmy, że przebywając razem możemy wiele sobie wzajemnie ofiarować. Spotkanie z uchodźcami odbyło się w ramach prowadzonego od około roku, przez osoby z naszej wspólnoty, gestu charytatywnego. Wielu z nas podejmuje okazję pomocy bliźnim, wspierania ich w trudnych chwilach, okazania zrozumienia – jak wobec braci z Ugandy. Ja w niedzielę doświadczyłem, jak wiele można dokonać wspólnym wysiłkiem. Spotkanie z CL poprzez gest charytatywny może być poruszające dla innych chrześcijan, i spowodować, że spojrzą na Kościół jako na coś bardziej żywego, zauważając w nim, w kościele, w parafii, miejsce gdzie spotyka się żywego Chrystusa. Bardzo się cieszę, że mogło się to wydarzyć w parafii Matki Bożej Nauczycielki na Siekierkach w Warszawie. Cieszę się, gdyż wspólnoty parafialne są miejscem spotkania Chrystusa, poprzez cotygodniową Eucharystię, wychowanie młodzieży i codzienne życie Dlatego, udział CL w życiu parafii, poprzez takie szlachetne gesty, poruszające serca, może współtworzyć żywy Kościół. Tak jak powiedział ojciec Osiecki dziś misje dzieją się w Europie, w Polsce, na naszym osiedlu. Dzięki obecności braci z Ugandy, dzięki Ruchowi i towarzystwu osób, które wspólnie przygotowały ten gest, Chrystus zapukał do naszych drzwi na Siekierkach.

Mirek, Warszawa


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją