Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 1998 > Biuletyn (40) styczeń-październik

Ślady, numer 1 / 1998 (Biuletyn (40) styczeń-październik)

Strona Pierwsza

W przynależności do Przybytku dokonuje się przemiana, w której Chrystus pozostaje widzialny

Notatki z konferencji Luigi Giussaniego podczas skupienia Memores Domini, Salsomaggiore Terme, 5 X 1997


Nim wstanie świt

(Prima che sorga l`alba)

 

Nim wstanie świt, czuwamy

Pełni oczekiwania

Stworzenie wyśpiewuje

W milczeniu tajemnicę.

 

Wzrok pilnie wypatruje

Oblicza, pośród nocy,

Od serc ku Bogu czystszym

Unosi się pragnienie.

 

Gdy mroki ustępują

Rodzącej się jasności,

Wstępuje znów nadzieja

Na dzień, który nie gaśnie.

 

A dzień, który nadchodzi

Przez świt nam zwiastowany

Po świecie niech rozszerzy

Królestwo Twego Syna.

 

Tobie, o Święty Ojcze

I Słowu jedynemu,

Miłości nieskończonej

Niech zawsze będzie chwała.

Amen.

 

Chciałem usłyszeć hymn „Nim wstanie świt” (Prima che sorga l`alba), żeby móc odnowić mój osąd: hymn ten jest punktem wyjścia do refleksji, jaka rzadko tylko możemy przeprowadzić. Podam mianowicie kilka punktów do syntetycznej pracy wspólnej – a także takiej, którą powinien wykonać każdy osobiście –nad wszystkim tym, co sobie powiedzieliśmy i co zawarte jest w ramach drogi świadomości, która Pan pozwolił nam przejść ostatnimi czasy.

 

I.

W jaki sposób Pan Jezus jest obecny? Jak możliwym jest zrozumienie, że On jest obecny? Jak to wykazać? Kiedy słyszę pewien głos, mówię: „To jest Carlo” a kiedy słyszę inny, mówię: „To jest Pino”. Jaką barwę głosu muszę usłyszeć, żeby zrozumieć, że Chrystus jest tu?

Chrystus jest tu! Chrystus nie jest obecny dlatego, że tak mówi gramofon albo compact-dysk. Chrystus nie jest żadnym compact-dysk ani gramofonem. Ale poprzez „odczytanie” pewnej rzeczy, która nie jest Nim, można usłyszeć, zobaczyć, dotknąć Jezusa, Biga, Tajemnicę. Poprzez obecność. Kiedy słyszę głos księdza Pino, to dzięki obecności mówię „To jest ksiądz Pino”. A kiedy jestem daleko od miejsca, gdzie wiem, że on jest, albo  kiedy on juz nie żyje a ja jeszcze jestem – wybaczcie hipotezę – i nagle słysząc jego głos, mówię: „Ach, puścili płytę z jego głosem, żebym go sobie przypomniał!”. Jego obecność jest wydarzeniem obecnym, nie jest gramofonem, nie jest gramofonem jak Ewangelia wydrukowana i przeczytana, wyrecytowana, znów wydrukowana i przeczytana. Jego obecność jest obecnością doświadczana po ludzku, tak jak po ludzku wyczuwam, że to jest ksiądz Pino, wyczuwam to z tonu jego głosu, a przede wszystkim z treści tego co mówi.

Wydarzenie Jego obecności jest w każdym pojedynczym człowieku, którego On pochwycił Chrztem świętym. Tym pojedynczym człowiekiem jesteś ty, jestem ja, jest on. Zostałem powołany – jak to? – zostałem wybrany, uczyniony przedmiotem woli, inteligencji, zostałem wybrany przez inteligencję Boga, Bytu, źródła bytu, żeby być uczestnikiem i aktorem obecności Tajemnicy, Jego obecności przez duże „O”, jak napisał jeden z moich przyjaciół. Wydarzenie Obecności jest w indywiduum, we mnie.

