Ślady
>
Archiwum
>
1994
>
Biuletyn (23) listopad
|
||
Ślady, numer 6 / 1994 (Biuletyn (23) listopad) Listy Dziś można spotkać żyjącego Chrystusa - ja Go spotkałam Ostatnie wakacje Ruchu i rozmowa w gronie przyjaciół z Dolnego Śląska przywołały pamięć drogi jaką przeżyłam Elżbieta Przerażający jest obszar zniszczenia duchowego spowodowany tzw. wychowaniem socjalistycznym. Jego celem miał być wszechstronny rozwój osobowości. Tymczasem usunięto ze sfery wychowawczej całą dziedzinę wychowania religijnego a ludzi, którzy odważyli się swoje życie związać z życiem Kościoła oceniano jako prymitywnych i słabych. W takiej atmosferze przeżyłam swoją wczesną młodość. Do dziś nie mogę wyrzucić z pamięci poniżających, wręcz wulgarnych ocen boleśnie dotykających godność wrażliwego i ambitnego młodego człowieka zagubionego w nawale płynących, głównie ze środowiska szkolnego bodźców. W tym klimacie niechęci, nawet wrogości, moja i wielu moich rówieśników wiara nie zawsze prezentowała się społecznie i z pewnością nie obejmowała całego horyzontu życia. W panującej kulturze nie było miejsca dla Boga, a o tym, aby wiara stała się kulturą, nikt z nas nawet nie myślał. Z pewnością były takie miejsca, głównie rodziny, w których Chrystus określał sens życia, ale ja spotykałam ich bardzo niewiele. W środowisku społecznym, w którym rosłam i rozwijałam się ludzie w większości godzili się z twierdzeniem, że wiara jest ich prywatna sprawą i zgodnie z nim żyli „nie kłując nikogo w oczy swoją świętością”. Sukces określał sens i cel życia. Jakże trudno było mi czasem publicznie wyznać swoją przynależność do Chrystusa, z której wtedy do końca nie zdawałam sobie nawet sprawy. Jak wyrzut sumienia, bolesny i wywołujący lek drążyły moją świadomość słowa: „Do każdego więc kto przyzna się do Mnie prze ludźmi, przyznam się i Ja przed Moim Ojcem, który jest w niebie. Lecz kto się mnie zaprze przed ludźmi, tego zaprę się i Ja przed Moim Ojcem, który jest w niebie” (Mt 10, 32). Moja tradycyjna, niekształtująca mentalności wiara słabła coraz bardziej doprowadzając do objętości trwającej jednak długie lata. Jednak łaski chrztu i bierzmowania drzemiące w mojej duszy zmuszały mnie czasem do refleksji niepokojąc, motywując do osądu i uporządkowania życia. Już jako dojrzały człowiek, ustabilizowany, w pełni realizujący się zawodowo, matka wchodzących w młodszy wiek szkolny dzieci mających w bliskiej perspektywie przeżycie Pierwszej Komunii Świętej zaczęłam uporczywie i niecierpliwie szukać Boga. Wychowana w kulcie dla rozumu a w pracy zawodowej nawykła do wysiłku umysłowego sądziłam, że wystarczy dobra wola. Dobra literatura teologiczna i opanowana technika pracy z tekstem. Jakże błądziłam. Zamykałam żyjącego Chrystusa w sferze intelektu. Chciałam swoimi siłami zrealizować swój zamysł. Pewnie z pełnym miłości politowaniem Bóg spoglądał na moje wysiłki bo pozwolił mi się tak trudzić przez blisko 10 lat aż doprowadził mnie do zrozumienia, że to „Jego jest miejsce i czas” a moją powinnością prośba, cierpliwość i wierność. Materialnym rezultatem tego czasu i trudu jest do dziś zachowanych kilka „spasłych” brulionów zapełnionych notatkami i refleksjami oraz dość znaczna biblioteczka teologiczna. Był to ciekawy okres mojego życia – pracowity i niespokojny. Dużo i długo się trudziłam ale nie znalazłam Chrystusa w książkach. Z wielu nagromadzonych informacji wytworzyłam sobie tylko mój obraz Boga, fascynujący, piękny ale abstrakcyjny, niedosięgłą, odległą ideę, która niepokoiła, wzywała, ale nie zmieniała życia. Dziś widzę, że „szukałam słowa miedzy martwymi słowy” choć teoretycznie wiedziałam już przecież, że On po to stał się Ciałem, aby uczynić się widzialnym, aby pozostać z nami. Niestety, była to dla mnie tylko piękna teoria daleka od doświadczenia tej Wielkiej Obecności, która przemienia i zbawia. Z wielkim zrozumieniem czytam dziś słowa Psalmu 127: Jeżeli Jahwe domu nie zbuduje, Na próżno trudzą się ci, którzy go wznoszą. Jeżeli Jahwe miasta nie ustrzeże Strażnik czuwa daremnie. Daremne jest dla was wstawać przed świtem Wysiadywać do późna. Dla was, którzy jecie chleb zapracowany ciężko Tylko daje On i we śnie tym, których miłuje. Wreszcie Chrystus w swoim miłosierdziu stanął na mojej drodze. Sam ustalił czas, okoliczności i sposób, aby mnie spotkać. Przyszedł, kiedy się najmniej tego spodziewałam, jakby poza moją wolą. Spotkał mnie jak kiedyś spotkał Andrzeja, Jana, Piotra, Magdalenę… Postawił mnie w miejscu, gdzie Jego obecność stała się widzialna i poruszył serce, które ciągle niespokojnie czekało. Nie był to jeden błysk światła, jak pod Damaszkiem ale powolne, coraz wyraźniejsze, nasilające się przeczucie możliwej do osiągnięcia prawdy, której pragnęła moja dusza, możliwego do osiągnięcia dobra, miłości, akceptacji, których w życiu nie doświadczałam wiele, możliwej do osiągnięcia mądrości na przekór wszystkim, dla których człowiek wierzący to naiwny plebejusz szukający opium. To miejsce miało kształt ludzki. Spotkałam ks. Józefa. To już nie była abstrakcja. Był to człowiek postawiony na mojej drodze, kapłan zauroczony tajemnicą Wcielenia. Jego głębia świadectwa, odmienność życia naznaczonego rozpoznaniem Obecności Chrystusa, prostota a równocześnie oryginalność i precyzja myślenia (co chyba nigdy nie przestanie mnie fascynować) porwały mnie i obudziły intuicję. Przeczuwałam, że On, ludzie z Nim zaprzyjaźnieni, zgromadzeni w Ruchu to miejsce, gdzie moja idea Boga ożyje. Czułam, że zostało mi dane coś, co może ocalić moje życie, co może dać mi szczęście. Dotarła do mnie prawda, że Chrystus żyje. Dlatego na propozycję: „zapraszam do wspólnej drogi” – odpowiedziałam życiem. Była to decyzja, która wyzwoliła mnie z nękającej już nawet podświadomość myśli, że moja religijność to wielka pomyłka. Zaczęłam systematycznie, z gorliwością dziecka rozpoczynającego swoją edukację, uczęszczać na spotkania i powoli dostrzegać jak mój abstrakcyjny Chrystus zaczyna pulsować ludzkim życiem towarzystwa, z którym zdecydowałam się dzielić życie. Docierała do mnie świadomość tej Wielkiej Obecności, przyjmującej ludzki kształt Kościoła, jedynej Obecności, która – jak wkrótce się przekonałam – przemienia i zbawia. Dziś mam już za sobą długie lata wspólnego wędrowania przez życie, w czasie którego wdzięczność, wierność i dyspozycyjność przeplatały się z niewdzięcznością, niewiernością i zamknięciem na wezwanie Chrystusa wyrażające się propozycjami wspólnoty. Ale wciąż idę i uczę się jak dziecko „być razem” w imię Chrystusa, którego moi Przyjaciele pozwalają mi ciągle spotykać. Co Chrystus uczynił z moim życiem? Całą prawdę zna tylko On sam, mój spowiednik i ja i niech tak zostanie. Powiem tylko, że nie chcę nawet dopuścić myśli o tym, jak wyglądałoby moje życie, gdybym nie spotkała Chrystusa. Bezsens, pustka, lęk i rozpacz. Próbkę tego już miałam. W sferze mojego życia dostępnej dla świata Chrystus pozornie nie zmienił nic. Żyję jak tysiące kobiet w moim wieku. Nawet mniej intensywnie, bo swoim własnym, zwolnionym rytmem dostosowanym do możliwości. Robię wszystko, czego wymaga mój stan, moja sytuacja rodzinna, moja wspólnota „rodzinna” w Świdnicy i „rodząca się” w Częstochowie i moja wspólnota parafialna. Mimo to żyję inaczej. Chrystus jakby „wcisnął się” w każdy szczegół mojej codzienności i naznaczył go swoją Obecnością. Nadał cel, sens i motywację wszystkimi moim wysiłkom. I choć ich efekty bywają coraz skromniejsze a przez to mniej widoczne i doceniane, wiem że warto żyć, bo wszystko robię dla Niego. Jestem wdzięczna Bogu za każdą podarowana chwilę życia we wszystkim, co ze sobą niesie. Myślę, że trzeba wiele przeżyć i przecierpieć, żeby zacząć doceniać dar życia. Ja zrozumiałam to dość późno, ale jeszcze na tyle w porę aby wiedzieć, że jeżeli nie pozwolę prowadzić się Chrystusowi – przegram życie, bo nie ma nikogo na świecie, kto głębiej zna moje serce, kto bardziej mnie kocha i kto lepiej wie, jak uczynić mnie człowiekiem szczęśliwym. Co dziś, w konkrecie mojego codziennego życia znaczy dla mnie „dać się prowadzić Chrystusowi”? Odpowiedź jest prosta ale niepopularna, dla wielu za prosta, żeby ją bez protestu przyjąć, bo trzeba „pójść za” człowiekiem a … „dzisiejsza kultura uznaje za niemożliwe poznanie i przemianę siebie oraz rzeczywistości `jedynie` w oparciu o pójście za jakąś osobą” – stwierdza ks. Giussani. Trzeba „pójść za” ową osobową rzeczywistością, która ukazała obecność dziś, żyjącego Chrystusa. Od 2 tys. lat nic się w tej metodzie nie zmienia. Pierwsi chrześcijanie to ci, którzy uwierzyli w prawdziwość świadectwa Apostołów. Tak jest do dziś. Ktoś, dzięki komuś spotyka Chrystusa, aby znów dla innych stać się Jego świadkiem. Dla mnie takim świadkiem, osobą, przez którą Chrystus pozwolił mi siebie spotkać jest ks. Józef. Wiem, bo doświadczyłam tego wielokrotnie, że o tyle cokolwiek mogę o ile przywołuję moc płynącą z mojej przynależności do Chrystusa w tym konkretnym miejscu, jakim jest osoba ks. Józefa i wspólnota moich przyjaciół. Dlatego dałam im prawo ingerowania w moje życie mając świadomość, że stając w postawie posłuszeństwa wobec nich, jestem posłuszna Chrystusowi, który mnie dosięga nieustannie przez tę ludzką rzeczywistość. Każde spotkanie z ks. Józefem, ze wspólnotą zrodzoną z Jego wiary, każda prośba o korektę to źródło nowych sił, to pewność i jasność drogi, to szansa postawienia kolejnego kroku. Problemy stają na właściwym miejscu, trudności okazują się do pokonania, wraca radość i pokój. To jest cud Wcielenia, które ciągle trwa, cud tej wielkiej Obecności o twarzy konkretnego człowieka, któremu w pełni wolności pozwalam się prowadzić, cud obecności Chrystusa w Kościele, do którego tym wierniej przynależę im bardziej jestem mu posłuszna. |