Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2015 > lipiec / sierpień

Ślady, numer 4 / 2015 (lipiec / sierpień)

Życie CL. Pielgrzymka

Doświadczyć wiosny Kościoła

Tysiące pielgrzymów, trud nocnej marszruty, entuzjastyczne przyjęcie mieszkańców, rozbrzmiewające dzwony, pokaz sztucznych ogni… Relacja z 37. pieszej pielgrzymki z Maceraty do Loreto.

Alina Rynio


W sobotę 6 czerwca 2015 roku o godzinie 14.30 jednym z trzech autokarów wyruszyliśmy z Rzymu na 37. pielgrzymkę z Maceraty do Loreto, organizowaną z inicjatywy ruchu Comunione e Liberazione. Po przybyciu na miejsce rozpoczęcia pielgrzymkowej przygody, przy zachowaniu wręcz modelowego organizacyjnego ładu, pomimo obecności tysięcy pątników, punktualnie o godzinie 20.30 odbyła się uroczysta Msza św. na stadionie w Maceracie. Uczestniczyło w niej około stu tysięcy osób przybyłych z całych Włoch. Byli to ludzie w różnym wieku, dominowali jednak młodzi – świadomi gestu, który podejmują czy to jako uczestnicy, czy współorganizatorzy. Przewodnią myślą tegorocznej pielgrzymki było hasło: „Accarezzati dalla misericordia” (pogłaskani, przytuleni, zanurzeni w miłosierdziu, doświadczający miłosierdzia). Przed Mszą św. można było posilić się przywiezionymi kanapkami, skorzystać z sakramentu pojednania oraz posłuchać występu dwóch chórów, z których jeden to dziecięcy chór ze szkoły im. ks. Luigiego Giussaniego, oraz dwóch poruszających świadectw, obrazujących dramat prześladowanych chrześcijan w krajach muzułmańskich. Nie zabrakło też pełnych czułości słów Ojca Świętego, zapewniającego nas o swojej bliskości i zachęcającego do „wędrowania ze śpiewem” (canta e cammina). Głos zabrał także nowo wybrany arcybiskup Maceraty, a wśród witających byli między innymi przedstawiciele władz miasta.

Sztafeta młodych bardzo uroczyście przekazała poświęcony w Rzymie przez Ojca Świętego ogień, którym zapalono pielgrzymkowy znicz. Każdy z pielgrzymów otrzymał przesłanie przewodniczącego Bractwa CL księdza Juliána Carróna, pielgrzymkowy kapelusz, różaniec i specjalnie przygotowaną książeczkę, zawierającą modlitwy, pieśni i całonocny program, który został zrealizowany od początku do końca.

Zaraz po Mszy św. nastąpił bardzo sprawny wymarsz. Wszystko odbywało się w należytym porządku, pomimo dużej liczby pielgrzymów i zapadających ciemności. Żegnani przez gościnnych mieszkańców Maceraty i witani przez ludzi obecnych na niemal całej, 28-kilometrowej odświętnie udekorowanej trasie, ze śpiewem na ustach ruszyliśmy w trwającą osiem godzin marszrutę.

Najtrudniej w tej pielgrzymce, podobnie zresztą jak w życiu, było wytrwać do końca bez niepotrzebnego zatrzymywania się, z „gotowością oddania całego siebie do dyspozycji Bogu żywemu i prawdziwemu, który wszystko o nas wie i wszystko może”. Ostatnie pięć kilometrów są dosyć trudne do pokonania ze względu na liczne wzniesienia.

Dla mnie w punkcie wyjścia była to droga zupełnie nieznana, podobnie jak nieznane były mi panujące na niej zwyczaje i wszystko to, co spotkam. Dziewczyny z rzymskiego domu Memores, w którym mieszkam od miesiąca, znając moją kondycję i mając za sobą doświadczenie tej pielgrzymki, odradzały mi pełny w niej udział. Były nawet takie plany, aby przenocować w pobliżu Maceraty i skoro świt dotrzeć samochodem jednej z nich do Loreto (stąd obecność piżamy i szczoteczki do zębów w moim pielgrzymkowym ekwipunku). Pewnie dziś, z perspektywy trudu, jakiego doświadczyłam, szczególnie na ostatnim etapie tej pielgrzymki, zastanawiałabym się, czy nie przesadzam, podejmując ten gest, i nie prowokuję czegoś, co jest dla mnie niewykonalne. Pewnie też zabrałabym ze sobą latarkę, bardziej komfortowe ubranie, inne buty i lżejszy plecak. Ale ostatecznie dzięki łasce Bożej i pomocy mojej przyjaciółki Annyrity resztkami sił doszłam, a właściwie zostałam przez nią wciągnięta na szczyt Loreto. Oczywiście mogłam skorzystać z pierwotnego planu, czyli być tylko na początku i na końcu lub też zrezygnować po drodze, ale pamiętając przesłanie Ojca Świętego i księdza Carróna, nie chciałam tego uczynić. Wszak wyruszając z Rzymu, w moim sercu było tak wiele różnych trudnych intencji dotyczących „wszystkiego i wszystkich”, że nie miałam nawet odwagi myśleć o jakiejś taryfie ulgowej czy drodze na skróty. Byłam przekonana, że zawierzając Panu Bogu całą tę noc i wszystko, co ona przyniesie, powinnam dać sobie szansę i przynajmniej spróbować. Dziś wiem, że warto było podjąć to ryzyko, gdyż to, co przeżyłam i czego doświadczyłam tej nocy, przeszło moje najśmielsze wyobrażenia.

W moim życiu dane mi było uczestniczyć w licznych pielgrzymkach i wydarzeniach religijnych i choć każde z nich było jedyne w swoim rodzaju i niepowtarzalne, to jednak ta pielgrzymka okazała się szczególnie mi potrzebna. Zanim jeszcze podjęłam decyzję o wzięciu w niej udziału, pracując nad treścią rekolekcji z Rimini, zastanawiałam się, jak uczynić moją wiarę metodą życia, tak aby stała się ona inspiracją rozwoju. Dużo też myślałam nad tym, co pozwala nie posługiwać się wiarą jedynie jako formułą prowadzącą do usztywnienia i jałowości. W czasie pielgrzymki znalazłam potwierdzenie tego, czego uczył mnie ksiądz Giussani, że „tym, co daje możliwość dokonania tych zmian, jest wolność ducha i autentycznie zaangażowane człowieczeństwo, pozwalające wejść w doświadczenie bez zbędnego formalizmu z przeświadczeniem, że same formy zmieniają o tyle, o ile stają się propozycją dla życia”. Pielgrzymka była dla mnie bardzo dobrą okazją do posłusznego podejmowania proponowanych mi gestów modlitwy i umartwienia oraz postawienia sobie na nowo najważniejszych pytań o sens i znaczenie życia, o to, co w nim jest najcenniejsze i najważniejsze, co powinnam zmienić i co mam jeszcze do zrobienia. Była też okazją do pokonania własnej słabości i liczenia jedynie na Bożą moc, niezbędną do wykonania każdego kroku i zaczerpnięcia każdego następnego oddechu. A wszystko to po to, by na szczycie Loreto, w domu Matki i Jej Syna, pamiętając o „wszystkich i wszystkim”, znaleźć chwile ukojenia i z wdzięcznością dziękować Panu Bogu za to, „co za mną”, i za to, „co tu i teraz”, i gorąco prosić w intencji tego wszystkiego, „co jeszcze przede mną”, cokolwiek by to nie było.

Jakkolwiek w Polsce i we Włoszech nocą słowiki śpiewają tak samo, a akacja pachnie równie intensywnie, to jednak piękna tej pielgrzymkowej przygody i tego wszystkiego, co jej towarzyszy, nie da się opowiedzieć. Jest to doświadczenie, które trzeba po prostu przeżyć. Wtedy uczymy się najszybciej i najskuteczniej.

Na marginesie dodam tylko, że cała trasa była świetnie nagłośniona, a niebezpieczne miejsca w miarę możliwości zabezpieczone i należycie oświetlone. Trzy tysiące wolontariuszy pracowało na rzecz tej pielgrzymki przez cały miniony rok. Setki z nich mijaliśmy po drodze. W większych miejscowościach pielgrzymi mieli możliwość skorzystania z pomocy służb mundurowych, czerwonego krzyża i służby medycznej. Na potrzebujących pomocy czekały ambulanse, łóżka polowe i inne niezbędne akcesoria. Nie brakowało służb porządkowych: policji, alpinistów i wszystkich innych gotowych do pomocy. Po drodze można też było podziwiać pokaz sztucznych ogni, co pozwalało na dłuższą chwilę zapomnieć o bardzo uciążliwym bólu nóg i innych dolegliwościach. Na jednym z etapów drogi były rozdawane świece z kolorowymi lampionami. Na całej trasie pielgrzymki nie dało się też odczuć, że komukolwiek przeszkadzają bijące w kościołach dzwony, nasze głośne modlitwy czy też wstrząsające w swej treści świadectwa, nie mówiąc o przepięknych ruchowych śpiewach. Zdumienie i radość połączona ze wzruszeniem witających nas mieszkańców jest nie do opisania. Tak wiele z tego, co tutaj jest zwyczajnością, chciałoby się przenieść do katolickiej wciąż jeszcze Polski. Witający nas po drodze syndyk Loreto wręcz błagał pielgrzymów: „Śpiewajcie, śpiewajcie głośno, gdyż lud tej ziemi potrzebuje waszego głosu, aby się przebudzić i uwierzyć, że tylko razem można coś zrobić dla wspólnego dobra”.

Nie ulega wątpliwości, że świadomość tego, co mamy w życiu najdroższego, czyli świadomość Chrystusa, Jego Zmartwychwstania i wszystkiego, co od Niego pochodzi, oraz doświadczenie takie jak nocna pielgrzymka z Maceraty do Loreto ma swoją wartość, która życie daje, ale czasami i życie kosztuje. Razem przebyta droga i to wszystko, co jej towarzyszy: wspólna Eucharystia, niemal jednym głosem odmawiany Różaniec (wszystkie cztery części) i wspólny śpiew sprawiają, że na wyciągnięcie ręki doświadcza się obecności Boga pośród swojego ludu, ludu, który jest mu oddany i który z mocą już tu na ziemi „śpiewa swoje wyzwolenie” (tak jak w piosence Claudia Chieffa). Doświadcza się chrześcijaństwa jako wydarzenia spotkania i to spotkania, które poprzez Chrystusa rodzi nowego człowieka, świadomego swego powołania i przeznaczenia. Człowieka, który żyje pamięcią Chrystusa Zmartwychwstałego i wie, że „moc w słabości się doskonali”, a w każdym spotkanym stara się rozpoznać swojego brata, z którym chce dzielić jego potrzeby.

Pielgrzymka, o której mowa, zrodzona z potrzeby wdzięczności Bogu za kolejny rok nauki szkolnej, jest wyjątkowym przeżyciem i doświadczeniem czegoś, co dziś jest nie tylko kolejną „świetnie zorganizowaną imprezą”, ale ewidentnie jest manifestacją dojrzałej wiary i jedności młodego Kościoła. To doświadczenie rodzi nowych ludzi, którzy będą tworzyć nowe miejsca życia i dawać nadzieję rozumianą jako pragnienie trudno osiągalnego, ale jednak możliwego dobra. Nie dziwi zatem, że z roku na rok przyciąga coraz więcej ludzi młodych, spragnionych wszystkiego, co pozwoliłoby im zapełnić pustkę egzystencjalną, jaką odnajdują w sobie, gdy nie ma w nich Jezusa. Piękno tego wydarzenia manifestuje się także w tym, że przywraca ono pełnię smaku zawartą we wszystkim co piękne, prawdziwe, dobre i sprawiedliwe. Pielgrzymka, w której uczestniczyłam, pozwala doświadczyć wiosny Kościoła, „który jest miejscem wzruszającego człowieczeństwa”, jak mówił ksiądz Giussani. I to właśnie dlatego jest aż tak pociągająca.

 

POLECAMY

Przesłanie ks. Juliána Carróna „Wystarczy ci mojej łaski”.


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją