Ślady
>
Archiwum
>
1993
>
Biuletyn (17) grudzień
|
||
Ślady, numer 6 / 1993 (Biuletyn (17) grudzień) Teksty ks. Giussaniego Uznać obecność Notatki z rozmowy ks. Luigi Giussaniego z grupą studentów Mediolan, 12 czerwca 1993 W sytuacji takiej jak ta, którą przeżywamy, zdominowanej przez abstrakcje moralistów i nowych "guru" na usługach możnych tego świata, gdy lud traci jakikolwiek punkt odniesienia i oparcia i przytłoczony jest narzędziami, które go przerastają, jak np. mass media, my ponownie gromadzimy się tutaj, aby odnowić świadomość tego czym jesteśmy w oparciu o naszą historię. Ponieważ nie bylibyśmy tacy, jacy jesteśmy bez naszej historii: to w niej owo ziarno, którym jest każdy z nas, zapuszcza korzenie, staje się łodygą, rośliną, kwitnie, owocuje. Nasza osobowość czerpie wszystko z owego humus, któremu na imię historia. Ziarno bez historii jest jak mały, suchy kamień.
1. "Komunia i wyzwolenie" (Comunione e liberazione) Chciałbym zacząć od osądu, który wypowiedziałem już przy innej okazji: "Cała działalność Comunione e liberazione - od jego pojawienia się w 1970 r., zwłaszcza zaś począwszy od pierwszego wielkiego publicznego kongresu w 1973 r., aż po walkę o stołówki, zbiorowe manifestacje kulturalne, spółdzielnie, itd., była w gruncie rzeczy podejmowana po to, żeby mieć na tym świecie ojczyznę, aby zdobyć prawo posiadania obywatelstwa w naszej społeczności i cieszyć się nim. Dążenie to, samo w sobie, nie jest niczym niewłaściwym, ale byliśmy mało świadomi, że na tym świecie nigdy nie będziemy mieli ojczyzny"(Ludzie bez ojczyzny, sierpień 1982). Trzeba na nowo zrozumieć treść tego osądu, śledząc raz jeszcze ten odcinek naszej historii. W latach 1968-69 znaleźliśmy się jakby "poza domem". Byliśmy we wszystkich szkołach - byliśmy najsilniej reprezentowanym w szkołach stowarzyszeniem - a mimo to znaleźliśmy się "poza domem". Dlaczego? Ponieważ przewrót dokonany przez ideologię marksistowską przypisywał różnym swoim, odnoszącym się do przyszłości, formacjom intelektualnym, jedyną nadzieję, którą powinna żywić ludzkość. Cała reszta, tzn. wszystko to, co nie rodziło się z ideologii marksistowskiej w jej różnych odmianach było pozbawione wartości, zwłaszcza zaś chrześcijaństwo. Gioventu studentesca - tak nazywał się wówczas ruch - została w tej sytuacji zmieciona z drogi. Ponad połowa jej uczestników przyłączyła się do sekt marksistowskich. Inni zostali jakby sparaliżowani, upokorzeni, zamknięci w sobie. Pytali się mnie: "Co mamy robić?" A ja nie wiedziałem, co im mam odpowiedzieć. Odpowiedzieć nie znaczy reagować na posunięcia innych, albo upodobnić się do nich, ale otworzyć perspektywę "własnej" (oryginalnej), rozumnej i aktywnej interwencji. Któregoś dnia - wydaje mi się, że było to w roku 1970 - pojawiła się grupa trzech albo czterech studentów z plakatem (pierwszym plakatem, jeśli tak można powiedzieć "kontrrewolucyjnym"); tym razem, być może dlatego, że było ich tylko trzech albo czterech, obyło się bez pobicia. Plakat nosił tytuł "Comunione e liberazione" (Komunia i wyzwolenie), a właściwie "Comunione liberazione"; w istocie dopiero potem, wskutek czyjegoś nalegania pojawiło się również "i": "Comunione e liberazione"). Tytuł ten obwieszczał, że również my chcieliśmy wyzwolenia człowieka - wyzwolenia z wszechwładzy, z niewoli jednakowości, która zaciemnia i depcze najbardziej żywe uczucia ludzkiego serca. Dlaczego jednak używaliśmy słowa "wyzwolenie"? Czy dlatego, że wszyscy krzyczeli "wyzwolenie, wyzwolenie"? Nie, ale przede wszystkim dlatego, że nasze serce chciało wyzwolenia. Gdybyśmy ostali się we czterech na całym świecie, by mówić "wyzwolenie", czynilibyśmy to samo. Zbieżność słowa była zewnętrzna, ale niezupełnie: istniała nić, która łączyła nas z sercem wszystkich ludzi, ponieważ krzycząc "wyzwolenie, wyzwolenie", również marksista wyrażał pierwotną potrzebę serca, choć niejasną, zaciemnioną, przepuszczoną przez sito ideologicznego dyskursu. Istniał jednak inny motyw, który kazał nam mówić "wyzwolenie", ten mianowicie, że Chrystus dał się nam poznać jako wybawiciel człowieka, w ten sposób właśnie komunikował Go nasz ruch wszystkim tym, którzy się z nim zetknęli. Przypominam sobie zawsze z przejęciem, jak owa intuicja zrodziła się we mnie: kiedy w pierwszej klasie licealnej, słuchając mojego profesora, ks. Gaetano Corti, czytającego i komentującego pierwszą stronę Ewangelii św. Jana (którą zresztą czytałem już przedtem tysiące razy), zdałem sobie po raz pierwszy sprawę, jak podczas jakiegoś niespodziewanego odkrycia, z tego, co oznacza stwierdzenie: "Słowo stało się Ciałem". A więc: prawda, piękno, sprawiedliwość, szczęście, którego ludzkie serce ze swej istoty ciągle pragnie, stało się Ciałem, stało się człowiekiem, Jezusem Chrystusem. Naszymzbawieniem, odkupieniem, szczęściem, jest ów człowiek, który 2000 lat temu zamieszkał między nami, i który jest obecny tu i teraz (zdziwienie i pamięć tego wydarzenia, niepowstrzymane pragnienie, żeby inni Go poznali, stanowiło jedyny motyw podjęcia się nauczania religii w szkołach średnich. "Po co tu przychodzę", pytałem samego siebie, kiedy po raz pierwszy w październiku 1954 r. wchodziłem po schodach do przedsionka mediolańskiego liceum Bercheta: "Żeby zanieść tym młodym ludziom to, co mnie zostało dane". Racją, dla której rozpoczynałem pracę w szkole było wydarzenie Chrystusa. A było to wydarzenie tego typu, iż powinno było wciągnąć życie owych młodych ludzi, dla ich szczęścia. Ruch zrodził się pod naporem tej świadomości, tej pasji). Chrystus Odkupiciel znaczy Chrystus wyzwoliciel. Wyzwolenie nie może być efektem ludzkiego trudu. Dlatego mówiliśmy innym, używając również słowa przemiana: "Nie jesteście w stanie zmienić się o własnych siłach; w przeciwnym razie, będąc tak liczebni i dysponując pełnią władzy, już dawno zrealizowalibyście przemianę, którą uważacie za konieczną". Wyzwolenie w świecie urzeczywistnić się może jedynie dzięki czemuś, co już jest wolne. Co na tym świecie już jest wolne? Jest coś takiego, co jest nie tylko z tego świata: co jest w tym świecie, ale nie jest z tego świata. Przychodzi z zewnątrz, skąd inąd: Chrystus jest wyzwolicielem. Ale teraz, gdzie jest Chrystus teraz? Jest tam gdzie ludzie zbierają się razem, gdzie są zgromadzeni razem przez Niego, ustanowieni towarzystwem - znaczącym towarzystwem, które staje się przyjaźnią - w taki sposób, że uobecniają Go. Chrystus staje się obecny poprzez towarzystwo tych, których wybiera i którzy Go uznają, akceptują, i dlatego idą za Nim, i z pewnością zostają przez Niego w jakiś sposób przemienieni. Stąd dodawaliśmy: "Wyzwolenie w świecie może dokonać się dzięki naszej komunii, dzięki komunii chrześcijańskiej: im bardziej ta ostatnia się rozszerza, im bardziej mnożą się grupy chrześcijańskiej komunii, tym bardziej "ryzykujemy" , że poprawimy atmosferę tego świata, że będziemy traktować się coraz bardziej po ludzku, i będzie można się o tym przekonać na własnej skórze". "Comunione e liberazione" (Komunia i wyzwolenie): oto hasło, z którym w roku 70 w czwórkę, albo piątkę ruszyliśmy przeciwko powszechnemu porządkowi.
2. Kongres z 1973 roku Co właściwie robiliśmy przez pierwsze trzy lata od tamtego momentu? Staraliśmy się w kręgach animowanych przez intelektualistów "średniej" klasy (wtedy jeszcze nie byli profesorami uniwersyteckimi) sformułować perspektywy, wypracować i sugerować idee, studiować problemy (jedni zajmowali się pewnym określonym problemem, drudzy innym, a potem spotykaliśmy się razem), po to, aby przekonać się, czy można wypracować wizję społeczeństwa różniącą się od wizji marksistowskiej, tzn. lepszą, bardziej ludzką. Staraliśmy się zbudować wizję społeczeństwa według odpowiednich kategorii chrześcijańskich, społeczeństwa, które byłoby bardziej skuteczne w podejmowaniu problemów, w wychodzeniu naprzeciw potrzebom, a więc w wyzwalaniu człowieka, bez wszystkich tych jawnych niesprawiedliwości, które napełniały wówczas place protestującymi tłumami (tak jak dzisiaj zapełniają sale sądowe). W konsekwencji zrealizowaliśmy nieskończoną ilość inicjatyw, przede wszystkim wewnątrz uniwersytetu. W ten sposób gromadzili się wokół nas ludzie pogubieni, to znaczy ci, którzy nie posiadali innego punktu odniesienia albo nie mogli zaakceptować marksistowskiego punktu widzenia. Grupa ta coraz bardziej rosła. Aż po trzech latach podjęto decyzję: "Urządzimy wielkie spotkanie w mediolańskiej hali Palalido". Jak tylko o tym usłyszałem od moich przyjaciół powiedziałem: "Jesteście wariaci. Istnieje niebezpieczeństwo ogólnej bijatyki - wówczas nie trzeba było wiele, żeby ją sprowokować; dwa lata później zarejestrowaliśmy sto dwadzieścia napadów na nasze biura w ciągu czterech miesięcy. A poza tym, jak zdołacie zapełnić salę Palalido? Zapełniło ją sześć tysięcy studentów. Ja nie poszedłem, ze strachu, nie żebym się bał pobicia, bałem się, że nic z tego nie wyjdzie (spędziłem ów poranek w klasztorze opodal Mediolanu na modlitwie różańcowej w intencji powodzenia tej inicjatywy). Po południu około pierwszej, z obawami udałem się do Palalido. Wszystko odbywało się spokojnie, dookoła i wewnątrz pełno było ludzi, był Aldo Moro, ze swą białą zmarszczką, nieomal naprzeciwko w pierwszych rzędach. Pozostałem za podium, a przychodzący tam jeden za drugim dziennikarze, którzy byli obecni na spotkaniu, powtarzali jak refren: "Stworzyliście drugi ruch studencki". A nam przypadło w udziale dokonać tego nim się właściwie zorientowaliśmy, co się stało. Spotkaliśmy się w tak licznej grupie i mówiliśmy tak przekonywującym językiem, że - jak powiedziałem - szanowny pan Moro słuchał nas z największą uwagą i odtąd zawsze nas darzył sympatią. Po tym wydarzeniu jednak, po tym tak udanym "starcie", chcieliśmy, żeby miał miejsce nowy, jeszcze bardziej dynamiczny start. Byliśmy pochłonięci przez gorączkę "działania", chęć realizacji odpowiedzi i działań, poprzez które moglibyśmy zademonstrować innym, że w oparciu o zasady chrześcijańskie "postępujemy" (czynimy) lepiej niż oni. Tylko w taki sposób również my mogliśmy mieć ojczyznę, również my mogliśmy zdobyć prawo zamieszkiwania tej ziemi, pośród ludzi, pośród mieszkańców naszego miasta, razem z tymi wszystkimi, których obchodzą rzeczy nowe! Wielu z nas chciałoby dzisiaj, żebyśmy powrócili do tamtych czasów, do lat 73, 74, 75, poprzedzających pewien punkt zwrotny, który miał miejsce w roku 76 i o którym za chwilę (to tak jakby twierdzili: "CL sprzed 76 roku - kiedy rzucaliśmy się w wir polityki, kiedy toczyliśmy walkę ideologiczną, przedstawialiśmy propozycje swojego projektu w społeczeństwie - było znacznie lepsze. Natomiast teraz... ": nie są w stanie powiedzieć czym jesteśmy teraz, nie są w stanie tego określić). Aż do 73 roku szło nam dość gładko, a kongres w Palalido zrobił na wszystkich wrażenie. Już jednak 74, a zwłaszcza 75 rok nie przeszedł tak gładko. Przypominam sobie dokładnie - mieszkałem wtedy na via Statuto - jak podczas pewnej rozmowy telefonicznej usłyszałem pod naszym adresem słowa z podsłuchu: "Trzeba się ich pozbyć, wszystkich, za bardzo rosną w siłę" - jak również inne, których nie zapamiętałem, wskutek przypływu emocji. To właśnie w tamtym okresie (od listopada 75 aż do lutego następnego roku) dokonano stu dwudziestu napadów na nasze biura, zwłaszcza w Mediolanie, ale nie tylko.
3. Riccione, październik 1976 rok Tym niemniej naszym ideałem nie jest bynajmniej ten, który sobie wówczas wyobrażali dziennikarze, albo który jeszcze dzisiaj wyobraża sobie prasa: naszym ideałem nie jest posiadanie prawa do zamieszkiwania tej ziemi i życia w społeczeństwie, uzasadnionego tym, że potrafimy odpowiadać na problemy społeczeństwa, na ludzkie roszczenia i potrzeby. Danie odpowiedzi na ludzkie potrzeby i konieczności jest samo przez się czymś dobrym, jak stwierdziliśmy na początku. Ale nie po to jesteśmy na świecie. Stąd też, gdy w październiku 76 roku w Riccione, w obliczu 2000 odpowiedzialnych za ruch studencki, powstałem, żeby przemówić, poczułem wielkie zakłopotanie: wszyscy, aż do tego momentu, odpowiednio do drogi, którą kroczyliśmy przez tamte lata, nie mówili o niczym innym, tylko o kulturze - "kulturą" nazwa się systematyczną organizację pewnej koncepcji życia i wynikającą stąd praktykę, łącznie z dziełami, które mogą się stąd zrodzić. Czułem się zatem zakłopotany, tak jak bym nie wiedział, co powiedzieć, i rozpoczynając przemówienie z hukiem oświadczyłem: "Nie po to tu jesteśmy: owszem możemy wypracować alternatywną wizję człowieka i społeczeństwa według zasad chrześcijańskich, możemy kontynuować mnożenie inicjatyw, będących konsekwencją owej wizji i zakładać spółdzielnie, tworzyć dzieła, realizując w ten sposób nasz wkład w dobro wspólne, ale cel naszego chrześcijańskiego życia nie jest ten, chrześcijaństwo nie na tym polega. Chrześcijaństwo nie jest, jeśli tak można powiedzieć, organizacją istniejącą po to, aby wychodzić naprzeciw ludzkim potrzebom". I ostatecznie - wtedy tego nie powiedziałem, ale teraz dopowiadam - chrześcijaństwo nie ma prawa do istnienia tylko dlatego, że myśli o religijnym przeznaczeniu człowieka (o religijnym przeznaczeniu człowieka myśli również tysiące młodych ludzi na zachodzie, którzy udają się do guru w Indiach albo imają się sztuk magicznych, jak to ma miejsce w setkach albo tysiącach, pojawiających się w Ameryce Południowej, sekt. Myślenie tego rodzaju: "Weźmy się razem do roboty, zjednoczmy wszystkie nasze ludzkie wysiłki (najbardziej znaną formułą tego typu projektu jest: "Proletariusze wszystkich krajów łączcie się") i w ten sposób, z pomocą naukowców i intelektualistów w poszukiwaniu właściwych rozwiązań i stosowaniu odpowiednich środków, zdołamy doprowadzić świat do porządku", jest iluzją, której ulegał człowiek we wszystkich epokach historii. I zawsze wskutek niej przegrywał (upadał). Ta forma ideologizacji zwie się utopią; zwie się utopią konstrukcja kulturowa, poprzez którą, posługując się wszystkimi dostępnymi środkami teoretycznymi i praktycznymi, człowiek - jak i społeczeństwo - stara się wyprodukować (uzyskać) odpowiedź na wszystkie swoje potrzeby, poszukuje w sumie drogi do szczęścia. Zwie się utopią i zawsze przegrywa (upada): ponieważ nie jest w stanie określić, zasymilować, zebrać razem i urzeczywistnić całokształtu wchodzących w grę czynników rzeczywistości. Człowiekowi zawsze coś się wymyka. Jest to do tego stopnia prawdziwe, że człowiek nie jest nawet zdolny do kierowania się w życiu utopią własnej uczciwości, i im bardziej ktoś rozprawia o uczciwych i nieuczciwych, tym bardziej jest nieuczciwy. "A zatem po co tu jesteśmy?" - pytałem. Motyw jest podwójny, a drugi jest, można by powiedzieć, okazjonalną konsekwencją pierwszego. Motyw pierwszy jest następujący: Jesteśmy tu, żeby opowiadać (rozgłaszać), iż ...szliśmy drogą i usłyszeliśmy człowieka przemawiającego do ludzi, ideologa - ale to był ktoś więcej niż ideolog, to był człowiek poważny: nazywał się Jan Chrzciciel - zatrzymaliśmy się, żeby go posłuchać. W którymś momencie pewien człowiek, jeden z tych, którzy tam byli razem z nami, zaczął się szykować do odejścia. Jan Chrzciciel natychmiast przerwał, żeby popatrzeć na odchodzącego i zwracając się ku Niemu zaczął wołać: "Oto Baranek Boży. Oto Ten, który gładzi grzechy świata". No cóż, prorocy zwykli przemawiać w dziwny sposób. Ale my, którzyśmy tam byli po raz pierwszy, odłączyliśmy się od grupy i zaczęliśmy deptać po piętach owemu nieznajomemu człowiekowi: z ciekawości, która nie była ciekawością, powodowani dziwnym zainteresowaniem, któż wie, kto je w nas zaszczepił! On odwrócił się w pewnym momencie: "Czego chcecie?". A my: "Gdzie mieszkasz?". Odpowiedź: "Chodźcie a zobaczycie". Poszliśmy i zostaliśmy z Nim przez cały dzień: żebypopatrzeć jak mówi, bo nie rozumieliśmy, co mówi, ale mówił w taki sposób, wypowiadał słowa w taki sposób, miał taki oblicze, że zostaliśmy tam, patrząc na Niego ze zdumieniem. A kiedyśmy sobie poszli stamtąd, bo zrobiło się późno, wróciliśmy do domów odmienieni, ci sami, ale z inną twarzą: inaczej patrzyliśmy na nasze żony i dzieci, pomiędzy nami a nimi rozpościerała się teraz jakby jakaś powłoka, powłoka tamtej twarzy. Owej nocy żaden z nas dwóch nie mógł spokojnie spać, a następnego dnia znowu poszliśmy Go szukać. Powiedział pewne zdanie, które powtarzaliśmy naszym przyjaciołom: "Przyjdźcie a zobaczycie kogoś, kto jest obiecanym Mesjaszem" (to On powiedział: "Ja jestem Mesjaszem"). Nasi przyjaciele przyszli i również oni zostali zauroczeni przez tego człowieka. Zaś wieczorem, kiedy zgromadziliśmy się wokół ogniska, piekąc cztery ryby złowione poprzedniej nocy, nie mogliśmy oprzeć się wrażeniu: Jeśli nie uwierzymy temu człowiekowi nie wolno nam więcej wierzyć naszym oczom"! Jesteśmy na świecie po to, aby wszystkim ludziom wykrzyczeć (oznajmić), że obecność tego człowieka jest pośród nas (że człowiek ten jest obecny pośród nas). Pośród nas, tu i teraz istnieje owa przedziwna obecność: obecność Boga, który stał się człowiekiem, obecność Jezusa Chrystusa. Tajemnica stwarzająca gwiazdy, morze i wszystkie rzeczy, tajemnica przekraczająca jakikolwiek możliwy do osiągnięcia horyzont, ta właśnie tajemnica stała się człowiekiem, narodziła się w Betlejem, z łona kobiety: była dzieckiem, które potem urosło, stała się młodzieńcem, który zaczął dyskutować z tymi, co o Tajemnicy wiedzieli rzekomo więcej od niego, udzielając takich odpowiedzi, że wszyscy byli zdumieni. Potem stał się dorosłym mężczyzną: ludzie szli za Nim, a jednocześnie wypierali się Go. Wszyscy gromadzili się, żeby Go słuchać, a równocześnie koniec końców mówili: "Wariat. Ten człowiek to wariat" Albo: "Trzeba go zabić, bo podburza lut" - tak mówili znaczniejsi obywatele. Jesteśmy na świecie, ponieważ nam, a nie komu innemu, zostało podane do wiadomości, że Bóg stał się człowiekiem. Jest pomiędzy nami człowiek, który przyszedł do nas 2000 lat temu i został z nami ("Będę z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata"), jest pośród nas człowiek, który jest Bogiem. To On przynosi szczęście, tzn. spełnienie wszystkich pragnień ludzkości: ostatecznie tym, którzy idą za Nim. "Kto idzie za mną będzie miał życie wieczne..." A na tym świecie? Czyżbyśmy byli zmuszeni dzielić los nieszczęśników? Czy w takim razie nie lepiej przynajmniej starać się żyć tak jak inni? "Kto idzie za mną będzie miał życie wieczne i stokroć więcej już tutaj". Akcydentalną (mimowolną, przypadkową) konsekwencją wpatrywania się w Niego - przyglądania się i przysłuchiwania się Mu, pójścia za Nim i mówienia wszystkim innym ludziom: "Tu pośród nas jest wcielony Bóg; przeznaczeniem i szczęściem człowieka jest ten oto, obecny wśród nas człowiek - jest to, iż żyje się lepiej. Człowiek, który idzie za Nim w konsekwencji i mimo woli żyje "lepiej". Nie "pozbywa się" problemów, ale lepiej przeżywa również problemy swojego człowieczeństwa - darzy większą miłością kobietę, mężczyznę, własne dzieci, siebie samego; bardziej niż inni kocha przyjaciół, patrzy na obcych życzliwie i z serdeczną czułością, tak jakby to byli jego przyjaciele, współdzieli potrzeby innych, tak jakby to były jego własne potrzeby, patrzy w przyszłość z nadzieją i dlatego też jest energiczny, robi wszystko, żeby wędrować i również innym umożliwić wędrówkę; w cierpieniu dodaje otuchy; w radości jest przezorny (roztropny), raduje się intensywnie ale zachowując umiar: żyje intensywnie ale zachowuje świadomość, iż wszystko ma swoją granicę, prowizoryczną granicę, ponieważ od granicy do granicy wędruje człowiek, w towarzystwie, ku swojemu przeznaczeniu, ku owemu dniowi, kiedy to ukaże się na powrót On, nie tak, jak ukazał się wtedy podczas pierwszego spotkania Janowi i Andrzejowi - tym dwom, którzy zaczęli mu chodzić po piętach - ale tak jak ukazał się w pewnym momencie swojego życia na górze Tabor, to znaczy jako zmartwychwstały.
4. Obecność, którą należy rozpoznać i uznać Jesteśmy tu ze względu na tę Obecność. Ale kto to rozumie? Rodzice, księża, stowarzyszenia katolickie? Któż rozumie różnicę, o której mówiliśmy? Różnicę pomiędzy kimś, kto uznaje Jego obecność, a kimś, kto stara się być szlachetnym, stara się znaleźć dla siebie przestrzeń w tym świecie, zdobyć prawo do życia w społeczności, gdyż jest w stanie zaradzić ludzkim potrzebom? Chodzi o wielkie oczyszczenie, wielkie oświecenie, które musi się zadomowić i zapanować w duszy, chodzi o wielką Łaskę, która musi się wydarzyć! Ta właśnie wielka Łaska wydarzyła się nam! Ponieważ ten, kto zderzył się z rzeczywistością ruchu, czuł się od pierwszego dnia prowokowany do tego, co powiedzieliśmy wcześniej - do tego stopnia, że spontanicznie cisnęło mu się na usta: "mam ochotę być z nimi". Otóż w 1976 r. w okolicznościach, o których wspomniałem, spontanicznie odczułem potrzebę stwierdzenia tych rzeczy. Centrum życia nie stanowiumiejętność (potrafić) ale uznanie Jedynego. Nie sukces, jakkolwiek pojęty, ale rozpoznanie i uznanie Obecności: oto problem specyficznie chrześcijański w odróżnieniu od tego jaki stawia jakakolwiek filozofia albo religia. Wszystkie filozofie i religie mają inny cel. Nasze zbawienie nie jest utopią - czymś, czego my szukamy, nie jest dziełem ludzkiego umysłu albo partii: z tego nigdy nic dobrego nie wynika, będzie gorzej niż kiedyś, jak to się potwierdza na naszych oczach. Naszym zbawieniem jest Obecność, którą należy rozpoznać i uznać: nie chodzi o coś, co trzeba zrobić, chodzi o miłość, a więc o problem życia. Kiedy wymawiam to słowo - kiedy mówię, że problemem nie jest robienie, ale miłowanie - to na 99 twarzach na sto zawsze zauważam jakby zakłopotanie, bo nie wiadomo, co znaczy "kochać". Abyśmy mogli to rozumieć i przeżywać musiał przyjść pomiędzy nas Bóg: "Ja jestem drogą, prawdą i życiem". Musiał przyjść ten człowiek, któremu na imię Jezus z Nazaretu. Idąc za Nim - zaczyna się powoli, i zazwyczaj przez bardzo powolną osmozę - rozumieć. W wieku lat czterdziestu, pięćdziesięciu zaczyna się rozumieć. Potem, mając lat siedemdziesiąt już się rozumie. A rozumiejąc człowiek oblewa się rumieńcem, bo stracił wiele czasu i zdaje sobie sprawę, że nie jest godzien tego, co go spotkało. Ale choć jam nie godzien, On jest wielki; choć ja jestem mizerny, On jest potężny: ostateczną definicją żyjącego Boga jest miłosierdzie. Jak powiedział papież Jan Paweł II w swojej Encyklice Dives in misericordia, miłosierdzie w historii ma jedno imię - Jezus Chrystus. Ty, Panie, jesteś bardziej potężny w swojej miłości do mnie, niż ja, lichy człowiek, w mym odrzuceniu Ciebie. Nie dlatego to mówię, że mam 70 lat, powiedziałbym raczej, że mam 70 lat ponieważ to mówię. Czy na tym polega wartość, godność osoby, że się jej okazuje uznanie ("jaka jest dzielna, jaka zręczna, sprytna") czy też na tym, że się ją kocha? Jedyna wartość osoby bierze się stąd, że jest kochana. Konsystencją i naturą mojego ja jest to, iż zostałem wybrany przez Tajemnicę. Byłem nicością a oto jestem: wybrał mnie, to znaczy chciał mnie, ukochał mnie. Skoro naturą mojego ja jest bycie wybranym, kochanym, to w takim razie przynależę do Tego, kto mnie wybiera. Przynależę do Kogoś Innego: mogę być kapryśnym dzieciakiem, złościć się i czynić wszystko na co mam ochotę, tysiąc albo dziesięć tysięcy razy na dzień, ale przynależę do Niego. Dopóki uznaję, że przynależę do Niego, że przynależę do tajemnicy Boga Wcielonego, obecnego tu i teraz Chrystusa, jestem na właściwym miejscu, a tysiące moich błędów zostanie skorygowanych: ostatecznie błędy te zostaną naprawione. A droga? Drogą jest dążenie do owej korekty: oto prawdziwa batalia życiowa. Nie deprecjonuję niczego, określam jedynie powód, dla którego Bóg przyszedł na świat i wybrał nas, abyśmy Go rozpoznali i uznali: przyszedł ze względu na szczęście, które stanowi cel naszego życia, które jest radością towarzyszącą temu życiu i czyniącą je bardziej ludzkim. Przyjaciele moi (nigdy nie użyłem słowa "przyjaciele" tak świadomie) musimy kroczyć tą drogą - jeśli jesteście tutaj to dlatego, że zostaliście wezwani na tę drogę. Będziecie darzyli większą miłością kobietę albo mężczyznę, przyjaciół, własne dzieci, zrozumiecie, co znaczy okazać zmiłowanie, co znaczy przebaczyć, poświęcić się, żeby inni mieli się lepiej: będziecie bardziej ludzcy. "Kto idzie za Mną będzie miał życie wieczne - którego istotą jest On, więź z Nim - i stokroć więcej tutaj": tzn. człowieczeństwo, które dźwigamy rozkwitnie stokroć bardziej niż przedtem, bardziej niż u innych ludzi i nic nie będzie w stanie go zniekształcić czy też obudzić lęk. Nie będziecie się bali niczego: "Nie lękajcie się", mówi Jezus za każdym razem, gdy zaczyna przemawiać. Nie sukces stanowi sedno życia, ale miłosne uznanie obecności. Chodzi o to, aby mówić "Ty". Nie zaś o ogólnikowe, spazmatyczne "my" tłumu, w którym każdy z obecnych chce zawzięcie potwierdzić samego siebie. Wiemy jakie stąd wynika zamieszanie! Chyba, że w grę wchodzi władza, która wszystkich wypacza i rujnuje, ustawia wszystkich w jednym rzędzie, każąc wykonywać swoje rozkazy: zawsze buntowaliśmy się przeciwko temu, bo jest to coś szatańskiego. Człowiek, oto jedyna piękna rzecz na świecie: ponieważ gwiazdy nie byłyby piękne, gdyby nie widziały ich oczy, i kwiaty nie byłyby piękne, gdyby nie można było ich ogarnąć wzrokiem, i kobieta nie byłaby piękna, gdyby nie kochało jej czyjeś serce. To dlatego Bóg, Bóg żywy, stał się człowiekiem i umarł dla człowieka. I jest obecnością: "Będę z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata". Nasze towarzystwo jest miejscem, gdzie żyje Jego obecność, jest uznana i łatwiej kochana; jest miejscem, gdzie Jego obecność przebacza; i właśnie na mocy tegoż przebaczenia nie możemy już dłużej stać z założonymi rękami i chcemy uczynić coś dobrego dla nas i dla innych. "Jezus podniósłszy oczy ku niebu rzekł: "Ojcze, przyszła godzina, otocz Twojego Syna chwałą"". Chwała Chrystusa jest życiowym zadaniem każdego z nas: księdza, siostry zakonnej, albo człowieka świeckiego, kogokolwiek. Co więcej, gotów jestem powiedzieć, że nawet lepiej, jeśli w grę nie wchodzi ksiądz albo siostra zakonna. W tym sensie, że dopóki ksiądz mówi: "Jezu, Jezu", inni podejrzewają: "O Maryjo, Maryjo - to ksiądz". Natomiast, jeżeli np. życzliwy i serdeczny wobec swoich kolegów jest jakiś inżynier elektronik, jeśli szanuje ich, a w obliczu pewnych sytuacji zajmuje postawę inną niż nakazuje to retoryka, za którą wszyscy się kryją i chowają, to wtedy rodzi się pytanie: "Dlaczego jesteś tak inny?". "Bo wydarzyło mi się pewne spotkanie, dzięki któremu w moim życiu uobecnił się Jezus Chrystus i poruszył to życie...". Oto właśnie jest świadectwo dane Chrystusowi. Wszyscy zostaliśmy wezwani, aby składać takie świadectwo. Celem życia jest świadczenie o owej Obecności, uznanie jej i dawanie o niej świadectwa. Celem życia nie jest bycie ojcem albo matką, księdzem albo siostrą zakonną, inżynierem albo architektem. To wszystko są sprawy drugorzędne. Celem życia jest chwała Chrystusa, świadczenie o Chrystusie, w przeciwnym wypadku nie miłuje się nikogo, a najmniej samego siebie. W ten sposób dokonuje się rozszerzenie Jego obecności w świecie. Przeze mnie i przez ciebie, przez wszystkich tych, którzy już przeżyli spotkanie z Nim i uznają Go, przylgnęli do Niego, a przede wszystkim proszą Go: "Panie, uczyń mnie mniej niegodnym spotkania z Tobą, pozwól mi iść za, pozwól mi zrozumieć". To nie jest pietyzm (pobożność), to żebracze błaganie: "Przyjdź, Panie Jezu". To poprzez towarzystwo - towarzystwo tych, którzy natknęli się na Niego, uznali Go na serio i (niezależnie od stanu ducha, w jakim się znajdują) akceptują Go, starają się iść za Nim i zostają w jakiś sposób przez Niego przemienieni - rozszerza się na świecie Chwała Chrystusa. Uobecniamy Chrystusa poprzezprzemianę, którą On dokonuje w naszym człowieczeństwie: przemiana, którą On dokonuje w nas jest cudem przynoszącym Mu Chwałę. Jego obecność rozszerza się poprzez osoby, ale przede wszystkim poprzez grupy przyjaciół, wspólnoty, tzn. poprzez jedność osób, które w Niego wierzą (jedność w przeciwnym wypadku niemożliwa, największy cud), którym już się wydarzyło spotkanie z Nim, uznają Go i robią co mogą. Przede wszystkim modlą się do Niego. W jednej ze swoich książek, filozof i socjolog amerykański McIntyre - protestant, który opublikowaniu tejże książki nawrócił się na katolicyzm - stwierdza, iż jedyną metodą, żeby zrekonstruować (odbudować) nasze nieszczęsne społeczeństwo, jest pomnożenie "komórek innego człowieczeństwa". Do tego musimy dążyć. Dynamizm, przez który urzeczywistniamy to dążenie nosi nazwę świadectwo.
5. "Nota bene" na temat rozumności To, o czym mówimy nie odnosi się, jeśli tak można powiedzieć, do "wierzących", do kategorii tych ludzi, którzy "wybrali" wiarę, albo na mocy dziwnej skłonności, są "predysponowani" do wierzenia. Ponieważ chodzi o zderzenie, o spotkanie z obecnością - z rzeczywistością odmienionego (innego) człowieczeństwa, w której uobecnia się Chrystus - która, bardziej niż czemukolwiek innemu, odpowiada pierwotnym wymogom ludzkiego serca. To wydarzyć się może każdemu człowiekowi i każdy człowiek może tego doświadczyć, czując się w związku z tym sprowokowanym do tego, aby stwierdzić: "Odpowiada, nie odpowiada". Ostatecznym kryterium, ze względu na które człowiek przystaje z przekonaniem - rozumnie - do jakiejś rzeczywistości, jest odpowiedniość ze strukturalnymi wymogami jego człowieczeństwa. Odpowiedniość propozycji stanowi kryterium prawdy. Jest to niedosłowne tłumaczenie pewnego zdania św. Tomasza, który definiuje prawdę jako "adaequatio rei et intelectus": prawdę odkrywa się poprzez doświadczenie odpowiedniości (adaequatio) pomiędzy propozycją a świadomością samego siebie - świadomością tego czym w istocie jesteśmy. Rozumne jest to, co odpowiada sercu. Rozum jest wymogiem odpowiedniości pomiędzy propozycją a pierwotnymi (istotnymi) cechami charakterystycznymi serca. Tak więc właśnie w doświadczeniu tego typu odpowiedniości znajduje spełnienie ludzka rozumność. Stąd też, jeśli napotykam oblicze jakiegoś człowieka, słucham jak mówi, i to, co mówi, akcenty, które stawia wzbudzają we mnie doświadczenie odpowiedniości względem oczekiwań serca, ja idę za nim. Byłbym nierozumny, gdybym nie poszedł za nim, gdybym nie starał się czynić tego, co potrafię, żeby iść za Nim. Tak więc staram się iść za Nim, idę raz jeszcze, żeby go posłuchać, ponieważ: "Któż mówi tak jak On?". Idą za Nim - to znaczy jestem Mu posłuszny (daję Mu posłuch). W tej relacji pomiędzy ludźmi, która konstytuuje ludzką egzystencję w jej całokształcie, posłuszeństwo jest najwyższym wyrazem rozumu. Ten, na którego się natknąłem, staje się w ten sposób jakby towarzyszem, który prowadzi mnie ku prawdzie, ku dobru, ku przeznaczeniu. Towarzystwo, które prowadzi ku przeznaczeniu, nosi nazwę przyjaźni (towarzystwo, które nie prowadzi mnie do prawdy, do dobra, do przeznaczenia, jest oszustwem, kłamstwem), a posłuszeństwo jest siłą przyjaźni. tłum. ks. Joachim Waloszek |