Ślady
>
Archiwum
>
2015
>
listopad / grudzień
|
||
Ślady, numer 6 / 2015 (listopad / grudzień) Listy To, co dla mnie najważniejsze i inne… PLAKAT BOŻONARODZENIOWY Giuseppe Frangi „To jest jak bryła lodu, w której spala się płomień”. Tak pisał Wasyl Kandyński w 1925 roku, w którym tworzył ten rysunek wykonany piórkiem na kartonie, dzisiaj przechowywany w Metropolitan Museum w Nowym Jorku. Upłynęło ponad 15 lat od namalowania jego pierwszej znanej abstrakcyjnej akwareli z 1909 roku. Sztuka Kandyńskiego stała się pozornie bardziej zimna i wyrachowana: w tych latach wykładał w Bauhausie, słynnej niemieckiej szkole architektury i rysunku, związanej z racjonalizmem i funkcjonalizmem. Napisał także esej poświęcony teorii artystycznej, zatytułowany Punkt i linia a płaszczyzna. Ten rysunek jest doskonałym przykładem jego intencji: przedstawić w jasny i czysty sposób w pełni rzeczywistą i ludzką dynamikę. Ta dynamika jest fascynacją, jaką w linii (naszym życiu) wzbudza punkt (inny, nieoczekiwany gość). Coś, co niezależnie od tego, jak jest to zmaterializowane na przedstawieniu Kandyńskiego, wywołuje, jak sam napisał, „wibrowanie serca”. I być może towarzyszące krzywej trajektorie można odczytać właśnie jako przedstawienie tego wibrowania…
TO, CO DLA MNIE NAJWAŻNIEJSZE Na spotkaniu inaugurującym rok pracy Ruchu uderzyło mnie szczególnie jedno zdanie: „Istotnie dzięki prowokacji są takie spotkania, które w sposób spełniony uruchamiają pierwotną świadomość nas samych, które pozwalają wyłonić się naszemu «ja» z prochów naszego zapomnienia, naszych redukcji”. Jeżeli miałabym wskazać coś, co jest dla mnie ważne w Ruchu, to są to właśnie spotkania. Moi rodzice byli w Ruchu i mogę powiedzieć, że Ruch zawsze był dla mnie czymś powszednim, bo znałam go od dzieciństwa. Osobami, które najbardziej mnie fascynowały, był mój tata i wujkowie. Kiedy miałam cztery miesiące, zdarzyła się powódź w Turynie i dom, w którym mieszkaliśmy, zawalił się. Wewnątrz domu przebywała wtedy moja mama, siostra, dziadkowie i ja. Kiedy tata wrócił do domu z pracy, zobaczył, że tylko ja przeżyłam. Zawsze mnie poruszało to, w jaki sposób on i moi wujkowie stawali w obliczu bólu związanego z tą tragedią. I to, w jaki sposób wychodziło na jaw, jak bardzo mama była ważna dla nich, bo to właśnie dzięki niej spotkali Ruch. Oczywiście to nie mogłoby wystarczyć, być moją jedyną motywacją do pozostania w Ruchu. Ale w życiu zawsze miałam u boku osoby, które mi pomagały. Wydaje mi się, że ważne jest rozpoznanie, że te osoby są mi dane, że są darem. Oto jeden z przykładów. Na początku roku akademickiego, gdy dotarłam do Polski jako uczestniczka programu Erasmus, było mi bardzo ciężko. Wydawało mi się, że wszystkie osoby, które spotykałam na uniwersytecie, nie miały mi nic do powiedzenia. I cierpiałam z tego powodu, ale równocześnie modliłam się, zadając sobie pytanie, dlaczego tutaj jestem. W odpowiedzi na moje modlitwy dzień później Dagmara zaprosiła mnie na Szkołę Wspólnoty. Również na uniwersytecie, choć wydawało mi się, że stało się to przypadkowo, ale to nie był przypadek, spotkałam kolegę z Włoch, który też jest z Ruchu i który mi bardzo pomaga podczas pobytu w Polsce. Zdałam sobie sprawę, że patrząc na to, co mam, i prosząc, dostrzegam piękno i chcę żyć tym pięknem. Zdumiewam się, patrząc na siebie, bo widzę, że osoby, które spotykam, nie są odpowiedzią i nie rozwiązują moich problemów, ale pomagają mi stawać w obliczu tego piękna i je przeżywać. Letizia, Wrocław
W OBJĘCIACH MIŁOSIERDZIA 8 listopada 2015 roku w Pyskowicach odbyło się spotkanie z księdzem Giannim Calchim Novattim – emerytowanym kapłanem diecezji mediolańskiej. Wielu osobom uczestniczącym w tym spotkaniu osoba księdza Gianniego przypomniała o pięknych momentach przyjaźni, przeżytych razem w różnych okolicznościach. Ksiądz Gianni opowiadał o początkach budowania i zacieśniania relacji z Polakami, o tym, w jaki sposób Ruch przeniknął do Polski. Następnie przypomniał nam, czym jest charyzmat i na czym polega właściwe jego przeżywanie. Charyzmatu nie wolno sobie zawłaszczyć, uznając, że „ja już wszystko wiem”, ponieważ jest to przede wszystkim dar Ducha Świętego. Ksiądz Giussani niegdyś, a teraz ksiądz Carrón stara się jak najlepiej nam go przekazać, nauczyć nas żyć charyzmatem, żyć z Chrystusem. Po to jest nam dany charyzmat, aby pomagać nam prawdziwie żyć. Jedno z pytań zadanych księdzu Gianniemu dotyczyło tego, co jego osobiście najbardziej pociąga w Ruchu. Odpowiedział, że w Ruchu uświadomił sobie bardziej, że miłość Boga jest większa od jego grzechów, że jego słabość, grzeszność go nie określa. My często patrzymy zbyt moralistycznie i dlatego trudno nam to zrozumieć. Patrzenie na swoją grzeszność, przerażenie swoją grzesznością stawia na pierwszym planie człowieka. Tymczasem Tajemnica przewyższa naszą miarę, obejmuje dysproporcję pomiędzy tym, czym jesteśmy, i tym, jak działamy. Człowiek staje się wolny, ponieważ wie, że jest kochany. Poruszyło mnie to, co powiedział ksiądz Gianni. Często zastanawiam się nad tym i budzi się we mnie na nowo pragnienie, aby żyć w ten sposób: stawiając w centrum miłość Boga zamiast gorszyć się sobą (i bliźnimi!). Kilka dni temu, gdy słuchałam relacji z uroczystości inauguracji Roku Świętego, ze zwielokrotnioną siłą dotarła do mnie ta sama myśl zawarta w słowach Ojca Świętego: „Nie lękajmy się miłosierdzia, pozwólmy się objąć przez miłosierdzie i czułość Boga, który czeka na nas i przebacza wszystko”. Kościół prosi nas, abyśmy pozwolili się objąć czułości Ojca, który trzyma swoje dzieci w ramionach. Ale czym są te ramiona? Może sakramentem pokuty, Eucharystią, modlitwą, Rokiem Świętym, twarzą przyjaciela, spotkaniem…? Czym są dla mnie, dla ciebie? Gabriela, Opole
EKIPY CLU NASZA DROGA Spotkali się pod koniec sierpnia w pięknej Cervinii, położonej u stóp Matterhornu – 500 studentów z Włoch, Hiszpanii, Polski, Litwy, Niemiec, a nawet z Libanu – by razem z księdzem Carrónem spróbować zrozumieć, co wspólnego z ich życiem ma wiara. Na spotkanie Ekip studenckich pojechałam z podstawowym pytaniem: co może oznaczać dla mnie ten wyjazd? Nauczona doświadczeniem z minionego roku, oczekiwałam, że odpowiedź otrzymam w trakcie spotkania. Byłam też pewna tego, że każdy z nas jest zaproszony do uczestniczenia w tych dniach, ponieważ tego właśnie w jakiś sposób potrzebuje. Czego potrzebowałam ja? Wkroczyłam w te dni z wielką otwartością, bardzo pragnęłam poczuć się na nowo zdumiona obecnością Chrystusa w moim życiu, nawet jeśli do końca nie wiedziałam, jak się to objawi. Czas był bardzo intensywny i piękny. Z dnia na dzień coraz bardziej zdumiewało mnie to, jak bardzo potrzebowałam tego towarzystwa, jak bardzo potrzebowałam świadectw ludzi tak różnych ode mnie, lecz przepełnionych tym samym pragnieniem. Pragnieniem piękna i jedności, które przenika wszystkie momenty życia codziennego, nawet te najprostsze, najbardziej banalne. Na nowo wzruszyłam się pięknem bijącym z oczu ludzi, którzy wiedzą, dokąd prowadzi ich życie. Zrozumiałam, jak bardzo potrzebuję tego towarzystwa i bycia prowadzoną. Ksiądz Julián Carrón podczas spotkania powtarzał wielokrotnie, jak wielkie znaczenie ma fakt przynależenia do czegoś. To, do czego przynależymy, determinuje naszą relację z rzeczywistością. Będąc w Ruchu od około trzech lat, często zdawałam sobie sprawę, że wzrastam, że jest to miejsce dojrzewania mojej wiary. Wielokrotnie wydawało mi się, że wiem, że przynależę do Chrystusa. Jednak nigdy wcześniej nie stało się dla mnie to tak jasne i wyraziste, tak bardzo moje i prawdziwe. Przynależność do Niego nie jest moim wytworem, nie tworzę tego, nie muszę się nad tym zastanawiać ani aranżować sytuacji, w których mogłoby się to objawić… Tak po prostu jest! Podczas tych kilku dni zaskoczyło mnie to, jak bardzo w moim życiu brakowało osądu. Ostatni rok akademicki był dla mnie czasem bardzo intensywnym, ale też dobrym. Widziałam, jak rozbudza się we mnie pasja do rzeczy, które studiuję, i jakie wymiary może przybrać życie uniwersyteckie. Brałam udział w wielu wydarzeniach i angażowałam się w różne inicjatywy. Wielokrotnie odczuwałam, jak bardzo jest to droga, którą chcę dalej podążać. Ale… Co tak naprawdę było źródłem tego wszystkiego? Nigdy nie chciałam zatrzymywać się na emocjach, odczuciach i realizowaniu pięknych idei, lecz ciężko mi było określić, co tak naprawdę przenikało całą moją rzeczywistość. Potrzebowałam spotkania Ekip we Włoszech, aby zrozumieć i wzruszyć się tym, że przynależę do Chrystusa, i że to właśnie z tej przynależności wypływa cała reszta: relacja z moim chłopakiem, postawa wobec nauki, uczelni, przyjaciół, rodziny… wszystkiego. I nie jest to coś obmyślonego przeze mnie, lecz naturalna reakcja (ciągle ograniczonej, lecz rozwijającej się) świadomości należenia do Niego, która jest istotą mojej tożsamości. Drugą ważną rzeczą było dla mnie zrozumienie tego, jak bardzo potrzebuję towarzystwa. Tego konkretnego towarzystwa, które pomaga mi wzrastać, prowokując mnie, ale też wychowując. Ksiądz Carrón położył duży nacisk na „ja”, które potrzebuje „Ty”, aby się przebudzić, bo prawda objawia się w relacji. Jednocześnie zwracał uwagę na to, co znaczy dawać świadectwo wiary. Bardzo poruszyły mnie słowa jednej dziewczyny, która wielokrotnie zapraszała znajomego lekarza na Szkołę Wspólnoty oraz inne inicjatywy Ruchu. Słysząc za każdym razem odmowę, Giovanna (tak miała na imię Włoszka) nie była jednak smutna. Nie potrzebowała czyjegoś „tak”, aby poczuć się szczęśliwą, bo była przepełniona obecnością Kogoś Innego, kto daje wszystko. Wzruszyły mnie jej słowa, gdyż skłoniły mnie do refleksji nad moją postawą wobec mojego chłopaka. Często oczekuję od niego konkretnej odpowiedzi, reakcji, zachowania czy chociażby przyjęcia zaproszenia na pielgrzymkę – tak jakby jego „nie” czy zachowanie niespójne z tym, jak „ja sobie wszystko zaplanowałam”, mogło mieć wpływ na moje i jego szczęście. Po raz kolejny wyraźnie zobaczyłam, że świadomość przynależenia do Chrystusa przewyższa wszystko: zależność od osób, rzeczy materialnych czy „wymogów dzisiejszego świata”, którym tak często się poddaję. Chcę być uważna na rzeczy, które się wydarzają. Jakie byłoby nasze doświadczenie, jeśli w życiu wszystko byłoby przez nas zaplanowane, przewidziane? Do Polski wróciłam z jednym pragnieniem: żeby codziennie odczuwać tę pełnię w Chrystusie, która niweluje strach i redukowanie swojego „ja” oraz pozwala mi być sobą w najgłębszym tego słowa znaczeniu. Chciałabym, aby moja wolność w kontaktach z „Ty”, obecnym w drugim człowieku, jak i objawiająca się we wszystkich aspektach mojej rzeczywistości, była przejawem zależności od Kogoś, kto daje wszystko. Ania, Kraków
Spotkanie Ekip było dla mnie czymś nieoczekiwanym pod każdym względem. Ruch poznałam niedawno, więc wszystkie treści wciąż są dla mnie nowe. Jadąc na Ekipy, nie miałam żadnego konkretnego pytania czy problemu do rozwiązania, ale w moim życiu przez ostatnie lata pojawiły się pytania, na które nie potrafiłam znaleźć odpowiedzi, i zaniechałam ich poszukiwania. Myślałam, że albo tych odpowiedzi nie ma, albo że ja ich nigdy nie znajdę. Tymczasem już od pierwszego dnia zaczęłam dostawać odpowiedzi na te wszystkie pytania. Czymś całkowicie dla mnie niezwykłym były słowa księdza Carróna, który wyjaśniał, że okoliczności, w których żyjemy, nie są czymś drugorzędnym, ale są istotne dla naszej odpowiedzi, jaką dajemy Panu Bogu. Przy tym wszystkim jednak On przychodzi tak delikatnie do naszego serca, że nawet kiedy mówimy Mu „nie”, dzieje się to dyskretnie. Tak bardzo szanuje naszą wolność. Sposób, w jaki patrzymy na okoliczności i w jaki je podejmujemy, mówi o naszej przynależności. Pomogło mi to zrozumieć lęk, jaki odczuwam od dłuższego czasu, wypływający z mojej nieufności, niepełnej przynależności. Wielkim odkryciem było dla mnie zrozumienie istoty mojego nawrócenia. Nigdy nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego to, co mi się przytrafiło, zmieniło moje życie, ale teraz już wiem, że jedno spojrzenie miłości i potraktowanie z dobrocią, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczyłam, zmieniło moje spojrzenie i obudziło moje „ja”. Od roku nie potrafiłam jednak powrócić do tego doświadczenia wiary, ale ten wyjazd, spotkanie z ludźmi wiary, poprzez których mogłam znowu spotkać Jezusa, sprawiło, że znowu zaczęło się budzić moje „ja”. Od kilku lat wiedziałam, że mogę żyć pięknie, ale czułam się w tym bardzo osamotniona i nieprzygotowana do decyzji, przed którymi staję. Teraz zobaczyłam tak wielu młodych ludzi, którzy żyją dla Chrystusa, że odzyskałam nadzieję na to, że tak można żyć. Bardzo mnie poruszyły świadectwa studentów, a odpowiedzi księdza Carróna pokazały mi nową perspektywę, której wcześniej nie dostrzegałam w wielu kwestiach. Teraz już wiem, że nie chodzi o słowa, ale o wszystko, co robię. Każdy mój gest i spojrzenie jest przekazywaniem mojego doświadczenia wiary. Nie chodzi o jakąś formę, powtarzany schemat, ale o to, że to zawsze Chrystus nawraca, a nie my. My możemy tylko obdarzyć kogoś spojrzeniem, które On nam dał. Tym spojrzeniem zostałam obdarzona wielokrotnie w tych dniach. Zobaczyłam piękną drogę, która może prowadzić przez życie, i myślę, że to może być też moja droga. Ania, Opole
CIERPIENIE DZIEWCZYNY Z METRA W ostatnim czasie musiałam się uczyć do egzaminów poprawkowych. Oczywiście w ogóle nie miałam na to ochoty. Pewnego piątkowego popołudnia wracałam po dniu spędzonym w bibliotece. Czekałam na metro prawie 15 minut. Kiedy wreszcie nadjechało, weszłam i usiadłam na samym końcu. To był jeden z tych dni kiedy, gdy kogoś spotkasz, nie masz ochoty się z nim przywitać, robisz wszystko, żeby na niego nie patrzeć i żeby on na ciebie nie patrzył; coś takiego czułam wobec wszystkich. Miałam słuchawki na uszach i myślałam tylko o tym, by wrócić do domu. Ale w tym momencie coś się wydarzyło. Odwróciłam nieco głowę i z drugiej strony wagonu zobaczyłam płaczącą dziewczynę. Nie płakała jednak tak, jak się płacze, gdy obleje się egzamin albo kiedy przytrafia się jakaś błahostka: jej płacz był przepełniony bólem, wielkim bólem. W tym momencie zmieniłam zdanie, pomyślałam, że do niej podejdę. Co jednak mogła zrobić dziewczyna taka jak ja, rozmawiając z tak smutną osobą, której nawet nie znała? Pogłośniłam więc muzykę i odwróciłam głowę. Ale nie mogłam, nie mogłam uniknąć widoku cierpienia tej dziewczyny, zachowując się tak prostacko. Wówczas coś mnie ruszyło i wstałam, a im byłam bliżej, tym bardziej się bałam i budziło się we mnie coraz więcej pytań. Co miałam jej powiedzieć? Co miało się stać? Wreszcie usiadłam obok niej i tylko się przedstawiłam. Powiedziałam, jak mam na imię i że widziałam ją ze swojego miejsca, i że coś się we mnie poruszyło. Ona także się przedstawiła, spojrzała na mnie i zaczęła mi opowiadać o tym, co się stało. Powiedziała, że jest bardzo smutna, ponieważ jedzie do kliniki, by usunąć ciążę. Zapytałam ją, czy chce zatrzymać dziecko. Ona odpowiedziała, że tak, ale że sprawa wiąże się z bardzo wieloma trudnościami. Spojrzała na mnie bez słów i znowu zaczęła płakać. Widziałam, że się boi, boi się, że zostanie opuszczona, upokorzona przez ludzi, źle potraktowana przez swojego chłopaka, oraz tego wszystkiego, co miało się jeszcze wydarzyć. Kiedy wreszcie się uspokoiła, zapytałam ją, czy sądzi, że po dokonaniu aborcji uspokoi się, zrzuciwszy z siebie ten ciężar. Bez wahania odpowiedziała mi, że będzie żałować i że ona już pokochała swoje dziecko, i że zaczęła uświadamiać sobie, czym jest miłość macierzyńska i poświęcenie z nią związane. Jeśli była tego taka pewna, dlaczego jechała do kliniki? Odpowiedziała mi, że tego ranka chłopak zadzwonił do niej w czasie, gdy był na piwie ze swoimi przyjaciółmi, i powiedział jej, żeby tego popołudnia pojechała do kliniki, ponieważ on nie chce tego dziecka. Pomyślałam: jak można o czymś takim rozmawiać przez telefon? Powiedziałam jej, że wydaje mi się to straszne, na co ona przyznała mi rację. Opowiedziałam jej także o rodzinach zastępczych, o osobach przyjmujących dzieci, o Ruchu. I widziałam, że czym dłużej mówiłam, ona stawała się coraz bardziej pogodna. Ale wciąż zauważałam ten ból. Kiedy dojechaliśmy do jednej ze stacji, ona wybiegła na zewnątrz. Ale nagle odwróciła się i weszła z powrotem. Spojrzała na mnie, objęła mnie i powiedziała: „Wracam do domu. Uświadomiłam sobie, że to dziecko, które noszę pod sercem, owszem, jest dzieckiem mojego chłopaka, ale jest także moim dzieckiem, i że kocham je z całej duszy. Dziękuję!”. I wysiadła. Stałam, nie widząc, co robić. Co się stało? Kim była ta dziewczyna? Kim jestem ja, by nakłaniać do zmiany zdania nieznajomą mi osobę? Tylko jedno jest dla mnie jasne. To jest prawdziwa Tajemnica, coś, czego nie potrafię zrozumieć, ale radość, jaką odczuwam z powodu tego, że jej towarzyszyłam, jest niewiarygodna. Autorka znana redakcji
OD CZEGO ZACZĄĆ NA NOWO ODPOWIEDŹ ANNY Po zamachach w Paryżu spotkaliśmy się z nauczycielami gimnazjum, w którym uczę, by uzgodnić, jak powinniśmy zachować się w klasie. Niektórzy mówili: „Nie rozmawiajmy o tym za dużo, są jeszcze mali, to wywrze na nich zbyt duże wrażenie”. Pomyślałem: w superpołączonym świecie, takim jak dzisiejszy, nie sposób uniknąć problemów i pytań. Z drugiej strony naszym zadaniem nie jest chronienie dzieci przed złem, ale oferowanie im odpowiedzi, hipotez znaczenia. Inni proponowali, by rozdać im karteczki, na których mieliby odpowiedzieć na pytanie: „Co czujesz w obliczu ataków w Paryżu?”, bez rozmawiania o tym w klasie. Jak gdyby zamęt nieuporządkowanych emocji wystarczył, by zrozumieć to, co się wydarzyło. W środę zapytałem moich uczniów: „Dlaczego to, co stało się w Paryżu, wydaje ci się nieludzkie?”. Anna z pierwszej klasy szkoły średniej odpowiedziała: „Ponieważ najbardziej ludzką sprawą jest pragnienie życia”. Zanim wszedłem do klasy, rozmawiałem przez telefon z przyjacielem, który na to samo pytanie odpowiedział: „Wszystko to problem ekonomii. Oni buntują się przeciwko kapitalistycznemu uciskowi Zachodu. To my dostarczyliśmy im broń… itd.”. Odpowiedź Anny wydała mi się bardziej wyczerpująca i dojrzalsza. W takiej sytuacji poszedłem dalej: „Dlaczego pragnienie życia jest ludzkie?”. Oto, co odpowiedzieli: „Ponieważ życie jest ciekawe, daje ci możliwość poznania tego, czego jeszcze nie znasz”, „Ponieważ możesz się uczyć, bawić, robić wiele rzeczy, których nie mógłbyś robić, będąc martwy”, „Ponieważ tylko żyjąc, możesz mieć nadzieję, że zmienisz coś na świecie”, „Ponieważ żyjąc, możesz poszukiwać odpowiedzi na swoje pytania”. ks. Luca, Rzym
MOJA NADZIEJA: MOGĘ PODĄŻAĆ ZA CHRYSTUSEM, TU I TERAZ Drogi księże Carrónie, o wydarzeniach w Paryżu dowiedziałem się, gdy byłem razem z kilkoma przyjaciółmi. Po minucie ciszy, przepełnionej strachem jeden z nas zaproponował, byśmy się pomodlili. Już wtedy było jasne, że modlitwa albo jest łatą zakrywającą strach, albo też to, co spotkaliśmy, ma coś do powiedzenia także w tej sprawie, może być pewnością także w obliczu tej tragedii. Wracając do domu, napisałem do jednej z przyjaciółek: „Słyszałaś o Paryżu? Bardzo się boję, trzeba się dużo modlić!”. I to była prawda, zdumiałem się jednak, ponieważ nie przepełniał mnie tylko strach; w pewnym sensie odkryłem, że mam pewność, a wkrótce potem przekonałem się, dlaczego tak było. Jechałem autobusem, kiedy jakaś cudzoziemka podeszła do kierowcy, by go o coś zapytać. Rozmawiając z nią, w pewnym momencie kierowca powiedział: „A więc wierzy pani w Allacha? A wie pani, co zrobiliście wy, wierzący w Allaha, we Francji?”. Coś się we mnie wzburzyło: przecież nie w tym jest problem! I jeszcze jedno: wracam do domu i zaczynamy rozmawiać z rodzeństwem o tym, co stało się w Paryżu. Jeden brat jest bojowo nastawiony: „Z takimi ludźmi nie da się rozmawiać. Oni nie są tacy jak my”. Drugi jest bardzo przestraszony. Rozmawiając, nie mogłem nie odnieść się do osądu, który zaproponowałeś nam po zamachu na redakcję „Charlie Hebdo” (zob. „Ślady” 1/2015): przede wszystkim do tego, że „najważniejsze rozgrywa się w naszym domu”, że chodzi o znaczenie życia, które proponujemy komuś, kto przyjeżdża na Zachód. To mnie zdumiało, ponieważ nie za bardzo interesuję się tymi sprawami i mało co rozumiem z tysiąca możliwych analiz. A jednak ten osąd był prawdziwy, dlatego po upływie kilku miesięcy na nowo odkryłem go w sobie. W czasie rozmowy mój brat pyta: „A więc możemy się tylko modlić i mieć nadzieję, że wydarzy się jakiś cud, który rozwiązałby problem!”. I wtedy zauważyłem, co się we mnie dzieje: słuszną rzeczą jest się modlić, ale moim pierwszym pragnieniem jest to, bym odkrył dla samego siebie, co takiego zawsze podtrzymuje moje życie; a następnie podążał za tym, kto odkrył tę pewność w swoim życiu. To jest pragnienie, które już jest nadzieją, ponieważ to spotkanie już zostało mi dane i wciąż jest dawane. Zdumiewam się, gdy powracam do rekolekcji, kiedy ksiądz Giussani mówi: „Było coś większego od ich domu (…). Co takiego mogli zrobić? W obliczu złych lat nieurodzaju oraz niebezpieczeństw, ku którym zmierzały ich dzieci? Podążali za Nim! Nie przestawali za Nim podążać”. Co takiego mogę zrobić w obliczu zła tego świata? Iść za Nim! Moją nadzieją jest Chrystus obecny teraz. Andrea, Bolonia |