Nowa rzeczywistość ludzka, wyjątkowa rzeczywistość ludzi, taka która nie da się wytłumaczyć tym, czym oni są; nowa rzeczywistość ludzka, w której obecna jest Tajemnica Słowa, które stało się człowiekiem, to znaczy Jezusem z Nazaretu, synem Maryi, zabitym trzydzieści trzy lata po narodzeniu i zmartwychwstałym, jak mogło o tym zaświadczyć co najmniej pięćset osób ( św. Paweł mówi o pięciuset braciach, którzy go widzieli w Jerozolimie: zostało to spisane kilka lat po śmierci Chrystusa przez kogoś, kto go nie widział: zobaczył Go, bo On mu się ukazał, tajemniczo wszedł w jego życie pod Damaszkiem, a ci, co Go widzieli – apostołowie – uznali, że został zagarnięty przez Chrystusa jako jego apostoł – quasi abortivus – niemal płód poroniony, jak sam o sobie mówi); nowa rzeczywistość ludzka, w której obecna jest Tajemnica Chrystusa w Biblii nazywa się „przybytkiem” albo „świątynią”. „Ja”, ludzkie „ja”, moje „ja” moje relacje ludzkie i cały rozwój realizujący to ludzkie ziarno zasadzone przez Boga, przez Tajemnicę, w ziemi, która jest świat, jest na każdym z tych poziomów przybytkiem, może być przybytkiem. Jeśli jest żywe i aktywne, jest przybytkiem. Jest w „przybytku” jego życie, albo życie społeczności.

Każdy przybytek jest miejscem, w którym nasze „ja” rozwija się i do którego odnosi się w swojej realizacji oraz w którym społeczność buduje samą siebie, cywilizuje się. Stąd przybytek jest miejsce, gdzie związek ludzkiego „ja” z całą rzeczywistością realizuje się jako nowa społeczność, społeczność w drodze, społeczność poddana ewolucji. Dlatego zechcieliśmy napisać książeczkę „Świątynia i czas”: to czas jest rękojmią przyszłej i ostatecznej rzeczywistości. To jest przedsmak raju, ostateczna i autentyczna meta nowej ontologii, która staje się etyką, która spełnia się w etyce: to jest ontologia, która się spełnia jako etyka, jako przemiana dokonana na poziomie etycznym i otwierająca drogę do raju, uwieńczona rajem. On jest rezultatem tego o czym mówimy, streszczając wartość życia u jego korzenia: „Ja jestem tobą, który mnie czynisz”. To jest jak poranny brzask ludzkiego „ja”, ludzkiej historii. Żyjąc, krocząc, po tym pierwszym momencie człowiek rozumie coraz lepiej, że realizuje to, czym był świt, przedświt, to znaczy źródło, kiedy świt dopiero się zaczyna. Przebieg dnia kończy się zachodem, wieczornym zmrokiem. To oznacza, że w miarę jak upływa czas życia, to co widzimy staje się przywołaniem czegoś innego, tego co następuje potem, tego co jest ukryte, lecz na coraz krócej. Słońce i na początku, i na końcu jawi się w tej samej formie, w jakiej ledwie, ledwie ukazuje je welon pozoru: on jednak jest niczym, tylko to, co welon pozoru ukazuje, jest prawdziwe.

„Ja jestem tobą, który mnie czynisz” jest chwilą wewnątrz każdej chwili, pozwala się uchwycić w pewnej chwili, a urzeczywistnia się w każdej chwili. I tak przemiana podtrzymuje oczywistość Jego obecności. Coraz większym się staje postrzeganie Jego obecności: zaczyna się ono mrocznie jak ranek, lecz pod wieczór człowiek przepełniony jest tylko pragnieniem tego, co nadchodzi, mającej się spełnić prawdy.

W jaki sposób ludzka rzeczywistość jakiegoś „ja” albo jakiejś społeczności może być tak nowa, że oznacza rzecz inaczej niepojętą, a przede wszystkim niemożliwa do wykazania? Nazywa się to „świadectwem”. Odmiana, która wykazuje obecność Chrystusa nazywa się „świadectwem”. Świadectwo staje się wiarygodne poprzez postawę osoby odmienionej jako części wielkiego zamysłu i aktora tego zamysłu, i staje się wiarygodne w jej działaniu, w jej pracy.

Praca: następuje słowo, które się pojawia. Indywiduum, poprzez swoją pracę, pokazuje w każdym aspekcie życia społecznego, że jest czynnikiem wielkiego zamysłu. Również wszystkie aspekty życia społecznego, które rodzi się z przemienionej osoby, stają się świadectwem danym Chrystusowi, czyli świadectwem obecności Chrystusa. Jego obecność zaświadczana jest przez przemianę, jaka się dokonuje we wszystkich aspektach mojego życia.

Przemiana dotyczy życia, czasu i przestrzeni, miłości, pracy, te podstawowe kategorie życia człowieka zostają dotknięte przemianą. Przemianą! Inni nie mogą zrozumieć „jak”, więc mówią: „To są wariaci!” lub też: „nie pojmuję”. Ale jeśli są szczerzy i prości, muszą powiedzieć: „popatrz na niego, jak się zmienił! Jak to się stało?”. Każdy z nas usłyszał coś takiego pracując jako woźny albo poseł.

Tym jest świadectwo jako dzieło, dzieło ludzkiego „ja”: świadectwem osoby, przemianą osoby. Tak jak nasza oddalona od wspólnoty przyjaciółka – mówiłem to juz wiele razy – której Szef Departamentu (pracuje w prestiżowym Instytucie Badawczym w Ameryce) powiedział: „Jak Pani to robi, że jest taka radosna?”. Dość że kiedy miała wyjechać na piętnaście dni, kolega, który nigdy nie rzekł jej słowa i który wydawał się jej najoschlejszy ze wszystkich, mówi: „Ach, wyjeżdża Pani na piętnaście dni? Szkoda, bo kiedy przychodzę rano do pracy, spoglądam zawsze na Pani twarz i Pani radość dodaje mi nadziei”. W ten sposób jej praca staje się miłością (carita`) względem tamtej osoby.

 

II.

Tak ze świadectwa indywidualnego powstają dzieła; dzieła miłości. Jak to zaświadczyły [przed światem Matka Teresa z Kalkuty i św. Maria Cabrini. Kiedy czytałem czterdzieści lat temu życie św. Marii Cabrini, nie wiedziano jeszcze o Matce Teresie. Jutro powiedzą: „święta Teresa z Kalkuty”. Juz teraz tak mówią, ledwie zmarła; nie jest jeszcze świętą. Ale na pewno będzie. Ważne jest zrozumienie, odkrycie, zauważenie, że z miłości (carita`) czyli z miłości (amore) do Chrystusa, z przemiany zaszłej w osobie jednorazowo, albo na całe życie dzięki wierze i miłości do Chrystusa, rodzą się dzieła miłości ( miłosierdzia), o których może rozmawiać cały świat. Streszczając problem: jeśli świadectwo jest przemianą dotyczącą indywiduum, jest ona taką również poprzez fakt, że przemiana indywiduum staje się przemianą świata: dziełami miłości. Lecz, koniec końców, nawet praca staje się takim dziełem.

Św. Jan Boży, czterysta pięćdziesiąt lat temu, udowadniał, ze z miłości, nawet samej tylko miłości, rodzi się dzieło. Dziełem św. Jana były szpitale. Szpitale, które dzisiaj prezentują jeden z ważnych, a politycznie decydujących elementów życia społecznego, zostały utworzone (demonstruje to Martindale w książce „Święci” przedstawiając św. Kamila De Lellis) przez chrześcijańską miłość. Z miłości, czyli z chrześcijańskiego świadectwa, wyrasta dzieło, wyrastają dzieła różnych formatów. I tak miłość do Chrystusa oddaje usługi społeczeństwu, stając się zasadniczym czynnikiem postępu społecznego, cywilizacji, historii cywilizacji.

Ale sprawdza się to również w odwrotną stronę: w społeczeństwie, które osiągnęło dzięki miłości dużo wyższy poziom kultury sanitarnej, chrześcijańskie świadectwo zdobywa kolejny punkt na swoją korzyść: również praca, po wielu wiekach (tu miejsce na Matkę Cabrini i Matkę Teresę z Kalkuty), staje się miłością. Matka Teresa z Kalkuty nie uczy nas przecież sposobu opieki nad chorymi; w niektórych szpitalach amerykańskich są bardziej operatywni i uzyskują bardziej spektakularne efekty. Ale, podczas gdy z upływem czasu te efekty wymykają się spod kontroli stając się morderczą przemocą (na przykład w genetyce), w tym, kto żyje miłością do Chrystusa, miłość przenika nawet jego pracę. Miłością staje się nawet rozładowywanie towarów, jak zaświadcza nasz przyjaciel pracujący w porcie. Cywilizacja nie jest hucznym osiągnięciem działania, lecz jest owocem świadomości w działaniu, dzięki której działanie, jakiekolwiek działanie, nawet to najbanalniejsze, staje się dokumentem świadomości wołającej, że „bóg jest wszystkim we wszystkich”, czyli świadomości naśladującej Chrystusa, świadomość Chrystusa, odnawiającej świadomość Chrystusa. A cała ta przemiana realizuje świadectwo, że Pan Jezus jest obecny. „Chrystus wszystkim we wszystkich” oznacza, że wszyscy powinni naśladować Chrystusa.

 

III.

Teraz spróbujemy postawić krok, który najbardziej leży mi na sercu. Powiedzieliśmy, że miłość rodzi dzieło, a następnie że praca, której dzieło wymaga a miłość się uczy, staje się sama miłością. W ten sposób kontynuowana jest cywilizacja. Przekształcenie, jednym słowem, jest coraz bardziej radykalne: w wielkim twórcy historii, jakim jest człowiek, przemienione indywiduum – zmienia się indywiduum! – powoli zmienia się również społeczeństwo. Albo lepiej, nie „zmienia się również społeczeństwo”: społeczeństwo może postępować naprzód, nic nie służy cywilizacji tak jak miłość. Cywilizacja bez miłości, postępując, przekracza pewien próg, wali się i staje się przemocą. Cywilizacja istotnie, ogromnie się rozwinęła, ale jednocześnie rozwinęła się ogromnie katastrofa wszystkiego (wystarczy zobaczyć, jak teraz żyjemy).

Nowość w świecie jest, jeśli człowiek przynależy. To przynależność zmienia wszystko, ponieważ miłość jest wzorem kultury. To przynależność zmienia wszystko. Nowe społeczeństwo umożliwione przez miłość, jest tworzone dzięki przynależności. Rano zastanawiałem się nad różnicą między Rachmaninowem a Beethovenem: nie tyle nad przewagą potęgi, przemyślności i geniuszu Rachmaninowa, bo więcej geniuszu pod względem przemyślności, subtelności i głębi mógłby mieć Beethoven; ale z punktu widzenia słowa, potęgi, ludzkiego wrażenia, jednym słowem doświadczenie, jakie się w tobie dokonuje słuchając, Rachmaninow jest pełniejszy, co widać w jego „Liturgii” (najpiękniejszej u prawosławnych). Rachmaninow wywodzi się ze społeczeństwa chrześcijańskiego, Beethoven ze społeczeństwa (scaltrito)?, tyleż winnemu chrześcijaństwu, ile z nim sprzecznemu, pełnemu bólu i zła z powodu porzucenia chrześcijaństwa. Stąd, żeby poczuć się sytszym, słucham Rachmaninowa, nawet po przesłuchaniu wszystkich symfonii Beethovena, które wzbudzają mój głód i pragnienie, naturę mego bytu, którą jest pragnienie: Rachmaninow to przeczucie spełnienia. Beethoven to zorza poranna, ale Rachmaninow to zorza przedwieczorna.

Przynależność jest świadomością ludzkiego „ja”. Przynależność do Jezusa, do „Ty”, które mnie czyni („Ja jestem Tobą, który mnie czynisz”), ten początek, ta poranna zorza ludzkiej godności, staje się zorzą wieczorną, to znaczy już się realizuje... „Ty, który mnie czynisz”; „ja jestem Tobą, który mnie czynisz, należę do Ciebie”; „Bóg jest wszystkim we wszystkich” (1 Kor 15, 28). Chrystus mówi: „Ja należę do Ojca. Czynię to, co Ojciec mój czyni zawsze, naśladuję Ojca: to jest prawo mojej natury”. I my powinniśmy żyć jak Chrystus, ponieważ „Chrystus jest wszystkim we wszystkich” (Kol 3,11).

W tym przynależność odnajduje swoją formułę. Przynależność zmienia wszystko. Przemiana jaka zachodzi w człowieku ma zawsze swe źródło w przynależności. W przynależności do kogoś, albo do jakiejś rzeczywistości społecznej jesteśmy zamazani, nie spełnieni lecz zamazani. Natomiast mówiąc: „Ja jestem Tobą, który mnie czynisz” człowiek odradza się. Z Chrystusem człowiek odradza się tak, że jest zasadą nowego życia – i przeobraża się, zmienia się, a czas jest miarą prowadzącą w pewien sposób wciąż ku bez-miarowi: czas i przestrzeń, jak zawsze mówię, ograniczają człowieka, blokują go, są dwoma ograniczeniami, bo będąc tutaj nie mogę być gdzie indziej; ale dla Chrystusa zmartwychwstałego czas i przestrzeń są narzędziami rozprzestrzeniania się, komunikacji, obecności. Czas i przestrzeń umożliwiają Jego obecność w każdym momencie historii, tam gdzie On che być. Tylko z przynależności może się zrodzić społeczeństwo naprawdę nowe, może się zrodzić krok cywilizacyjny, który – jeśli jest poszanowany – pozostaje nieodwracalny.

Przemiana o której wspomniałem zachodzi w indywiduum czy w społeczeństwie, albo w sposób niezauważalny (sensim sine sensu, mówi się po łacinie) albo, przeciwnie, dokonuje się jako cud; przemiana wydarza się zawsze według całej gamy możliwości, mieszczących się w obrębie tych dwóch biegunów. Wydarza się niepostrzeżenie, tak, że ktoś tego nie zauważa. Po pięciu latach, w których wszystko wydaje się takie samo („Nic nowego, nic nowego!”), Jeśli płomień „ja” pozostaje zapalony, jeśli włączona pozostaje samoświadomość ( a jeśli odmawiamy codziennie Anioł Pański, ta jest zawsze włączona), ktoś zaczyna rozumieć że jest odmieniony. Na początku kazałem śpiewać „Nim wstanie świt”, bo ten hymn mówi właśnie o tym każdego ranka; dlatego recytuję go każdego ranka. Nie odkryłem go sześćdziesiąt lat temu, tak jak istnienie Boga czy Pana Jezusa, lecz dwa lata temu. Choć jeśli się dobrze przyjrzeć, nie odkryłem go dwa lata temu. Jeśli, wprowadzając go wraz z innymi hymnami Vitorchiano, powiedziałem; „Ten tak ( mówiłem: „Ten tak”, „Ten nie”), powiedziałem to tylko dlatego, że już wtedy byłem ogarnięty przez ten strumień, który potem pozwolił mi go odkryć.

Wzrost jest niezauważalny; ktoś nie zastanawia się przez piec lat, a po pięciu latach stwierdza: „Jednak, patrząc do tyłu, zmieniłem się. I to jak bardzo się zmieniłem!”. Także w domu jego rodzice, krewni, przyjaciele zauważają to. Jego dawni przyjaciele są wciąż przyjaciółmi, bardziej niż przedtem, mimo, że więź ta wyraża się mniej niż przedtem. A kiedy mówią; „Juz się nie spotykamy, już się nie widzimy...”, dla nich jest to melancholia, tylko melancholia. Dla niego nie. Tak przydarzyło się również mnie, niektórzy już to znają: przez czterdzieści lat próbowałem odnaleźć kontakt z tamta dziewczyną z pierwszej klasy, która w pierwszym roku mojego nauczania religii wybuchnęła płaczem słuchając Koncertu na skrzypce i orkiestrę Beethovena, nawiasem mówiąc we właściwym punkcie. We wszystkich tych latach próbowałem ją odnaleźć przerzucając książki telefoniczne z całych Włoch, i po czterdziestu latach jedna z naszych przyjaciółek znalazła ją: żadnego kontaktu przez czterdzieści lat, prawie zapomniałem jej fizjonomię – nie istniał żaden szczegół oprócz tamtego wybuchu płaczu w klasie – a kiedy ja odnalazłem, było to tak, jakbym ja widział przez wszystkie dni tych lat. I niektórym z was powiedziałem: pomyślcie, człowiek, który czterdzieści lat temu został poruszony głęboką wrażliwością pewnej dziewczyny, poszukuje jej przez czterdzieści lat – jak w baśni – i po czterdziestu latach ja odnajduje, spokojny, jakby ona mu towarzyszyła przez wszystkie te dni, jakby widywał ja codziennie. Gdzież można spotkać podobne natężenie uczuć? Nikt by czegoś takiego nie pojął, nikt. Ale więzi, jakie się rodzą, stworzone są na wieczność: jeśli rodzą się właściwie, jeśli właściwie się je przeżywa, są na wieczność. To, co jest, jest na wieczność.

 

IV.

Poruszę teraz problem relacji między przynależnością a pamięcią. Przemiana, którą człowiek składa świadectwo Chrystusowi, jest osobista lub społeczna, niezauważalna lub stanowiąca cud. Ta przemiana, z natury rzeczy, dąży do uobecniania się, do realizowania się jako obecna w każdym momencie. W każdym momencie „czuwamy w oczekiwaniu”, nawet o trzeciej po południu, kiedy z pełnym żołądkiem i porządnie zmęczony musisz wrócić do pracy. W każdej chwili jesteś powoływany do wielkiej okazji: największa i najbardziej bezpośrednia okazja na zrealizowanie siebie żyje, powstaje w tobie, proponuje ci się wewnątrz chwili, aby jednak mogło się to wydarzać codziennie, o trzeciej po południu, trzeba, ażeby o szóstej rano albo o dziewiątej wieczorem było zawsze coś, co mu to przywoła.

Normalne społeczeństwo ma jako punkt oparcia rodzinę czyli dom – rodzinę jako miejsce, gdzie człowiek zostaje poczęty i rodzi się, dom jako miejsce dla rodziny (zwierzę nie ma domu, ma jamę, norę, ale nie dom), tak jak w społeczeństwie naturalnym ludzki podmiot kostytuujący i tworzący społeczeństwo, „ja” będące czynnikiem aktywności, z której społeczeństwo powstaje, rodzi się i rozwija się w domu; tak jak społeczeństwo rozpoczyna się domem i z domu wyrasta (ziarnem społeczeństwa naturalnego jest dom, rodzina: poczęcie i narodziny), tak też w nowym społeczeństwie, które uczynił możliwym Chrystus i w którym przez pamięć o Chrystusie jest budowane nowe „ja” będące jego protagonistą, rozwija się w tym, co nazwano konwentem, albo jeszcze lepiej, wcześniej, monasterem. To ostatnie słowo jest bardzo interesujące, gdyż Mons po grecku oznacza „sam jeden”, podczas gdy monaster, wskazuje zawsze na grupę mającą świadomość wspólnego pochodzenia i przeznaczenia. My, dla wskazania monasteru czy konwentu, posługujemy się słowem „dom”. Nazywamy tę rzeczywistość w ten sposób przez wzgląd na cechę naszego charyzmatu, który oznacza świadectwo realizujące się w przyjęciu sytuacji innych ludzi, w bliskości względem sytuacji wszystkich ludzi, wtapiając się w życie innych, przejmując sposób życia innych według pamięci o Chrystusie i ze świadomością przynależności do Chrystusa. Dom nie jest miejscem, gdzie poczęcie i narodziny odbywają się lecz jest miejscem, gdzie poczęcie i narodziny się uwieczniają; narodziny są wydarzeniem, które się uwiecznia, to znaczy wydarzają się jako ciągłość ściśle związana z chwilą poprzednią. Dlatego „Niech wstanie świt” jest formułą, którą powinniśmy pamiętać każdego razu, kiedy się budzimy, kiedy spotykamy się razem na Anioł Pański. To są filary, na których buduje się dom, a więc i filary, na których budujemy nasz rozwój (bo poczęte dziecko rozwija się tylko wtedy, kiedy jest dom, kiedy ma dom, rozwija się według tego, jak żyje domem). Anioł Pański stanowi moment, w którym impet życiowy się utwierdza, przywołuje do pamięci: kto wie, czy Anioł Pański nie jest najważniejszym gestem pamięci w ciągu dnia.

 

V.

Ostatnią myślą, jaka chciałbym wam zaproponować jest to, że dom jest ontologią, wyrażająca się prowizorycznie. Prowizorycznie, bo poza domem jest świat, do którego zmierzamy, i raj, gdzie chcemy dotrzeć. Dom ma jako właściwość dążenie do realizacji ontologii, tego, czym się jest. Etyka ontologii domu jest dyspozycyjność. Tano należy być dyspozycyjnym (nie: „jeśli mam ochotę, jestem dyspozycyjny”, lecz również jeśli nie mam ochoty, jeśli mam wstręt). Dyspozycyjność wyraża się jako prośba.

Dyspozycyjność jest etyką człowieka, który w obliczu tego, co widzi i czemu staje naprzeciw, nie „już wie” jak się zachować, ale przynależy, działa według tego, co mu mówi To, do czego należy. To do czego należy, jest także Stwórcą tego, przed czym stoi. To do czego należę, jest także Tym, co stwarza wszystko, co mam przed oczyma. Dlatego w obliczu tego, co mam przed oczyma, stoję w prośbie, żebrząc u Stwórcy tego wszystkiego, który jest Stwórcą moim i do którego przynależę, pytając, co mam robić i prosząc o pomoc, żeby zaradził mojej kompletnej nieudolności w obliczu tego, co powinienem zrobić. Słowo „dyspozycyjność” opisuje w tym momencie dla mnie przynależność do domu, przynależność do Chrystusa poprzez dom oraz dyktuje, w jaki sposób ten, do którego należę widzi moja postawę w domu, czego żąda ode mnie w sytuacji, w której jestem. Dlatego życie jest wciąż nowe, nasza egzystencja jest z natury nowa (Vetera transierunt, omnia nova; to, co stare minęło, wszystko zostało odnowione). Oto źródło radości (letizia), na każdy dzień, lepiej, na każda chwilę. Radość niewyczerpana, wbrew wszystkiemu.

Mówiła o tym poranna modlitwa: „Obdarz nas swoim miłosierdziem, przebacz to, przed czym trwoży się sumienie i ześlij to, czego modlitwa nie śmie oczekiwać”. Niech ta streszczająca źródło przemiany modlitwa towarzyszy nam w najbliższych dniach.

 

Tłum. Wojciech Janusiewicz

 

 

 

 


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją