Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2015 > lipiec / sierpień

Ślady, numer 4 / 2015 (lipiec / sierpień)

Świadkowie. Rekolekcje

Rana i pieszczota

Podczas rekolekcji dla dorosłych i młodych pracowników GIORGIO VITTADINI opowiedział o sobie. I o tym, jak na nowo odkrył zwycięstwo Chrystusa.

Giorgio Vittadini


Przez lata to samo doświadczenie „apostołów Jezusa”. Potem, niespodziewanie, wrażenie, że nie ma się już wiary. Śmierć księdza Giussaniego, przyjaciele, jego mama, Jannacci… Cały dramat własnej potrzeby. I „ponowne podążanie za tym, który przybył jako ostatni”. Podczas rekolekcji dla dorosłych i młodych pracowników GIORGIO VITTADINI opowiedział o sobie. I o tym, jak na nowo odkrył zwycięstwo Chrystusa.

 

Co to znaczy, że rzeczywistość jest sprzymierzeńcem także wtedy, kiedy wydaje się przeciwstawiać temu, czego pragniemy? Wiele razy odczuwamy ją afektywnie jako przyjazną, ponieważ nas pociąga, prowadzi nas do zaangażowania się w nią. Ale kiedy życiowe wyzwania zaczynają prowadzić nas tam, gdzie byśmy nie chcieli, to co znaczy, że wciąż jest naszym sprzymierzeńcem? Byłem obecny w 1994 roku, kiedy ksiądz Giussani poprowadził lekcję, którą widzieliśmy wczoraj [„Uznać Chrystusa” – przyp. red.], i tak jak wszyscy obecni byłem głęboko poruszony; ten moment był dla mnie decydującym zwrotem, ponieważ w pełni dokumentował wyjątkowość historii, która mnie pochwyciła i zdeterminowała pierwsze 22 lata życia w Ruchu. Istotnie, mogę z pewnością powiedzieć, że Ruch i spotkanie z księdzem Giussanim ocaliły mnie.

Jedna z piosenek Claudia Chieffa, Ballada starego człowieka (La ballata dell’uomo vecchio), dobrze wyraża to, co zawsze charakteryzowało moje życie: przeogromną potrzebę wyzwolenia, poczucie bycia jak jeden z Więźniów Michelangela Buonarrotiego, tej grupy posągów, które wydają się uchwycone w trudzie wyzwalania się z kamienia, z którego są uformowane; ja także czułem, że muszę zostać wyrwany z marmurowego bloku, który miał mnie w posiadaniu, wobec przeogromnej i nieuporządkowanej potrzeby czegoś innego. A jednocześnie potrzeby posiadania relacji wolnej od władzy, doskonale wyrażonej w piosence Daria Fo i Enza Jannacciego Ho visto un re [„Widziałem króla”]: „I trzeba być zawsze wesołym, ponieważ nasz płacz szkodzi królowi / szkodzi bogatemu i kardynałowi / stają się smutni, gdy my płaczemy”. Ksiądz Giussani mówił o tym na spotkaniu ze studentami, jak czytamy w jego biografii: „Ci, którzy posiadają władzę, stają się smutni, jeśli widzą, że płaczesz. […] W każdym razie uszczypliwość tej znanej piosenki Jannacciego – mówi dalej ksiądz Giussani – jest bardzo aktualna, ponieważ każdy z nas może ulec w obliczu sposobu kierowania społeczeństwem, w którym oczywiste stają się ograniczenie i zduszenie, którego nasze człowieczeństwo staje się coraz większym więźniem i które jest wciąż coraz bardziej zakopywane”.

Żadnej z wielu rzeczy, które rościły sobie prawo do usatysfakcjonowania mnie, gdy byłem chłopakiem, nie udawało się mnie zadowolić: ludzka miłość jako ostateczny horyzont, perspektywa kariery, wkład wniesiony w demokratyczne społeczeństwo… Nieświadomie odczuwałem to wszystko jako emanację władzy, która chciała mnie „ujarzmić”.

Spotkanie z Ruchem, a potem z księdzem Giussanim na pierwszym roku studiów, choć byłem tego nieświadomy, ocaliło mnie od buntowniczego życia, niezależnie od formy, jaką by ono przyjęło, dając mi do zrozumienia od początku, że życie na poziomie mojego pragnienia było możliwe, że to pragnienie mogło być uszanowane i spełnione.

 Moje 42 lata życia w Ruchu były latami, o których mogę powiedzieć, że doświadczyłem w nich tego, czego doświadczyli apostołowie z Jezusem, tak jak opowiada o tym ksiądz Giussani, z tą samą intensywnością, na dobre i na złe. Wraz z księdzem Giussanim przeżyłem całe moje pragnienie i mój smutek, naukę i pracę, przyjaźń i miłość, dramatyczne wydarzenia w naszym kraju, choroby, śmierci, cierpienia wokół mnie, ale także zaangażowanie w społeczeństwo. Razem z księdzem Giussanim przeżyłem to wszystko jako jedno wielkie wydarzenie poszukiwania znaczenia i odkrywania powołania, jak piękny film przygodowy, którego bohaterem był Ktoś Inny (przez duże „k”), a wraz z Nim także my: ta sama dynamika, co w Ewangelii.

 

Obecność w spojrzeniu. Znów zacząć podążać za

Mieszkałem z księdzem Giussanim przez osiem lat, od roku 1995 do 2003. Po jego śmierci w 2005 roku ksiądz Julián Carrón, wychodząc z cmentarza Monumentale, odprowadziwszy przystrojoną trumnę księdza Giussaniego, zaproponował mi, bym z nim zamieszkał. Pomyślałem, że w ten sposób w życiu będzie już z górki, jak gdybym był starym mędrcem, który nie musiał niczego się już uczyć. Nie minęło wiele czasu, bym zdał sobie sprawę, że taką postawą marnowałem także dziedzictwo życia przeżytego z księdzem Giussanim, ponieważ redukowałem moje ludzkie pytanie. Nigdy nie odczuwałem potrzeby, by powiedzieć: „Z nim wszystko układało się lepiej…”, nigdy nie byłem nostalgiczny, ale byłem wściekły i smutny. Nie był to smutek pełen oczekiwania, o którym mówiłem wcześniej, ale smutek Judasza chodzącego za Jezusem, „ponieważ Jego królestwo nie nadchodziło”. Byłem oczarowany wielkością księdza Giussaniego i wydawało mi się, że doznawał i doznaje wielkiej niesprawiedliwości, nie będąc uznanym przez świat w całej swojej wielkości. Nie zauważałem, że na tym świecie przeżywałem teraźniejszość jako ktoś pokonany.

Zrozumiałem to jasno, kiedy byłem w Nowym Jorku, gdzie pojechałem, by spotkać się z amerykańskimi wspólnotami CL. Tamtego dnia przemierzałem Bronx, myślałem o problemach nowojorskiej wspólnoty (podobnych do problemów wszystkich wspólnot…) i mówiłem: „Ale jak możemy mówić, że już wygraliśmy? To miasto jest przeogromne, osiem milionów mieszkańców, gdy nas jest 500 i się kłócimy”. Tam odniosłem wrażenie, że nie miałem już wiary. Nigdy nie przestałem uważać, że Ruch i Memores Domini (środowisko mojego powołania) są dla mnie miejscem obecności Jezusa, ale nie wierzyłem, że w tej chwili Chrystus, nawet poprzez charyzmat księdza Giussaniego, jest odpowiedzią na potrzebę życia tego miasta i świata.

Inne doświadczenia w tym okresie uświadomiły mi, jak bardzo krucha jest moja wiara. Na przykład w obliczu procesów sądowych, które dotyczyły moich najdroższych przyjaciół. Jak powiedział ksiądz Carrón w liście opublikowanym na łamach „La Repubbliki” 1 maja 2012 roku, powodem niektórych ataków były liczne preteksty, których dostarczyliśmy, ale w niektórych przypadkach kilku moich przyjaciół zostało posądzonych niesłusznie, ponieważ po dłuższym czasie także prawnie została potwierdzona ich niewinność. W obliczu tego wszystkiego, tym, co przeważyło w niektórych momentach, było poczucie niesprawiedliwości, złości i pragnienie odwetu. A nie wiara właśnie.

I wreszcie skandal nad skandalami, wiele razy wystawiane na próbę niewinne cierpienie. Kiedy ktoś umiera, kiedy cierpi, kiedy przychodzą przerażające tragedie, stawałem jak Alosza z Braci Karamazow w obliczu cierpienia dzieci: dlaczego Chrystus pozwala na to wszystko?

Zastanawiając się nad wszystkimi momentami, musiałem z goryczą stwierdzić: straciłem wiarę, wiarę zwycięstwa odczuwaną w danym momencie. Od czego zacząć na nowo? W rzeczywistości wielokrotnie wyłaniał się wobec mnie przede wszystkim jeden fakt: świadectwo wiary księdza Carróna. On był radosny. Ileż razy przyglądałem mu się w prywatnych i publicznych okolicznościach, ponieważ widziałem różnicę w stosunku do siebie. Na przykład w przywołanym liście z 2012 roku mówi: „Wydarzenie spotkania z Chrystusem naznaczyło nas tak mocno, że pozwala nam wciąż zaczynać od nowa, po każdym błędzie, w coraz większej pokorze i świadomości własnej słabości. Jak lud Izraela możemy zostać odarci ze wszystkiego, możemy nawet zostać wygnani, ale Chrystus, który nas zafascynował, trwa zawsze. Nasze porażki nie pokonują Go” (zob. „Ślady” 3/2012). Przewodniczący Ruchu, wystawiony na pośmiewisko na łamach wszystkich gazet, w ten sposób odpowiada publicznie. Tam znajdowało się zwycięstwo Chrystusa.

Ileż razy bezpośrednio albo podczas publicznych spotkań wyłaniała się przede mną ta odpowiedź: „Ale my już wygraliśmy, oczywistość znajduje się w samym doświadczeniu”.

I jeszcze jego metoda osądzania licznych tragedii, nie na sposób pocieszający, ale ze świadomością Zmartwychwstania. Tak jak przy okazji wypadku, w którym zginął syn najdroższego przyjaciela, kiedy powiedział rodzinie i podczas pogrzebu: „Został porwany przez Chrystusa. Chrystus chciał go mieć przy sobie, dopełniając jego przeznaczenia”. Nie usiłował zarozumiale wyjaśniać Tajemnicy, ale dostrzegał zarówno Wielki Piątek, jak i Zmartwychwstanie Chrystusa.

Jak wtedy, gdy jednej z osób z Gruppo Adulto [Memores Domini – przyp. red.], umierającej na raka mówi: „Przykro mi, że nie mogę pójść z tobą. Pozdrów ode mnie wszystkich!”. Odwraca wszystko: prawdziwym życiem jest komunia świętych.

Wówczas ja musiałem na nowo zacząć od początku podążać „teraz” za obecnością w jego spojrzeniu. Wszystkie lata z księdzem Giussanim byłyby na nic, gdybym nie zaczął podążać za księdzem Carrónem, jak gdybym był ostatnim przybyłym, ponieważ zarozumialstwo usunęło „teraz”. A wraz z nim za wieloma świadkami w życiu Ruchu, poczynając od najdroższych przyjaciół, zdolnych dać mi zakosztować, że przyjaźń i chrześcijańska miłość nie dają się z niczym porównać.

Przyjaźń, która jest komunią świętych, przez co ktoś wciąż jest z tobą, także po śmierci. Jeden przykład dla wszystkich, ksiądz Giorgio Pontiggia, z którym przygoda preferencji zrodziła się po śmierci w tragicznym wypadku jednego z uczniów z jego szkoły.

To samo zwycięstwo, którego doświadczyłem w obliczu śmierci mojej mamy, naznaczonej doświadczeniem „niemożliwej pozytywności”, podtrzymywanej odkryciem charyzmatu księdza Giussaniego. Nawet nowotwór złośliwy, który uderzał w nią powracającymi falami w ostatnich ośmiu latach jej życia, nie mógł zredukować tej „dziwnej” płodności. Moja mama często mówiła, dyskretnie, że ból był silny, ale że ona podążała za sugestią, którą otrzymała: ofiarowywać cierpienie Panu za tego, kto żył na świecie jako osoba konsekrowana. I nie chciała umrzeć, zanim nie podziękowała Panu za 50 lat swojego małżeństwa, świętowanych w tym samym kościele, w którym zostało zawarte 50 lat wcześniej i gdzie cztery dni później odbył się jej pogrzeb. „W dniu mojego ślubu byłam podekscytowana, nie z powodu sentymentu, ale ponieważ miałam intuicję, że z tego sakramentu narodzi się wielka historia. I tak właśnie się stało: życie pełne obecności Pana. Chcę Mu dziękować wraz z wami”. I mimo że zmęczona i utrudzona, w tę rocznicę zaprosiła nas na obiad, pełna radości.

 

Pęknięcie i światło

Na filmie ksiądz Giussani mówił: „Jeśli musisz zmienić stanowisko, zmień je! Ja zmieniam je każdego ranka”. Skąd czerpie się energię do tej zmiany?

Ta odnowiona droga wiary pozwoliła mi odkryć wiele innych rzeczy.

Na spotkaniu prezentującym książkę księdza Giussaniego Zmysł religijny 26 stycznia 2011 roku ksiądz Carrón rozważał temat smutku, o którym mówiłem, ale odkrytego na nowo nie jako defekt do poprawienia, ale dysproporcja, z której uczyniona jest moja natura, jedyna możliwość doświadczania darów Boga. „Pęknięcie jest w każdej rzeczy i to przez nie przechodzi światło” – mówią wersy jednej z piosenek Leonarda Cohena. Istnieje starożytna japońska sztuka (kintsugi), która polega na wzmacnianiu zepsutych przedmiotów cennymi materiałami, takimi jak złoto, zgodnie z ideą, że z niedoskonałości może narodzić się większa forma doskonałości.

Aż do tamtego momentu w pewien sposób zawsze zwalczałem moją ludzką potrzebę i sądziłem, że osiągnięcie dojrzałości oznacza, że stajemy się w jakimś stopniu odporni na zranienia wobec rzeczywistości. Tymczasem zaakceptowałem to, że jestem kruchy, że odczuwam zamęt, że czuję się dotknięty czyjąś chorobą albo projektem, który się nie zrealizował, pragnieniem, które się nie spełniało, zaniepokojeniem o los przyjaciela czy świata. Nieludzką rzeczą jest cenzurowanie braków odczuwanych w naszym doświadczeniu. A oszustwem jest usiłowanie zapełnienia ludzkiego pytania czymś, co nie może go usatysfakcjonować.

Pewnej dziewczynie z Gruppo Adulto, która odczuwała brak w swoim życiu, ksiądz Carrón odpowiedział: „Na szczęście czegoś ci brakuje!”. Niecenzurowanie tego, czego brakuje, pozwala odkryć Obecność.

Chodzi o to, by mieć Kogoś, kto dostrzega ten dramat i wędruje z nami, niosąc wraz z nami ten trud, dając nam pewność, pozytywność, jak zrozumiałem podczas papieskiej audiencji dla Ruchu 7 marca 2015 roku.

Otrzymałem pomoc w pojmowaniu mojego prawdziwego wymiaru jako człowieka na spotkaniu z wyjątkowym człowiekiem – Enzo Janaccim. Jego przyjaźń zawsze była jednym z największych prezentów dla mojego życia. W lutym 2009 roku, kiedy głośno było o sprawie Eluany Englaro, Enzo w jednym z wywiadów mówił o „pieszczocie Nazarejczyka”. Niedługo potem został zaproszony na Meeting w Rimini. Tam zrodziła się relacja z kilkoma z nas, która trwała aż do jego śmierci. Dla wielu w Ruchu Jannacci był już znaczącą obecnością ze względu na jego poruszające „dostrzeganie” zranionego człowieka, z marginesu, w jego „strukturalnej” dysproporcji, ogarniętego spojrzeniem w swojej prawdzie do tego stopnia, że czasem staje się wręcz bohaterem.

Zwyczajna i dyskretna przyjaźń z Enzo zmieniła dogłębnie jego i nas. W latach choroby, którą odkrył kilka miesięcy po naszym spotkaniu, paradoksalnie stawał się coraz radośniejszy, jeżdżąc po Mediolanie, oglądając rosnące drapacze chmur, rozsmakowując się w meczach mistrzostw świata, mocząc nogi w morzu… Enzo był człowiekiem „w całości”, który przeżywał wszystko z jedyną w swoim rodzaju intensywnością. Podczas spotkania z młodzieżą z Portofranco 2 grudnia 2011 roku na pytanie: „Czego życzysz tej młodzieży?”, Enzo odpowiedział: „Życzę całego szczęścia, które obiecał Nazarejczyk, poprzez pieszczotę i ranę. (…) Powiedziałem wam to, żebyście nigdy nie zapomnieli, że te rzeczy tutaj zesłał wam On”.

 

Stokroć dla nieszczęśnika

W ostatniej części nagrania ksiądz Giussani odnosi się do możliwości przeżywania relacji ze wszystkim: pracą, uczuciami, służbą ludziom jako darmowością, posłuszeństwem i miłością. Jak jest to możliwe?

Ta egzystencjalna droga odcisnęła się radykalnie na tym, co definiuje mnie jako dorosłego człowieka, na pracy zawodowej, sprawiając, że nie pozostaje ona czystym obowiązkiem, ale narzędziem do wyrażenia siebie i do wzrostu. Rozpocząłem moją uniwersytecką karierę w 1980 roku i podążałem za długim cursus honorum, który doprowadził mnie do tytułu profesora zwyczajnego statystyki, doświadczając osobiście wszystkich postaw, jakie można przyjmować w pracy: zaniepokojenia, że się nie podoła, zredukowania pracy do kariery, zapomnienia o wszystkim, w tym o powołaniu, będąc pochłoniętym koniecznością działania. Na przykład, czasami jeździłem na rekolekcje Gruppo Adulto i mając przed sobą mówiącego księdza Giussaniego, myślałem o teorematach, które musiałem pokazać. Na początku nie znosiłem statystyki, chciałem być historykiem i prawie przez przypadek skończyłem jako statystyk. Wciąż pamiętam te niekończące się, trudne popołudnia spędzane nad książkami pełnymi formuł w Instytucie Nauk Politycznych na Uniwersytecie Państwowym w Mediolanie.

Dzisiaj jako profesor zwyczajny mam o wiele więcej odpowiedzialności niż wcześniej i wszystko jest zdecydowanie bardziej nastawione na rywalizację. Ale chrześcijańskie powołanie pozwoliło mi postawić kilka kroków. Pierwszy to pokochanie statystyki. Fascynacja, która mnie pochwyciła, dotyczy możliwości odkrycia struktury rzeczywistości, ponieważ także formuła opisuje coś, co jest, a czego ty nie stwarzasz. Fascynującą rzeczą jest zrekonstruowanie drogi wszechświata, choćby tylko w jakimś szczególe: znaczy to, że w twojej pracy znajduje się wątek przewodni pośród tego wszystkiego, co wydaje się nieuporządkowane. Jednym słowem, odkryłem, że praca ze wszystkimi dotyczącymi jej szczegółami, jest sposobem, w jaki wchodzę w tajemnicę rzeczywistości.

Drugim czynnikiem związanym z poszukiwaniem prawdy jest idea drogi: wędrujesz, by się poprawić, nie przerażając się niewiedzą, ponieważ życie jest tymczasowością, a więc zgodnie z logiką rzeczy rozwiążesz problem na 20, 30, 40 procent, ale powoli będziesz się stawał coraz lepszy.

Wyobraziłem sobie, że kryterium, przy pomocy którego trzeba podchodzić do życia zawodowego, jest jak GPS w samochodzie. Kiedy pomylisz drogę, „głosu” nie interesuje, że się pomyliłeś, zaczyna mówić od miejsca, w którym znajduje cię w tym momencie. Mówi ci: „Przeliczam”, to znaczy wychodzi od twojego błędu i przelicza drogę. Takie jest życie w pracy: ty się mylisz i przez minutę mówisz: „Pomyliłem się, pomyliłem się, pomyliłem się”. Potem mówisz: „Pomyliłem się, przeliczam drogę”, tymczasem na początku błędy odbierały mi spokój i nie znosiłem, gdy ktoś mnie poprawiał. Kiedy nie przyjmowano mojego artykułu, myślałem: „Wszystko jest ukartowane” albo „On nic nie rozumie”. Broniłem się przed błędami. Ale teraz rozumiem, że błędy są potrzebne do „przeliczania drogi”: pomyliłeś się, ale jeśli jesteś inteligentny, jeśli jesteś ludzki, jeśli potraktujesz to jako aspekt rzeczywistości, jak zaproszenie Tajemnicy do robienia postępów, wówczas błąd, pomyłka, ograniczenie są potrzebne; nie czynisz postępów tylko dzięki genialności, ale przyjmując także korektę twojego ograniczenia.

Trzecia cecha daje się porównać z tym, co robi codziennie każda matka: troszcząc się o dziecko albo zmywając naczynia, uniża się do formy, której ona nie wybiera. Także naukowiec musi pochylić się nad problemem, który nie przynależy do niego, aby dojść do odkrycia czegoś wielkiego i pięknego. To tak jakby wycierać pupę swojemu dziecku. To w badaniach naukowych jest zasadniczą sprawą, ponieważ badanie w 10–15 procentach to inwencja, ale reszta polega na pochyleniu się nad rzeczywistością, która w swoim kształcie i w swojej istocie nigdy nie jest taka, jaką byśmy chcieli, żeby była. Dla takiego bałaganiarza jak ja była to bardzo ważna lekcja wychowania: konieczność napisania artykułu na nowo, raz i jeszcze raz, przerobienia prezentacji, uproszczenia jej…

I stąd dzieło. Powiedziałem, że moja historia jest naznaczona dużym zaangażowaniem, od czasów studenckich, we wspieranie życia dzieł realizowanych w odpowiedzi na społeczne potrzeby ludzi. W ostatnich latach to zaangażowanie nie zmieniło się, ale zewnętrzne warunki tak: lata temu były osoby z Ruchu z ważnymi odpowiedzialnościami, także politycznymi, dzisiaj już tak nie jest. Następnie panuje kryzys gospodarczy, który czyni bardzo trudną drogę wielu dzieł albo wręcz doprowadza do tego, że trzeba ograniczyć nawet wartościowe plany, ponieważ brakuje środków. Jaki sens ma angażowanie się w budowanie dzieł w takich warunkach? Co możemy zrobić?

W jednym z epizodów w książce Guareschiego, rozmawiając z księdzem Camillo, Chrystus wiszący na krzyżu wydaje się odpowiadać na to pytanie: „To, co robi wieśniak, kiedy rzeka niszczy zapory i zalewa pola: trzeba ocalić ziarno. Kiedy rzeka wróci do swojego koryta, ziemia znów się wyłoni, a słońce ją osuszy. Jeśli wieśniak uratował ziarno, będzie mógł zasiać je w ziemi, która stała się jeszcze żyźniejsza za sprawą mułu rzecznego, i ziarno wyda plony, a nabrzmiałe złote kłosy dadzą ludziom chleb, życie i nadzieję. Trzeba uratować ziarno: wiarę”.

Emblematyczna w tym sensie była dla mnie ulotka Ruchu, zatytułowana „Kryzys, wyzwanie dla przemian” (zob. www.cl.opoka.org.pl): tym, co ma siłę doprowadzić do zmiany, nie jest coś, co da się zaplanować, ale coś nieprzewidywalnego, co się przydarza, „nieprzewidywalna chwila”, w której człowiek, zaczynając na nowo od nieskończonego pragnienia swojego serca, od pewności i miłosnej pełni, które daje mu wiara, stawia czoła każdej trudności, zaczynając wciąż na nowo budować, pracować, poszukiwać nowych dróg. Moim zdaniem jest to najważniejszy wkład, jaki możemy mieć, także publiczny w tych latach, nie tylko we Włoszech, ale na całym świecie, jak pokazują to na przykład filmy zrealizowane z okazji 60-lecia istnienia Ruchu oraz Meeting w Rimini. I także ja wraz z Fundacją Pomocniczości oraz internetowym dziennikiem „il.sussidiario.net” staram się wnosić ten mały wkład.

A teraz? Nie czuję się na swoim miejscu, jestem człowiekiem w drodze, pełnym sprzeczności, zła, zahamowań. Jest jednak coś, co wyraźnie dostrzegam i co łączy się z głębią tego, co powiedziałem: moje powołanie do dziewictwa. Ksiądz Giussani mówił nam, że w przypadku zakonników drzwi zamykały się za ich plecami, my natomiast musimy zamknąć je sami, to znaczy żyć na świecie, ale patrząc na tę Obecność, o której mówiliśmy i która jest naszą konsystencją. To łączy się dzisiaj z tematem ciszy, stałym wymiarem, do którego przeżywania jesteśmy wezwani w Memores Domini, wspieranym przez godzinę codziennego milczenia i połową dnia w milczeniu raz na tydzień. Przez wiele lat źle przeżywałem ciszę, nie znosiłem jej, ponieważ wydawała mi się stratą czasu, pustką.

Pewnego dnia pozwoliłem, by ciemność, poczucie pustki wyłoniło się we mnie, nie zatrzymałem jej, chciałem zobaczyć, co znajdowało się na dnie ciemności. Zacząłem dostrzegać, że to milczenie było takie, jak to z neapolitańskiej piosenki, „śpiewające milczenie”. Milczenie jest zamieszkane: jeśli siła twojego życia jest czymś, co nie jest twoje, w ciszy, kiedy jesteś bierny, możesz odkryć tego śpiewaka, który znajduje się w rzeczywistości. Jestem sam w moim pokoju, nie ma nikogo, ale dzisiaj nie chcę zapełniać pustki, dzisiaj chcę zrobić jak Adriana Mascani w piosence Il mio volto [„Moje oblicze”]: chcę odkryć, co znajduje się na dnie ciemności („patrzę na moje wnętrze i widzę ciemność / nieskończoną”).

Zacząłem pojmować, że ta Obecność znajduje się tam i czeka, aż wyzwolisz się od rzeczy, którymi wypełniasz ciszę, aż pójdziesz do korzeni; chce rozmawiać z otchłanią twojego serca. Teraz nie przestałem żyć aktywnie, ale potrzebuję tej ciszy, potrzebuję tego dialogu. Nie potrzebuję być sam na sam z moimi myślami, ale rozmowy z „Ty”, by odnaleźć siebie. „Ty” nie jest jakąś konsekwencją innych „ty”, jest „Ty”, którym jest czekający na mnie On.

„Przeżywaj wszystko, ale poszukuj mnie” – „Ty”, które odkrywasz w tej bierności, jest szczytem mojego życia dzisiaj. Ponieważ patrzenie na Obecność jest biernością, poddanie się strukturalnej dysproporcji jest pasywnością, dostrzeganie piękna dzieła drugiego jest pasywnością, także taka praca jest pasywnością, jest jednak największą aktywnością, ponieważ wciąż coraz bardziej imponująco wyłania się to „teraz”, które może towarzyszyć także takiemu nieszczęśnikowi jak ja.


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją