Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2004 > styczeń / luty

Ślady, numer 1 / 2004 (styczeń / luty)

Pierwszy Plan

Zmienić ONZ, aby ją ocalić

Dla Jugosławii, Somalii, Iraku według niektórych jest to organizacja, którą należy rozwiązać. Dla innych jest ona jedynym gwarantem prawomocnych działań na międzynarodową skalę. Kościół zawsze uznawał jej istotną rolę. Rozmawialiśmy o tym z profesorem Parsi, specjalistą od Stosunków Międyznarodowych

Maurizio Crippa


Po Jugosławii, Somalii, Iraku według niektórych jest to organizacja, którą należy rozwiązać. Dla innych jest ona jedynym gwarantem prawomocnych działań na międzynarodową skalę.

Kościół zawsze uznawał jej istotną rolę.

Rozmawialiśmy o tym z profesorem Parsi,

specjalistą od Stosunków Międzynarodowych

 

Dramatyczna sytuacja międzynarodowa wydaje się zdominowana przez wymowną obecność-nieobecność Narodów Zjednoczonych. Dla przedstawicieli radykalnego skrzydła administracji amerykańskiej, jak też dla wielu „neokonserwatystów” europejskich, ONZ należałoby po prostu rozwiązać za jej niezdolność do podejmowania politycznych decyzji, za popełnione w tej dziedzinie błędy. Przede wszystkim zaś dlatego, że jej funkcja miałaby się dzisiaj sprowadzać do bycia swoistą ideologiczną przykrywką dla antyamerykańskiego „pacyfizmu”. Dla jej zwolenników ONZ wciąż pozostaje jedynym gwarantem prawomocności działań międzynarodowych, a ponadto jedyną organizacją upoważnioną w pewnych wypadkach do użycia siły.

Od momentu powstania ONZ Kościół miał do dla niej wielki szacunek. W 1965 r. papież Paweł VI stwierdził, że „ONZ reprezentuje obowiązującą drogę dla współczesnej cywilizacji, jeśli chce ona zachować pokój na świecie”. Jest to też intuicja ks. Giussaniego sprzed kilku tygodni na temat „wychowania ludzkich serc”, gdzie przedstawiono je jako „horyzont działań ONZ”. Podjęliśmy te tematy z Vittorio Emanuele Parsi, wykładowcą Stosunków Międzynarodowych na Uniwersytecie Katolickim w Mediolanie i felietonistą dziennika Avvenire. Parsi nie jest partyzantem walczącym na rzecz pierwszego czy drugiego frontu, raczej podkreśla konieczność realizmu i szukania punktów zbieżnych pośród rozmaitych postaw. Sporą część swojej najnowszej książki L`alleanza invitabile – Europa e Stati Uniti oltre l`Iraq [Nieunikniony sojusz – Europa i Stany Zjednoczone ponad Irakiem] poświęcił zagadnieniu „zmiany ONZ w celu jej ocalenia”.

 

Panie Profesorze, czemu dzisiaj służy ONZ?

Jeśli rozumie się ONZ jako organizację działającą na rzecz utrzymania pokoju na świecie, to nie spełnia ona swojej roli. Jeśli postrzegamy ją jako ogólnoświatowy rząd, to również nie nadaje się do tej roli, ani nawet nie jest potrzebne, aby ją pełniła. Jeśli uznajemy ją za światowy Trybunał konstytucyjny, to też nim nie jest. Jeżeli zaś widzimy w niej organizację, która nadaje instytucjonalną formę porozumieniu różnych krajów, jeśli takie porozumienie zostaje osiągnięte, albo też zażegnuje konflikty, gdy takiego porozumienia nie ma, wówczas pełni nadal kluczową rolę. Nie możemy podzielać poglądu tych, którzy mówią „zlikwidujmy tę instytucję”. Nie podzielamy też poglądu tych, którzy twierdzą, że ONZ ma znaczenie tylko ze względu na wyspecjalizowane w różnych dziedzinach przedstawicielstwa: FAO, UNICEF, itp. W swojej książce podkreślam, że każdego dnia na świecie miliony osób żyją, jedzą, zostają uratowane z masakry, ponieważ są przedstawiciele ONZ, którzy się o nich troszczą.

 

Mówi się, że ONZ była tylko listkiem figowym dla tzw. Realpolitic Zimnej Wojny...

Nie, nie należy zapominać, że w 1944 r. administracja prezydenta Roosvelta jest jeszcze przekonana, że system sowiecki może pójść w kierunku demokracji. Istnieje jeszcze nadzieja na powstanie rządu światowego współtworzonego przez mocarstwa, którym zależy na pokoju, na kierowaniu procesem dekolonizacji. Dla Roosvelta ONZ jest współdzieloną formą amerykańskiej hegemonii, bowiem siła Stanów Zjednoczonych zawsze kształtowała się wewnątrz ONZ. Wraz z Jałtą ten projekt się łamie, ale ONZ nadal funkcjonuje, i to dobrze, jako miejsce, gdzie rozładowuje się konflikty. Twierdzenie, że ONZ podczas Zimnej Wojny nigdy nie funkcjonowała, to kłamstwo. Funkcjonowała bardzo dobrze, jako miejsce gdzie można było wyjaśniać na bieżąco zaistniałe konflikty. Jej instytucjonalna konstrukcja zawierała w sobie podwójną logikę: Zgromadzenie Generalne dbało o realizację zasady równości poszczególnych państw, a Rada Bezpieczeństwa wiernie odzwierciedlała podział sił na międzynarodowej arenie. To pozorne zróżnicowanie funkcji – w rzeczywistości było to wykorzystanie dwóch różnych pryncypiów harmonijnie wkomponowanych w jeden system – pozwalało na to, ze nigdy nie pojawił się oczywisty rozdźwięk pomiędzy argumentami siłowymi a rozwiązaniami prawnymi.

 

Nawet „osławione” prawo weta spełniało pozytywną rolę...

To była skuteczna alternatywa dla starcia zbrojnego. Kiedy jakieś supermocarstwo odwoływało się do prawa weta, oznaczało to jednocześnie żądanie „wyciszenia konfliktu”. Trzeba zauważyć, że również po zakończeniu Zimnej Wojny Rada Bezpieczeństwa nie popada w kryzys, kiedy Rosjanie grożą wetem wobec interwencji zbrojnej w Kosowie. To weto nie rozbija ONZ, chociaż konflikt pomiędzy Rosją a Stanami Zjednoczonymi był realny. Tymczasem w związku z wojną w Iraku ONZ grozi rozpad, gdyż groźba weta nie wychodzi od Rosji, ale od jednego z mniejszych sojuszników Stanów Zjednoczonych, od Francji. To rzeczywiście psuje cały mechanizm. Dzieje się tak dlatego, że jeśli Rosja wysuwa weto, to w odniesieniu do konfliktu irackiego oznacza to mniejsze zagrożenie niż, gdy czyni to Francja. Jej weto można porównać do benzyny dolewanej do ognia. W pierwszym przypadku dwaj giganci, zawzięcie dyskutując, rezygnują ze strzelania do siebie, w drugim mamy do czynienia z mrówką, która mogłaby nie powodować żadnej szkody, ale sięga po biurokratyczne narzędzie, aby wbić klin mogący zabić ONZ.

 

Co trzeba zrobić, aby przywrócić znaczenie ONZ?

Trzeba ją zreformować, aby bardziej zwracała uwagę na rzeczywisty podział władzy. ONZ nie może być systematycznie wykorzystywana jako kaftan bezpieczeństwa zakładany Ameryce, gdyż w końcu ów kaftan się rozedrze; a jeśli Stany Zjednoczone wystąpią z ONZ, to będzie katastrofa dla wszystkich. Jednocześnie trzeba poszerzyć Radę Bezpieczeństwa o nowych stałych członków, ale bez prawa weta. Dzisiaj problem polega na tym, że Rada Bezpieczeństwa jest – co da się jednak zauważyć – jak rząd „białych”. ONZ zrodziła się ze stowarzyszenia czterdziestu krajów „starego świata”, podczas gdy cała reszta to były jeszcze kolonie. Gdzie jest dzisiaj reprezentacja owej setki starych kolonii? W Zgromadzeniu Ogólnym, które nic nie znaczy? Czy można pomyśleć o rozszerzeniu wpływów Zgromadzenia Ogólnego, przekształcając je w coś rodzaju Parlamentu? Tak, jeśli źle życzymy ONZ! Jeśli zaś chcemy, by ów świat był rzeczywiście godnie reprezentowany, to powinno się przyjąć do organizacji nowych członków takich, jak: Indie, Republika Południowej Afryki, Brazylia i, o czym właściwie nikt nie mówi, Egipt. Ten kraj, „zabezpieczony” przez Zachód potężnymi inwestycjami nie tylko ekonomicznymi, ale także właściwymi działaniami w sferze społecznej i politycznej, może odegrać kluczową rolę w zwycięstwie nad fundamentalizmem. Tymczasem słaby Egipt to początek pełnej konfrontacji.

 

Kościół zawsze popierał ONZ, co uczynił także w związku z kryzysem irackim. Czy to stanowiska może w przyszłości ulec zmianie?

Kościół zawsze popierał ONZ, ponieważ jej powołanie po II wojnie światowej kosztowało bardzo wiele wymiarze ludzkim i politycznym. Ponadto stanowi ona uwieńczenie tych wysiłków zmierzających do „prawnego uporządkowania” polityki międzynarodowej, co było wielkim marzeniem XX wieku. Problem polega na tym, że kultura katolicka zbyt często związana jest z apologetyczną wizją świata, gdzie idealny świat postrzegany jest jako pełen dobrych uczuć i dobrych ludzi. Stąd później często trwa w postawie przesadnego konserwatyzmu, co prowadzi do tego, iż uważa się ONZ za nietykalną. Tymczasem to oczywiste, że domaga się ona reformy, a zakończenie wojny w Iraku stanowi ku temu wielką okazję. Wierzę, że Kościół zrozumiał jak jest to ważne. Również Amerykanie zaczynają sobie zdawać sprawę, że ONZ to nie tylko kaftan bezpieczeństwa. Jeśli ktoś umie uczestniczyć w działaniach ONZ i dbać o porozumienie i wypracowanie konsensusu, może to być również wielkie bogactwo.

 

Jest Pan politologiem, naukowcem zajmującym się polityką. Jak ocenia Pan wezwanie do „wychowywania serca” jako perspektywę pracy również w relacjach między narodami?

Myślę, że w tym wypadku słowa są częścią przedmiotową pewnej wizji, nośnikiem propozycji, która nie przynosi szkody świadomości rzeczywistej sytuacji. W innych wypadkach problem dobrych, pozytywnych słów polega na tym, że w rezultacie zastępują one analizę rzeczywistości. Stąd niestety mamy dzisiaj albo strategię wojenną, albo pacyfizm, a brakuje tej istotnej części przedmiotowej, wychowawczej. Jednakże byłoby dziwacznym zastosowaniem zasady pomocniczości powierzenie najwyższej ogólnoświatowej organizacji, jaką jest ONZ, zadania tak ważnego, jak wychowanie. To kultura, społeczeństwo powinny wziąć na siebie ten obowiązek wychowywania ludzi. Oczywiście, pokój trzeba budować, ale nie za pomocą super – rządu ONZ. Byłby to orwelowski koszmar.

 

 

Rada Bezpieczeństwa składa się z reprezentantów 15 krajów członkowskich (z których 5, tzn. Chiny, Francja, Wielka Brytania i Rosja, jest tzw. członkami stałymi, a pozostałych 10 wybieranymi na okres 2 lat przez Zgromadzenie Ogólne).Każde państwo, które w niej uczestniczy dysponuje jednym głosem, jednakże w przypadku znaczących politycznych decyzji konieczna jest zgoda wszystkich członków stałych. Oznacza to, że każdy z nich może sprzeciwić się danej propozycji i spowodować jej uchylenie. Oto dlaczego mówi się, że te mocarstwa dysponują w Radzie Bezpieczeństwa prawem weta.


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją