Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 1999 > Biuletyn listopad / grudzień

Ślady, numer specjalny / 1999 (Biuletyn listopad / grudzień)

Świadectwo

Tyś jeden tylko prawdziwy, o ideale, przedmiocie mej myśli

Świadectwo wygłoszone 12 grudnia 1998 r. do 8 tyś. studentów z CL podczas rekolekcji w Rimini

Enzo Piccinini


Jestem chirurgiem na Uniwersytecie w Bolonii.

Za każdym razem gdy mnie proszą o to, bym mówił o moim własnym doświadczeniu, pierwszym uczuciem jakie się pojawia jest chęć ucieczki, ponieważ – nie wiem co wy o tym myślicie – trudno jest mówić publicznie o czymś, co się najbardziej kocha,, bez oszukiwania. A rzeczą, którą najbardziej kocham w sensie absolutnym, jest moje życie.

Odczuwam więc pewnego rodzaju lęk, wstydliwość, ponieważ ruch dla mnie był, to znaczy stał się i jest, (dosłownie) moim zbawieniem. Nie wiem, gdzie byłbym teraz, gdyby nie ruch. A zwłaszcza gdy myślę o tym, co było kilka lat temu: byłoby czymś absurdalnym nawet o tym pomyśleć, a gdyby ktoś powiedział mi, że będę tutaj, by mówić wam o tym, o czym mam mówić, odpowiedziałbym mu, że jest wariatem, ponieważ było to coś, co wstępowało we mnie powoli i co przemieniło mnie w nieoczekiwany sposób.

Ale najpierw jeszcze jedna rzecz: właśnie z powodu tego, co powiedziałem, jest dla mnie bardzo jasne, ze wszystko, czym jestem, zostało mi dane. Dlatego jest we mnie wdzięczność, przed którą nie mogę uciec: kiedy przyjaciele proszą mnie o jakąś ofiarę dla ruchu, chętnie to czynię.

Kiedy rozpoczynałem swoją karierę uniwersytecką (swoją pracę, ponieważ wtedy nie było to jeszcze jasne) byłem po ukończeniu wydziału medycyny i miałem szukać punktu odniesienia, mistrza, aby rozwijać się zawodowo. Byłem zainteresowany chirurgią, ale wówczas nie było ludzi z ruchu lub bliskich przyjaciół, z którymi mógłbym porozmawiać na ten temat, więc zrobiłem najnormalniejszą rzecz: porozmawiałem ze wszystkimi chirurgami na uniwersytecie i wybrałem tego, który najbardziej mi odpowiadał. Wybrałem człowieka, który w moim odczuciu był tym, co mówił, a takie coś mnie interesowało: w nim naprawdę uderzyła mnie ta jego nieskazitelna po ludzku, postawa. I poszedłem za nim, tak jak to robi chłopak w tym wieku (myślę o was); byłem bardzo przywiązany do niego, patrzyłem na jego ruchy, na to, co robił, na sali operacyjnej uważałem na najdrobniejsze szczegóły, na jego ruchy itd.; pamiętam, że miał pewien tik, i ja też go przejąłem.

Wówczas nasza wspólnota nie była duża, była mała, a ja wciąż go zapraszałem na nasze spotkania, sądziłem, że nigdy nie przyjdzie, ale i tak go zapraszałem... Ucieszyłbym się, gdyby przyszedł. I tak pewnego dnia zobaczyłem go na spotkaniu. Możecie sobie wyobrazić jaki był mój lęk i drżenie: to był szacunek i uwielbienie z mojej strony, tak jak przed mistrzem, którego się ceni bezwarunkowo. Zobaczyłem go przed sobą i możecie sobie wyobrazić tych 30-40 młodych i tego łysego człowieka, który wyłania się z twarzą podobną do Szwajcara.

To była jego cecha, której nigdy nie stracił. Czy oglądaliście kiedyś szwajcarski dziennik? Z tym samym wyrazem twarzy mówią, że jest święto lub że wszystko się zawaliło. On był właśnie taki. Ja byłem cały skoncentrowany, mówiłem w doskonałym języku włoskim, wyszukiwałem słowa, unikałem przekleństw i cały czas patrzyłem na niego. Ja cały rozpalony, a on: „Szwajcar”; ciągnę dalej, a on: „Szwajcar”. Gdy spotkanie skończyło się on wstał i wyszedł, cały czas z tym samym wyrazem twarzy. Ja szybko podałem ogłoszenia i zatrzymałem go przy drzwiach. W nastroju, który możecie sobie łatwo wyobrazić, pytam go: „Panie profesorze, jak poszło?”. On patrzy na mnie („Szwajcar”) i mówi: „Piccinini, to są sprawy dla młodych: są piękne, są prawdziwe, ale są dla młodych! Są dobre dla was, dla ciebie, ponieważ ty nie wiesz, czym jest życie. Moje życie było bardzo ciężkie, pełne trudów, nie raz musiałem iść na kompromisy, przeżyłem tez niejedną tragedię. Takimi rzeczami zajmują się młodzi, to młodzieńczy zapał!” Ludzie! Upadł we mnie mit, straciłem też tik. Miałem wtedy jasność co do tego, że jeżeli rozpoznajemy coś jako prawdziwe, to dlatego że to coś nam odpowiada i tak pozostanie na zawsze, ponieważ czynnik rozpoznający prawdę jest czymś, co mamy w sobie, i działa jak detektor, jest właśnie tym pragnieniem – o którym nam dzisiaj również powiedziano – prawdy, piękna, sprawiedliwości, kochania i bycia kochanym, pragnieniem, które nazywamy sercem. Ono jest w strukturze naszej osoby i nie może być stawiane poza nawias tylko dlatego, że sytuacja jest trudna, że sprawy nie układają się dobrze lub dlatego, że jest się starym. Ono jest w naszej strukturze i jest tym, co nas określa i pozwala nam rozpoznać to, co jest prawdziwe i co pozostaje na zawsze. Nie wchodzi w grę problem wieku lub okoliczności.

Od tej chwili zrozumiałem, że problem jest tylko jeden: że jedność mojej osoby (ponieważ o nią chodziło również w stosunku do jego uwag) jest określona przez ten czynnik, który miałem w sobie i który mi towarzyszył, tak jak kiedyś mi towarzyszył gdy zaczynałem grać w piłkę nożną, gdy studiowałem, aż do chwili obecnej. Było to coś, co mnie określa: pragnienie szczęścia, którego nic nie będzie mogło zatrzeć i które zawsze w jakiś sposób się pojawi, choćby jako gorycz. Wówczas to właśnie pojąłem; zrozumiałem także, że jedność osoby zaczyna się od faktu, że ktoś wkłada serce w to, co robi, i –wierzcie mi – jest to tak samo dla kogoś jak ja, który ma do czynienia z dramatycznymi sytuacjami (o których powiem wam później), jak i dla kogoś, kto siedzi przy komputerze; dla dziewczyny, która chodzi na zakupy, i dla kobiety, która myje klatkę schodową: jest to to samo. Wkładać serce w to, co się robi oznacza wkładać w to samych siebie. Wkładać serce oznacza rozgrywać (rzucić w grę) to pragnienie szczęścia, które jest nie do pokonania, ponieważ tkwi w strukturze naszej osoby.

W niedługim czasie moje życie skomplikowało się i ja też, tak jak on, doświadczyłem sytuacji przez niego opisanych. Musiałem zmienić miasto i okoliczności: zacząłem pracę na większym Oddziale Chirurgii, gdzie uważano mnie za intruza, a więc ewidentnie obowiązywała zasada mors tua vita mea (tobie śmierć mnie życie). Każdy mój błąd był wielka radością dla innych. Codziennie byłem poddawany niesamowitej kontroli i ogromnemu napięciu. Ponadto moja rodzina powiększyła się: w między czasie urodziło się czworo dzieci.. To była trudna sytuacja, ponieważ nie miąłem pieniędzy i moi rodzice dalej wspierali nas finansowo. Było to trochę upokarzające. Koniec końców powiedziałem i m o tym i od tego czasu dawali mi np. ser lub ubrania, żeby nie dawać mi wprost pieniędzy. A ponadto byłem zaangażowany w ruchu. Zostałem nagle odpowiedzialny za największą wspólnotę studencką we Włoszech – w Bolonii, a więc było dużo spraw z tym związanych. Wówczas zrozumiałem na nowo, że jedność osoby nie może być poszukiwana równowagą pomiędzy obowiązkami, kwestiami i sprawami do załatwienia: nie mogło być tak, tym bardziej, że znalezienie takiej równowagi było niemożliwe. Czas, dyspozycyjność, praca, rodzina – nie mogło być tak, ponieważ włożenie serca w to, co się robi nie może oznaczać, że „wilk jest syty i owca cała”. Nie mogło być tak: była to całość, całość nawet w tych okolicznościach, które nie były zgodne z moimi planami lub których nie mogłem sam poukładać.

W ten sposób zrozumiałem, że można włożyć serce w to, co się robi, jeżeli stoi się wobec czegoś większego od siebie. Musi być coś większego niż ja: to, co w szkole wspólnoty nazywamy przeznaczeniem. To coś mogło mi pomóc w każdej sytuacji włożyć serce – to coś większego niż ja, coś większego niż moje zdolności. Każdy krok mojego życia (przebywanie w rodzinie, przebywanie na spotkaniu ze studentami, chodzenie do szpitala codziennie rano) jest drogą do przeznaczenia – zawsze – każdy krok jest odpowiedzią na przeznaczenie, jest zaangażowaniem w przeznaczenie.

Ale to nie wystarczy: nawet w tej formie to nie wytrzymuje próby życia. Zrozumiałem to później, ponieważ w międzyczasie moje zaangażowanie w pracy na uczelni wzrosło, moje zdolności zawodowe rozwinęły się i zacząłem stawać się punktem odniesienia dla innych kolegów, na razie niewyraźnym, ale jednak punktem odniesienia. W konsekwencji operowałem więc trudne lub szczególne przypadki i zacząłem doświadczać na własnej skórze, że operacje mogą udawać się lub nie – nie zawsze kończyły się sukcesem.

***

Pamiętam, że tak się stało z ojcem kogoś z nas. Operowałem go, nastąpiły komplikacje, jeszcze raz go operowałem, nadal komplikacje, znów go operowałem – to trwało prawie rok, a w końcu zmarł. Ta sprawa nigdy nie dała mi spokoju, nigdy. Pewnego dnia byłem na spotkaniu odpowiedzialnych w Mediolanie. Wówczas było nas jeszcze mało z księdzem Giussanim. On mnie spotkał na korytarzu. Po wyjściu ze spotkania Giussani podchodzi do mnie i mówi: „Co słychać?” „Nie najgorzej” – odpowiadam. On się zatrzymuje: „jak to nie najgorzej, co się stało?” „Głupoty – odpowiadam – po tym co sobie powiedzieliśmy na spotkaniu to są głupoty”. On nagle stanął, był potwornie zmęczony, nagle stanął (i to na środku korytarza, w przechodzącym tłumie) i powiedział: „Przepraszam cię, Enzo, przy wszystkich głupotach, które sobie opowiadamy, kiedy jest coś, co jest naprawdę ważne, nie mówimy o tym wspólnie?” Ja poczułem się przygwożdżony i odpowiedziałem: „Przepraszam, nie chciałem, ale zdarzyło mi się to i czuję się trochę winien, nie mogę spać po nocach. To znaczy śpię godzinę, potem zaczynam o tym rozmyślać. I także moja żona się niepokoi, bo po godzinie snu budzę się, i tak się to powtarza”. On popatrzył na mnie i dał mi najbardziej niemożliwą do pomyślenia odpowiedź, taką, której nigdy bym sobie nie wyobraził: „Enzo, właśnie ty”, zaczął z rozczarowaną miną: „Właśnie ty zachowujesz się tak, jakby Chrystusa nie było?! Tak jakby wszystko zależało do pracy twoich rąk: sądzisz, ze dalej tak pociągniesz? Przestaniesz robić to, co robisz i będziesz postępował tak jak wszyscy: poszukasz sobie tego, co cię najmniej rani, tego co ci „poukłada” życie. Nie będziesz już ryzykował”. I dodał: „W każdym razie chcę o tym z tobą jeszcze porozmawiać. Czy możesz przyjechać jak tylko będziesz wolny?”. Oczywiście! Dwa dni później byłem znowu w Mediolanie, spotkaliśmy się na obiedzie i wtedy mnie poprosił: „No to opowiadaj jeszcze raz”. Opowiedziałam więc, ale dodałem: „Słuchaj Giussani, nie chcę zabierać ci czasu, bo juz zrozumiałem. U mnie w szpitalu jest mała kaplica i teraz przed pójściem na salę operacyjną modlę się tam i wszystko się układa. Teraz jestem spokojniejszy”. Zareagował ostro: „Enzo, gdzie tam modlić się i modlić! Problem nie polega na modlitwie, ale na tym, że nie potrafisz ofiarować. Twój problem polega na tym, że nie umiesz ofiarować. Ofiarowanie oznacza, że rzeczywistość nie jest czymś, co masz w ręku, nie jest twoja, i że wszystko co człowiek robi jakby zawierało prośbę, aby Pan, który jest Panem tej rzeczywistości objawił się, ponieważ w ten sposób się żyje. A ty – już ci to mówiłem, ale jeszcze raz to powtarzam – przestaniesz robić to, co robisz i będziesz bał się ryzykować”. I faktycznie to było prawdziwe, uderzająco prawdziwe: już od dwóch miesięcy powtarzałem swoim najstarszym asystentom: „Chłopcy, przestańmy wykonywać tak trudne operacje, nie potrzebujemy problemów, ja muszę zrobić karierę, im mniej problemów tym lepiej”. Potem, kontynuując dyskusję Giussani dodał: „Czy ty wiesz co to znaczy ofiarować, uznać, że rzeczywistość nie jest twoja, że ty jej nie stworzyłeś, że nie jesteś panem rzeczy? Znaczy to, że stajesz przed rzeczywistością w ubóstwie i to jest najbardziej autentyczny i prawdziwy sposób stanięcia przed nią: jesteś realistą w bardziej poważny sposób, bierzesz pod uwagę wszystko, zauważasz swoje ograniczenia, jeżeli czegoś nie wiesz – będziesz pytał i pytał i nie będziesz musiał bronić swojego image i swojej pozycji.

Powiedziałem już, że włożenie serca w to, co się robi jest możliwe dla „czegoś”, jeśli istnieje „coś” większego od ciebie, ale to „coś” większego niż ty musi być obecne. Obecne, to znaczy „coś”, do czego możesz się zwrócić: „oto tutaj...”, to znaczy „coś”, co rozpoznajesz, przed czym odpowiadasz za to, co robisz. A odpowiadanie przed czymś lub przed kimś za to, co się robi jest sposobem, poprzez który rzeczywistość staje się dramatycznie obecna. W przeciwnym wypadku pozostaje tylko to, co myślisz, co czujesz, co wychodzi, co nie wychodzi – a i zatrzesz sprawy, które idą źle, zatrzesz to, czego nie czujesz, ale przecież istnieje też to, czego nie czujesz, istnieje również to, co idzie źle.

Ale na tym nie koniec: ta prawda stała się ostatecznie jeszcze bardziej jasna. Na tym nie koniec, ponieważ wkrótce wydarzył się epizod, który ostatecznie wyjaśnił mi całą sprawę. Jedna z naszych przyjaciółek, do której byłem bardzo przywiązany (to jest zdarzenie, o którym trudno mi zapomnieć), była operowana gdzie indziej i nastąpiły komplikacje. W niedzielę rano Giussani zadzwonił do mnie i powiedział: „Czy czujesz się na siłach, żeby się nią zająć?” W szpitalu, gdzie została zoperowana byli również lekarze, którzy opiniowali moją pracę. To był niemały problem ponieważ wtedy właśnie uczestniczyłem w konkursie.

Ale nie powiedziałem tego Giussaniemu, odpowiedziałem tylko: „jeżeli jest to konieczne, zrobię to”. OK. Pojechałem do niego, a on, mówiąc wprost, zapytał mnie: „Czy czujesz się na siłach, żeby ją wziąć do ciebie do Bolonii?” Odpowiedziałem: „No nieźle”, także dlatego, że od tych wszystkich, dobrze mi znanych chirurgów juz słyszałem: „posłuchaj, nie ruszaj jej, nie rób tego, ponieważ my już ją zoperowaliśmy i wiemy, że już więcej nie da się zrobić. Nie rób tego, bo ona ci umrze, jasne? Ciągnij tę sprawę dalej, opiekuj się nią (prawie się cieszyli, że mogą mi ją oddać), ale nie ruszaj jej, bo ci umrze, jasne? Ciągnij dalej póki się da terapią medyczną i miej nadzieję, że to się samo rozwiąże”. Przywiozłem ja do siebie i dokładnie tak uczyniłem, starając się dociec wszelkimi sposobami, czy jest jakakolwiek możliwość wyleczenia bez operacji, o której mi jasno powiedziano że jest niemożliwa. A ponieważ oni nie byli najgorszymi chirurgami, uważałem, że to, co mówią jest prawdopodobne. Poważnie zaangażowałem się, żeby zrozumieć, na ile mogę zwlekać, ale wszelkie dane mówiły mi, że nie można czekać. W pewnym momencie było jasne, że muszę ją operować. Musiałem to zrobić, ponieważ wszelkie dane nie pozwalały mi na żadne oczekiwanie. W momencie, gdy postanowiłem, że na drugi dzień ją zoperuję, zadzwoniłem do Giussaniego, ponieważ – a to chciałem wam przekazać – nie wystarczy powiedzieć, że potrzebne jest coś większego, co jest obecne. Nie da się włożyć serca w to, co się robi, nie wytrzymuje się, ponieważ po jakimś czasie, okazuje się, że rzeczywistość jest brutalna, serce poddaje się i zaczyna się narzekanie lub samoobrona: trzeba nie być samym. Nie można pozostać samym. Zadzwoniłem więc do Giussaniego, na szczęście go zastałem i powiedziałem mu: „Przepraszam, że dzwonię do Ciebie, tak późno. Nie proszę Cię o to, abyś rozwiązał problemy techniczne ani o to, abyś mi powiedział co mam zrobić, ponieważ dane medyczne prowadzą mnie do tej decyzji. Ale gdybym nie zastał Ciebie musiałbym poszukać kogoś innego, ponieważ nie wiem czy to jest słuszne czy nie, ale potrzebuję porównania, pomocy, otuchy, ponieważ boję się, nie jestem spokojny”. On odpowiedział: „Nie mylisz się, jest to bardzo słuszne. Ponieważ cała pewność naukowa nie może ci dać pewności, aby spróbować, tak jak nie może dać ci pewności w życiu. Potrzeba pamięci o żywej relacji, w przeciwnym wypadku nie udaje się przejść ponad to, co możesz zmierzyć i co możesz zrobić”. I dodał: „Posłuchaj, dane mówią tak: wobec Boga, trzeba działać. Wobec ludzi, tego nie wiem, nie obchodzi mnie to: wobec Boga – trzeba działać!” To rzecz niezwykła! Niezwykła, ponieważ jest to pewność oparta na tym, że danymi są okoliczności, rozumiecie? Nie tylko te cztery rentgeny, ale okoliczności, na które trzeba odpowiadać, przez które masz na siebie patrzeć, ponieważ one są obliczem, poprzez które Bóg przedstawia się w twoim życiu. No więc zoperowałem ją. Operacja była niesamowita (pamiętam jeszcze ile godzin trwała). Poczekałem kilka dni, żeby upewnić się, jak poszło. W trzecim-czwartym dniu zrozumiałem, że poszło dobrze i zadzwoniłem do Giussaniego: „Giussani, niespodziewanie idzie dobrze”. Cisza. Potem odpowiada: „Przepraszam, ale ty miałeś wątpliwości?”. „Czy ja miałem wątpliwości? Byłem pełen wątpliwości, miałem ich potąd: to było straszne, straciłem kilka kilogramów”. A on na to: „Przecież powiedziałem ci...”. Faktycznie, było to przepiękne, kiedy wcześniej powiedział: „Posłuchaj, my pomodlimy się do Boga i św. Pampuri, a ty działaj”. Na koniec powiedział mi: „Dziękuję, ponieważ byłeś narzędziem cudu”. Oto, popatrzcie, jest słuszna postawa w życiu, ponieważ nie mogłem wpaść w pychę z powodu tego, czego dokonałem. „Narzędzie cudu” oznacza, że ja nic nie zrobiłem. Jeżeli taka jest nasza postawa, czego jeszcze mamy się bać? Co jeszcze może nas zatrzymać?

Ostatnia (bardzo krótka) uwaga o mojej pracy. Właśnie dwa miesiące temu u mnie w pracy stało się coś poważnego i powiedziałem Giussaniem: „Ja już nie wiem – czasami mam okropne wątpliwości – czy to, co robię i to, co ryzykuję jest tylko owocem mojego temperamentu czy jest poważnym posłuszeństwem wobec rzeczywistości. Czy jest jakiś sposób, żeby to zrozumieć? Czasami wydaje mi się, że tak ryzykuję tylko dlatego, że mam taki temperament. Czy jest jakiś sposób, aby zrozumieć, czy jest to tylko mój temperament czy też posłuszeństwo wobec rzeczywistości?”. „Tak, to jest ta ofiara – o której mówiłem ci – wobec czegoś obecnego, ponieważ kiedy jest się przed czymś obecnym, to jest się jak dziecko, które robi coś nie tak, przychodzi ojciec, a ono rozumie swój błąd. Obecność wprowadza dramatyczność. Ktoś lub coś, wobec kogo odpowiada się za to co się robi, wprowadza w życie taka dramatyczność, dzięki której wszystkie rzeczy są bardziej autentycznie obecne. Jeżeli idziesz do pracy w ten sposób, możesz być bardzo zmęczony, twoja świadomość może być całkiem „odwrócona”, ale podnosisz głowę i odpowiadasz poprawnie. A poza tym dlaczego boisz się swojego temperamentu? (Słuchajcie to było dla mnie wyzwalające!) Jeżeli Bóg stworzył ciebie takiego, ty służysz tym, czym jesteś. Dlaczego miałbyś się bać swojego temperamentu?” I to było naprawdę wyzwalające dla mnie, ponieważ zawsze myślę, jaki jestem: instynktowny i gwałtowny.

Tak wygląda moja droga zawodowa, a kolejną niezapomnianą sprawą w moim życiu jest to, co zrozumiałem o tym, co znaczy kochać. Jechaliśmy razem samochodem (odwoziłem księdza Giussaniego z Ceseny do Bolonii), rozmawialiśmy (często służyłem mu jako kierowca), a on zapytał: „Co słychać w twojej rodzinie?” Był to okres, gdy od dłuższego czasu w kółko słuchałem uwag o sobie: „Jakie on życie prowadzi, co z rodziną, co z żoną, co z dziećmi, cóż za życie?”. Nigdy na to nie zważałem, ponieważ są to sprawy, które mnie względnie interesują: ja wiem co ja odczuwam jako prawdziwe i przed czym nie mogę uciekać. Ale po jakimś czasie te głosy wkradają się w świadomość i ja sam zacząłem sobie zadawać pytanie; „Co za życie prowadzę?” Powiedziałem więc: „Giussani, mam wątpliwości, słucham tych głosów – one weszły we mnie i w końcu sam zadaję sobie pytanie: cóż za życie prowadzę? Czy ja ich kocham czy nie?”. On na to: „Słuchaj, czy ty kochasz swoją rodzinę?” Odpowiadam: „Tak”. „Czy kochasz swoje dzieci?”. Odpowiadam: „Tak”. „Daj mi przykład!” Nie wiem czy ktoś z was potrafiłby podać przykład na ten temat. Nie wiedziałem co powiedzieć, więc odpowiedziałem: „Słuchaj często wracam do domu późno w nocy z powodu pracy lub z powodu Ruchu, a żona (wtedy mieszkaliśmy w małym domu, teraz mamy większy, ale pusty, ponieważ wszystkie dzieci są poza domem) zostawia lekko uchylone drzwi do pokojów, żeby móc słyszeć, czy dzieci nie płaczą, czy się nie budzą. Kiedy wchodzę, mogę włączyć światło tylko w przedpokoju, bo jeśli włączam inne światła dzieci się budzą – moja żona pod tym względem... Włączam światło w przedpokoju, wchodzę cichutko, rozbieram się na korytarzu, żeby nie było hałasu, ale przez uchylone drzwi przebija się światełko znad łóżek, gdzie śpią moje dzieci. Trudno to opisać, ale bierze mnie poczucie nieskończonej czułości, kiedy widzę te „kłębki” łóżku. Więc wchodzę ukradkiem, biorę do rąk jedno, a one czasami budzą się: „Tato!” „Cicho! Bo mama...” Trochę je ściskam, całuję...”. Kończąc, mówię Giussaniemu: „Zatem wydaje mi się, że ich kocham”. A Giussani na to: „Nie w ten sposób się kocha. Popatrz, aby kochać prawdziwie, właśnie wtedy, kiedy ta czułość jest silna, prawdziwa i porywająca, powinieneś uczynić krok do tyłu, popatrzeć na nie i powiedzieć sobie: „CO z nich będzie?” Kochać oznacza zrozumieć, że oni maja przeznaczenie, że nie są twoi, są twoi i nie są twoi, i że właśnie patrząc na dramatyczność, którą przeznaczenie narzuca relacjom, sprawom, przyszłości i teraźniejszości -  będziesz je szanował, będziesz je kochał, będziesz gotów zrobić wszystko dla nich, nie będziesz się czuł szantażowany tym, czy są względem ciebie posłuszne czy nie”.

Było to coś nowego, ale zrozumiałem, że to jest zawsze prawdą. Pomyślcie o miłości pomiędzy mężczyzną i kobietą: jeżeli nie ma tego osądu, jest tak jak pomiędzy psami – dokładnie tak sama, jaka jest różnica? Jest to niesamowite, ponieważ ta sprawa zawsze mnie oświecała. Pamiętam spotkanie w Chieti, kiedy Giussani pierwszy raz wprowadził zdecydowanie i publicznie sprawę „ty”. Tego „Ty”, dzięki któremu drugi człowiek jest „ty”; ta Tajemnica, która daje mu byt (konsystencję) jest owym „Ty”, jest czymś, z czym ty patrzysz i stąd nagle rodzi się z tego szacunek – bliskość i szacunek wcześniej nieznane, które nigdy nie były tak intensywne.

Dodam jeszcze jeden szczegół. Wszystkie moje dzieci urosły i wyjechały. Jedna z córek pojechała do Chin, które – między nami mówiąc – są najbrzydszym miejscem na świecie (przepraszam Chińczyków tu obecnych, ale oni tez przecież o tym wiedzą!). W każdym razie to jest prawda! Pojechać do Chin to tak jak wrócić nagle o dwa tysiące lat wstecz. Dlatego nie rozumiem, skąd ta wielka miłość do Wschodu u moich kolegów. Syn, który moim zdaniem powinien był zostać lekarzem, studiuje nauki o komunikacji w Lugano: właśnie wśród Szwajcarów, o których powyżej była mowa. W domu nie ma więc nikogo. Czasami udaje się nam spotkać razem, ale to rzadko. Pewnego dnia byliśmy razem na obiedzie i zadałem im pytanie, o którym myślałam od dłuższego czasu: „Przepraszam, ale dlaczego wy jesteście w Ruchu? Ja nigdy nie mówiłem wam o Ruchu: dlaczego jesteście w Ruchu? To dziwne, ale nigdy wam o Ruchu nie mówiłem”. To prawda, nigdy w domu o tym nie rozmawialiśmy, o Ruchu; tak sobie żyliśmy, z żoną i ze wszystkimi sprawami, wedle tego, co zaczynało mnie porywać. Po jakiejś chwili najstarsza córka odpowiedziała: „Wiesz dlaczego my jesteśmy w Ruchu? Po pierwsze, ponieważ zawsze uderzała nas całościowość twojego zaangażowania w Ruchu (dziwne: to była właśnie przyczyna, dla której byłem mniej obecny w domu, a to właśnie najbardziej ich uderzało. Dopiero wtedy zrozumiałem – przyjaciele – że nie ma co próbować tak postępować aby „wilk był syty i owca cała” – smak życia, piękno życia są proporcjonalne do zaangażowania w ideał! Cóż chcecie jeszcze kalkulować? I to mając dwadzieścia lat? Po drugie, kiedy zapraszałeś do domu twoich przyjaciół i my was obserwowaliśmy, zawsze uderzała nas wasza przyjaźń – przyjaźń, jakiej pragnęliśmy również dla nas”.

Przyjaciele, to jest właśnie najważniejszy punkt, ponieważ autorytetem naszego życia jest przyjaźń, a jest to przyjaźń, która uderza, ponieważ byłaby niemożliwa bez tego, co sobie mówimy i co dzisiaj sobie powiedzieliśmy, jest to rodzaj przyjaźni, która prześwieca w sposobie relacji, oddania, całościowości, intensywności, wzajemnej służby. Ale gdzie to znajdziecie? Gdzie jest to możliwe? Chrystus jest obecny w przyjaźni, w której jedyną racją jest On sam. A to przekonuje wszystkich: właśnie to mnie przekonało. Podsumowując, rozumiem, że tutaj wszystko się rozgrywa, na tym poziomie wszystko się rozgrywa.

A więc kończę. Dwie rzeczy są ważne w moim życiu. Pierwsza jest następująca: właśnie ze względu na to, co wam powiedziałem, nie traci smaku życia ten, który popełnia błędy, ale ten, który nie ma poczucia nieskończoności, przeznaczenia, ideału, obecności Tajemnicy. Dlatego więc problemem w życiu nie jest popełniać błędy lub ich nie popełniać. Nie traci smaku życia ten, kto popełnia błędy, ale ten, któremu brak więzi z Przeznaczeniem, które czyni wszystkie rzeczy, z Tajemnicą obecną. Stąd wszystko jest hipotezą pozytywną. Czas, który jest dla wszystkich synonimem dekadencji (upadku, rozkładu), pracuje dla nas pozytywnie. Patrzę na swoje życie: „Ale mi się wydarzyło!” I zawsze mówię sobie: jeżeli dotychczas tak się wydarzyło, wyobraźmy sobie co się wydarzy w przyszłości! Ale rzeczy zobaczymy. To interesujące, nie? To dopiero przygoda.

I dokładnie tu jest sedno sprawy, ponieważ z drugiej strony, gdybym miał zobrazować swoje życie tak jak się ono rozwinęło (istnieje prawo fizyki, które stwierdza, że horyzont zmienia się, gdy zmienia się punkt obserwacji) użyłbym takiej metafory: moje życie jest jak balon, im dalej idę, im bardziej się wznoszę, im bardziej się angażuję, im głębiej żyje tym życiem, tym bardziej odkrywam aspekty człowieczeństwa, które wcześniej były dla mnie niemożliwe do przeżycia: zdolność do wierności, do przyjaźni, do lojalności, do ciągłego zaczynania na nowo, do niezłomności, o których wcześniej nawet bym nie pomyślał. Tak więc, ostatecznie, jest wdzięczność. Jak zacząłem tak chcę skończyć: to wdzięczność, cechuje moje życie, dlatego nie boję się, aby oddać je całe.

 


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją