Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2015 > listopad / grudzień

Ślady, numer 6 / 2015 (listopad / grudzień)

Życie CL. Uganda

„Nieważne, czy będę się śmiać, czy płakać, chcę tu być”

„I am don Giussani”, mówi Arnold, chłopak z Kampali. Dlaczego? Podróż po Afryce w przeddzień wizyty papieża Franciszka. Doświadczenie Ruchu w jednym z najmłodszych krajów świata. Gdzie między slumsami a szkołą budzi się lud.

Alessandra Stoppa


Jednym z etapów najbliższej papieskiej podróży jest Uganda. Kobieta rodzi tam średnio sześcioro dzieci, a kraj walczy z Nigrem o tytuł demograficznie najmłodszego państwa na świecie: 78% populacji liczy mniej niż 30 lat, a średnia wieku wynosi 15,5 lat (we Włoszech 44,5). Ale nie wystarczy się urodzić, żeby żyć, mówią oczy Michelle. Mieszka niedaleko slumsu wzniesionego z błota i wiat w Kireka, jednej ze stołecznych dzielnic. Ma 22 lata, delikatne rysy, siedzi dumna przy tablicy na parterze Luigi Giussani Primary School, gdzie pracuje jako sekretarka. „To tutaj chcę być: nieważne, czy będę się śmiać, czy płakać, chcę tu być”. Tutaj oznacza drogę Ruchu. A to są notatki z trzech dni przeżytych we wspólnocie CL w Kampali, pośród małego ludu, który jest jak woda wrząca w garnku, gdzie jeden albo drugi, albo jeszcze ktoś inny, sam się budzi i budzi tego, kto jest obok.

Pewnego ranka Michelle siedziała tam, gdzie teraz, rozgoryczona i znudzona, myśląc, że nie potrafi naprawdę żyć. Do biura wchodzi jedna z nauczycielek: ona automatycznie podaje jej klucz do sali, ponieważ w ten sposób odbywa się to codziennie. „Nie, nie chcę kluczy. – Aha, a więc czego potrzebujesz? – Chcę być taka jak ty. Zabierz mnie ze sobą”. Pyta ją o „to spotkanie”, na które Michelle chodzi co tydzień, o Szkołę Wspólnoty. W tamtej chwili Michelle pojmuje: „Jezus wybrał mnie, nie przejmując się moim znudzeniem i marnością”. Tak jak podczas jej pierwszego spotkania z CL: „To była największa niespodzianka w moim życiu: pojawił się ktoś, kto opisywał moje serce, ażebym mogła być szczęśliwa. Od tamtej pory żyję: inne życie wkroczyło w moje życie”.

Rose ma rację, że kiedy słucha Michelle i innych młodych, którzy rozpoczęli doświadczenie Ruchu, zadaje sobie pytanie, kto im podszeptuje niektóre rzeczy. „Słucham ich i wiem, że Chrystus jest obecny”. Rose Busingye jest matką wszystkich tutaj, małych i dużych, ponieważ jest córką: „Podążam za Tajemnicą Boga, która się wydarza”. Jest Memor Domini, ma 47 lat, pracuje jako pielęgniarka, w 1992 roku powołała do istnienia Meeting Point International, przeznaczony dla kobiet chorych na AIDS, dla osieroconych albo ubogich dzieci i młodzieży.

Początek wyrasta z ziarna posianego w Kitgum, w północnej części kraju, podczas spotkania kilku lekarzy z CL z kombonianinem, ojcem Pietro Tibonim, na początku lat 70. Kiedy także Rose poznała ojca Tiboniego, zapytała go: „Ale jeśli Bóg stał się ciałem, czy ma coś wspólnego także z moim ciałem?”. Ukazała jej się najbardziej rewolucyjna rzecz na świecie. Dzisiaj, po wielu latach, żyje tym samym zdumieniem. „Chcę uczestniczyć w przebudzeniu kobiet z Meeting Point oraz tej młodzieży: odkryli, że posiadają wartość, że ta wartość ma imię – Jezus, i że On zawsze na nich spogląda. Ja także chcę żyć ogarnięta tym spojrzeniem”.

W tej wspólnocie nie ma schematów, nie ze względu na nieporządek albo antykonformizm, ale ponieważ jest ona życiem i jednością: od wdzięczności kobiet, które tańczą pomimo swojej bolesnej przeszłości, po świeżość ich dzieci, dla których powstały szkoły pod patronatem księdza Giussaniego (Primary i High School). Tutaj jest oczywiste, że Ruch jest tylko jednym: obejmującym cię Chrystusem. A gdy się kogoś obejmuje, tworzy się okrąg: poprzez dzieci dociera do matek podążających za młodzieżą, która zakochuje się w życiu i w Jezusie, która się uczy, fascynuje, czyta im „Tracce” (wiele z nich to analfabetki), uczestniczy w życiu Ruchu i przekazuje to wszystko, czego się uczy.

François, mama Michelle, należała do sekty. Podąża za tym, co się wydarzało córce, i dzisiaj jest „ostatnią urodzoną w Meeting Point International”. Miała poważne problemy zdrowotne i nie wychodziła z domu, teraz elegancka i nieśmiała pozwala się porwać rytmom tamburynów i dzwonków brzęczących u kostek nóg. „Zaczęłam także grać w piłkę nożną – śmieje się. – Ponieważ poznałam dobroć i piękno Boga”.

 

Szylingi i gaśnica. Tutaj nie ma etykietek. Nikt nie ustalił: „Teraz czas na gest charytatywny”. Ale kobiety już go podejmują. Przyjmują w swoich domach (a ich domy to baraki) dzieci przysłane przez policję, kiedy nie ma dla nich miejsca w prowadzonym przez Rose Welcoming House, gdzie żyją porzucone, zarażone wirusem HIV maluchy. Mają już wiele dzieci i problemów, ale „jeśli jest miejsce dla pięciorga, znajdzie się miejsce także dla sześciorga!” – mówią. I się śmieją, a kiedy się śmieją, zaczynają śpiewać, a śpiewanie i taniec to jedno. Pewnego dnia przyszła pewna kobieta z przypalonym podbródkiem, ponieważ wdychała benzynę. „Ja się martwiłam – opowiada Rose – one tymczasem już przygotowały dla niej miejsce i od tamtej pory opiekują się nią”. To jest kiełkująca charytatywność, wdzięczność, która staje się darmowością.

„Codziennie coś przekracza moje oczekiwania”. Alberto Repossi jest w Kampali od roku, pracuje w Meeting Point International dla AVSI. Zanim tu przyjechał, zaszufladkował „kobiety Rose”: „Są chore, ale szczęśliwe, żyją charyzmatem, ależ są dzielne!”. Koniec, kropka. „A jednak ksiądz Carrón wciąż na nie wskazywał. A więc być może było coś, co trzeba poznać… Teraz to widzę; żyją tak poruszone, że pociągają także mnie”. Rose trzyma w dłoni kartkę z imionami kobiet; obok każdego z nich jakaś kwota w szylingach. Powyżej: Contribution for prastanity. „Prastanity?” – zapytała Rose, kiedy Ketty przekazała jej listę. Zrozumiały się natychmiast: to był Fundusz Wspólny na Fraternity [Bractwo]. Kobiety usłyszały ogłoszenie podczas rekolekcji i natychmiast zebrały pieniądze. Tego dnia Rose pozostała, by popatrzeć, jak odchodziły do domu. Żadnego boda-boda – motoru-taksówki, na który wsiada się w czwórkę, żadnego matu – busów, w których podróżuje się jak sardynki w puszce: poszły pieszo, nie miały więcej szylingów.

Mówi się, że „nie daje się tego, czego się nie ma”. „Jeśli ty nie jesteś poruszony, nie możesz niczego komunikować – komentuje Matteo Severgnini, dla wszystkich Seve, koordynator dydaktyczny obydwu szkół, przebywający na misjach od trzech lat. – Na początku od iluzji przeszedłem do złości”. Najpierw był zapał do uporządkowania problemów, potem rozczarowanie, ponieważ nic się nie zmieniało. „Pewnego dnia Rose powiedziała mi: «Nie potrzeba kogoś, kto zarządzałby szkołą. Ale kogoś, kto przeżywałby powołanie». Przez trzy miesiące nie powiedziałem już nic”. Zamiast omawiać sprawy bez zaangażowania, spojrzał na nie. „Kiedy milczysz i słuchasz, rozumiesz o wiele więcej”. Tak jak „tamtego razu”: pewnej nocy ktoś pobrudził szkołę, otwierając gaśnicę. W takim przypadku zazwyczaj zwołuje się zebranie, na którym oskarża się winowajcę, Seve tymczasem zapytał chłopaka, dlaczego to zrobił, i zaproponował mu, by razem naprawili szkodę, po czym mianował go odpowiedzialnym za gaśnice. „To był przewrót. Dla mnie. Koledzy pytali mnie, dlaczego tak zrobiłem, i ja także pytałem o to siebie. Od tego momentu naprawdę zaczęliśmy pracować razem, z rzeczywistym pytaniem, a nie z ideą do narzucenia”.

 

Kreda Michaela. Podczas inauguracji działalności nowej High School, 17-letni Arnold zabrał głos wobec uczniów, rodziców, władz i dyplomatów: „I am don Giussani”. Ludzie skamienieli. On kontynuował zdecydowanie: „Ksiądz Giussani zakończył swoją drogę i mówi mi: «Arnold, jeśli chcesz być szczęśliwy, musisz przejść tę drogę, którą ja przeszedłem». Teraz moja kolej”. Podczas spotkania z CL w szkole Arnold i jego nieodłączny przyjaciel Marvine zaczęli interesować się różnymi sprawami, grać i śpiewać (wspólnota ma zachwycający chór), komponować piosenki, prawie wszystkie o miłości, w miejscu, gdzie młodzież słyszy tylko o seksie, a prawdziwa miłość jest tematem tabu. Modne jest talking compound, przemawiające otoczenie, dlatego szkoły są wytapetowane zniechęcającymi napisami: „Zachowuj się dobrze”, „Jeśli zajdziesz w ciążę, jesteś zawieszona”, „AIDS zabija”.

„Ruch dał mi wzrok – mówi dalej Arnold. – Patrzyłem na rzeczy, ale ich nie widziałem. Tak jak piękna tej szkoły innej niż wszystkie pozostałe. Mówiłem: tak, jest piękna, i co z tego? Nie sądziłem, że jest dla mnie”. Nowoczesny pomarańczowy budynek na wzniesieniu wzdłuż Kireka Road, z 560 uczniami: wielu dociera do niej pieszo po dwóch godzinach drogi i zostaje tu aż do wieczora, by wykorzystać światło, którego nie ma w domu. W pierwszej kolejności wszyscy zwracają tu uwagę na następującą rzecz: „Nauczyciele nas nie biją”.

W pełnej unoszącego się pyłu stolicy, w której panuje dziki ruch, znajduje się bardzo wiele szyldów szkół, z wymalowanymi farbą napisami, przeważnie zardzewiałych. Polityka międzynarodowa kładzie nacisk na wykształcenie, a rząd bardzo sprzyja prywatnemu sektorowi. Jest jednak powiedzenie: spare the rod and spoil the child (kiedy oszczędzasz kija, rozpuszczasz dziecko). „Kiedy na rozmowie wstępnej powiedziano mi, że tutaj się nie bije, wybuchłem śmiechem – opowiada Michael Kawuki, który dzisiaj jest dyrektorem szkoły średniej. – Dla mnie kij był jedynym sposobem nauczania. Tutaj to ja wszystkiego się uczę, od kolegów i młodzieży”. Coś niewyobrażalnego w miejscu, gdzie wychowanie jest anonimowe, dystans między uczniami a nauczycielami – przeogromny, i to nie tylko ze względu na liczby (są klasy liczące po 150 osób), ale ponieważ uczeń jest uważany za kogoś gorszego, a zadawanie pytań uchodzi za nieposłuszeństwo. Michael spogląda na młodzież, która na wielkiej łące przed szkołą rozładowuje energię podczas lekcji cultural dance: „Nie wiedziałem, że każda rzecz, nawet najmniejsza, posiada wartość. Kiedy kreda spadała na ziemię, przechodziłem po niej”. Kiedy zobaczył, jak Seve ją podnosi, to jakby otworzył się przed nim cały świat. Rozpromienia się: „Nie wiedziałem, że posiadam jakąś wartość”.

Arnold, Marvine i inni uczniowie spotykają się w każdy poniedziałek na Szkole Wspólnoty. Przychodzi Grace, która ma 20 lat: „Moje życie nabrało znaczenia w 2013 roku”. Porusza, gdy śpiewa piosenki Ruchu, których natychmiast się nauczyła, i tym, jak jest pewna i przejrzysta. „Nic nie było dla mnie ważne. Następnie pewnego dnia powiedziano mi: «Masz w sercu coś wielkiego»”. Niedawno zmarł jej ojciec: „Kiedy się to stało, zrozumiałam, że Chrystus chciał, bym zależała od Niego. Każdego ranka wstaję, by ujrzeć Jego spojrzenie”. Manuel jest małym człowiekiem pod krawatem, nienagannie ubranym w szkolny mundurek. Jest nosicielem wirusa HIV. Podczas jednej z wizyt w szpitalu wpatrywał się w lekarza, który robił mu badania, i myślał: „Możesz wiedzieć o mnie wszystko, ale nigdy nie będziesz mógł zobaczyć, co to znaczy być kochanym”. Solange natomiast zawsze czuła, że jest w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. „Zawsze? – zapytał ją pewnego dnia Seve. – Nie, poza momentem, gdy wieczorem patrzę w niebo”. Wtedy odkryła, że ma to samo serce, co bardzo znany człowiek (Leopardi): „Umarłabym, gdybym nie spotkała przyjaźni, która nosi w sobie znaczenie życia”.

Zaangażowane w udzielanie pomocy międzynarodowe środowisko przekonuje, że potrzebą człowieka jest family and empowerment (rodzina i upodmiotowienie), „tymczasem chodzi o bycie kochanym. Odkrywasz to w sobie, ponieważ chcesz zmienić świat, a tymczasem zmieniasz siebie” – mówi Marco Trevisan, który zajmuje się dla AVSI adopcjami na odległość (4180 dzieci, którym udzielono wsparcia). Absolwent technikum, jest w Afryce od 28 lat. „Wydaje mi się, jakby to było wczoraj! Życie tutaj biegnie szybko, ponieważ zawsze domaga się twojej obecności. W tych latach odkryłem, że jeśli ktoś mówi «tak», dowiaduje się o sobie czegoś, czego nawet sobie nie wyobraża”.

 

Nad Nilem. Jest prawie wieczór. Przed domami rozłożone są dywany z pogniecionej skóry, ludzie siedzą, wpatrując się zamiast w telewizor w korek tworzony przez samochody, zwierzęta, wózki. Na rogu ulicy, gdzie nie ma lamp, w ciemności kaznodzieja z Biblią w ręku zdziera sobie gardło. Za oknami z moskitierami Francesco i Sara nakrywają do stołu: są w Ugandzie od 8 lat, mają dwoje dzieci. Francesco Frigiero jest inżynierem i buduje sanktuarium w Paimol, na cześć dwóch męczenników wywodzących się z tej położonej w północnej części kraju wioski: był rok 1918, Daudi i Gildo mieli 16 i 14 lat, tak jak młodzież z High School; zostali wysłani, by zapoczątkować katechumenat i tam ich zamordowano. „Dla konstruktora wznoszenie sanktuarium to największa z możliwych rzeczy – opowiada. – Ale tej samej wartości nabiera sprzątanie łazienki. Dla mnie nie jest to żaden przyjęty z góry pewnik. Wpadłem w pułapkę pojmowania siebie jako kogoś wartościowego ze względu na to, co robię. W towarzystwie Ruchu odkryłem na nowo, że moją wartością jest bycie Francesco takim, jakim chciał mnie Pan”. Jego żona opowiada o drodze wzlotów i upadków: „Żyjesz w tunelu codzienności, następnie wydarza się coś, co cię budzi”. Tak jak spotkanie Szkoły Wspólnoty: rzeczy słyszane raz i kolejny, można by powiedzieć, tymczasem ono „przywróciło mi samą siebie. Ale o tym nie możesz zdecydować przy stoliku, musisz zaangażować się w życie”. Na kolacji jest także Manolita, która wraz z mężem Stefano Antonettim i pięciorgiem dzieci jest w Ugandzie od 15 lat. „Najpierw wspólnota, dzieła i cała reszta była czymś pięknym, owszem, ale nie dotyczyła mnie”. Do Ruchu należała od zawsze, było tak, jakby nie było niczego nowego. Następnie pojawiło się wyzwanie podjęcia pracy w Meeting Point i odrodzenie przyjaźni z niektórymi. „To było spotkanie w spotkaniu. Doświadczenie troski obecnego Pana wobec mnie”.

Z tego samego powodu „kobiety Rose” bawią się doskonale nawet wtedy, gdy ostatniego dnia wycieczki gwałtowna burza na dwie godziny uwięziła wszystkich w zdezelowanym busie pośród sawanny. Ciągnące się w nieskończoność drogi z czerwonej ziemi, wodospady na Nilu, szmaragdowe wzgórza, które czynią z Ugandy Pearl of Africa (Perłę Afryki) i one, piękne i mocne jak ta natura. „Mamy już wszystko – mówi Agnes. – Potrzebujemy tylko wychowania”.

 

Ze wzniesienia. Tutaj, gdzie wychowywanie nie jest uważane nawet za pracę, metoda zrodzona z charyzmatu dociera do coraz większej liczby osób. Przed stołecznymi więzieniami znajduje się Permanent Centre for Education Luigi Giussani, które rząd uznał oficjalnie za szkołę średnią. Poprzez training przeprowadzany w oparciu o Ryzyko wychowawcze w ciągu 10 lat spotkano ponad 20 tysięcy osób: katolików, muzułmanów, od Afryki po Birmę… „Kształcimy także młodych rolników, rodziców, pracowników opieki społecznej, pracowników organizacji pożytku publicznego – opowiada odpowiedzialny Mauro Giacomazzi, przebywający tutaj od 2007 roku. – Osoby potrzebują przede wszystkim odkryć na nowo siebie”.

Tak jak ta nauczycielka, która na jednym ze spotkań chciała im podziękować: „Ocaliliście moje małżeństwo. Chciałam opuścić mojego męża, ale wy zawsze mówicie, że problem jest okazją, wówczas wróciłam do domu i porozmawiałam z nim, tak jak nie robiłam tego od lat”. Mauro jest Memor Domini i mieszka z Marco, Alberto i Seve. „Ten świat jest bardzo męczący – mówi. – Potrzebuję miejsca, gdzie moje serce mogłoby wibrować i rozpoznawać, czego gorąco pragnie”. W związku z pracą często wyjeżdża z Ugandy: „Przyjaciele ze wspólnoty, młodzież, kobiety… tam mało widzę. Ale żywię się doświadczeniem tego, kto z nimi jest i się zmienia”.

Jest wcześnie rano. Jeep Rose zjeżdża powoli ze wzgórza, gdzie mieszka wraz z Liną Bonetti, która pracuje w AVSI. Naprzeciw, w oddali, widać Jezioro Wiktorii, wielkie jak cała Lombardia, i przeogromne miasto, baraki jak okiem sięgnąć, cała ta potrzeba: „Widząc to, ksiądz Giussani powiedział mi: «Rose, ocalić świat znaczy krzyczeć wszystkim o Chrystusie. Znaczy przeżywać swoje ‘tak’, ażeby ich przeznaczenie spełniło się tak, jak chce tego Bóg. Tak jak spełnia się twoje przeznaczenie»”.     

 

PAPIEŻ W AFRYCE

W dniach 25–30 listopada Franciszek udał się w podróż apostolską do Afryki. Odwiedził Kenię, Ugandę i Republikę Środkowej Afryki.


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją