Ślady
>
Archiwum
>
1994
>
Biuletyn (23) listopad
|
||
Ślady, numer 6 / 1994 (Biuletyn (23) listopad) Teksty ks. Giussaniego Dramatyczność towarzystwa Zwracam się w szczególności do tych, którzy dopiero niedawno rozpoczęli nowicjat, a teraz przygotowują się do zamieszkania w Domu. ks. Luigi Giussani Chciałbym wam przede wszystkim powiedzieć, że obietnica zawarta w słowach „Dom i „towarzystwo” zostanie spełniona: w Domu będziecie odnajdywać coraz bardziej samych siebie, wewnątrz tajemnicy – coraz bardziej pojmowanej, poznawanej i miłowanej – Jezusa Chrystusa, Boga, który stał się Człowiekiem/ Ta obietnica – „jedność życia w pamięci o Chrystusie” zostanie spełniona. Lecz są tu konieczne dwa warunki, na które musze zwrócić uwagę. a) pierwszym jest uważność wobec tego, kto w wyrazisty sposób objawia waszym oczom i waszemu sercu przykład żywego ducha, Ducha, który żyje oraz odpowiedzi na natchnienia Ducha. To jest preferencja, która nie boi się konfrontacji, i która im jest głębsza, wszechstronniejsza i afektywnie intensywniejsza, tym jest właściwsza. Nie istnieje nic większego niż treść słowa preferencja: w nim jest pierwszy odblask Tajemnicy Trójcy. Przeciwieństwem preferencji jest instynktowność, która jest czymś niesamowicie nędznym, redukującym i wykluczającym (zamykającym). Obietnica zostanie spełniona, jeśli wy, modląc się do Matki Bożej i przywołując Ducha Świętego, będziecie próbowali odkrywać w towarzystwie, w którym się znajdujecie (w towarzystwie Domu, którego granice rozciągają się na całe towarzystwo Memores Domini, w którym będziecie doświadczać odbicia owego bezmiaru uścisku względem tego, co ludzkie, którym obdarza, i zawsze obdarzała, świętość Kościoła) te osoby, które są bardziej zaangażowane (widzialnie i odczuwalnie) w odpowiadanie Chrystusowi, w odpowiedź na pytanie, jakie Chrystus skierował pod adresem ich życia, na powołanie, w owym respektowaniu Reguły, którą jest „towarzystwo prowadzone ku przeznaczeniu”, a która wyraża się w wyznaczonych punktach, podanych godzinach, komunikowanych kryteriach. „Poszukujcie każdego dnia oblicza świętych i szukajcie pociechy w ich rozmowach” (Didache, nr 4) Nie każdy spośród was może zasłużyć sobie na uwagę waszego spojrzenia, natężenie waszego słuchu, na zdumienie waszych oczu, aby być przykładem dla waszego serca. Trzeba, aby wybór bądź preferencja, były całkowicie określone przez oczywistość dla waszych oczu i dla waszego serca. Ich odpowiedzi na to, do czego Chrystus ich powołał: do życia powołaniem i do określonego sposobu przeżywania Domu. Jeśli będziecie czujni w postrzeganiu, w przylgnięciu, a zatem i w pójściu za obecnością tych, którzy są bardziej zaangażowani, widzialnie i odczuwalnie w odpowiadanie na to, do czego powołał ich Chrystus – mocą tajemnicy wolności Ducha, który w nich działa i mocą wolności, która odpowiada na działanie Ducha – z jednej strony zostaniecie zafascynowani ich posłuszeństwem (posłuszeństwo jest formą cnoty Chrystusa, jak mówi św. Paweł w drugim rozdziale Listu do Filipian), z drugiej zaś poczujecie się nakłonieni do naśladowania ich. Skutkiem owych preferencji i uważności jest zaangażowanie, które będziecie odczuwać jako coraz większe, bardziej naturalne, twórcze i pełne pasji, służące budowaniu owego pomnika w sercu miasta, jakim jest Dom: pomnika na centralnym placu miasta ludzi, wezwanego, aby stać się miastem Bożym, budowanym dzień po dniu przez osoby poświęcone Chrystusowi w całokształcie ich życia. b) drugim warunkiem jest to, by wasza wolność się zaangażowała. Także Belavqua z dramatu Dantego, u początku wspinaczki, gdzie napotkał go Poeta, siedzącego, widział i zgadzał się, że tą drogą należało pójść, że po niej należało się wspinać. A w jaki sposób wyraził to swoje przekonanie? Zdaniem cynicznym i pełnym rezygnacji, jak człowiek niezauważony: „Idź zatem w górę ty, jeśli to jest istotne” (Czyśćciec, IV, 114). To jest właśnie dystans naszej wolności względem propozycji, którą znajdujemy fizycznie blisko nas, i to jest właśnie ów dystans, który przyzywana litość Chrystusa winna przekreślić! Oczywiście był taki moment, w którym umiłowani uczniowie Chrystusa: Szymon, Jakub i Jan, zamiast współdzielić z nim bolesne chwile, zasnęli. Również nam może się przytrafić coś podobnego. Nam również coś takiego się przytrafi! Nie jest to jednak żadna obiekcja: jest to zmiana w zakresie szacunku, jaki żywić winniśmy wobec naszej wolności. Jak wielką rzeczą jest nasza wolność! – zdolność do podjęcia tego co nieskończone, zdolność powiedzenia „ty” wobec Tajemnicy, a szczególnie zdolność mówienia „ty” Tajemnicy, którą można spotkać na drodze – Jezusowi Chrystusowi. Równocześnie jednak jakże biedną i słabą rzeczą jest nasza wolność, jeśli Jego miłosierdzie jej nie podtrzymuje, jeśli Chrystus nie okazuje jej swego zmiłowania każdego ranka, kiedy odmawiamy modlitwę Anioł Pański! Odmawiając ją indywidualnie, zaraz po obudzeniu, w czasie ubierania się i przed wspólnym jej odmówieniem – niech ta modlitwa Anioł Pański wyraża nasze błaganie o zmiłowanie: „Zmiłuj się nade mną Chryste, bo jestem słaby i grzeszny”. Dzięki temu towarzystwu i dzięki takiej otwartości wolności (otwartość bolesna, ponieważ musi nieustannie rzucać wyzwanie oraz otwierać ranę, która usiłuje się zagoić, podtrzymując wewnętrzny ból) to, co zostało nam obiecane spełni się: dzień po dniu, godzina po godzinie. W ten sposób dom będzie budowany jak pomnik na centralnym placu w mieście, wobec którego obcy ludzie będą pytali: co to jest?, dlaczego jest. Będzie to pomnik na cześć miłości Bożej zdolnej – przez przebaczenie – do tworzenia, do odnawiania (odbudowywania) i do rozszerzania – jako zapowiedź, antycypacja jasności rajskiego Światła naszego biednego człowieczeństwa, tak iż będąc ubogim i pozostając ubogimi zostaniemy napełnieni bogactwem. „Teraz zaś już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus. Choć nadal prowadzę życie w ciele, jednak obecne życie moje jest życiem wiary w Syna Bożego, który umiłował mnie i samego siebie wydał za mnie” (Ga 2,20). Mimo, że żyjemy tak jak wszyscy ludzie, popełniając błędy i doznając pokus tak jak wszyscy ludzie, nie możemy już patrzeć na cokolwiek inaczej, jak tylko takim spojrzeniem, jakim Chrystus wszystko ogarniał. Ta obecność w nas, ta intymność niespodziewanie dominująca każdego dnia stanowi źródło wesela ducha w naszym życiu. Teraz więc, ponieważ ważna jest dla was i dla wszystkich Memores Domini w tym momencie ich drogi – równocześnie jest to moment ważny dla drogi całego Ruchu – jakaś jasność odnośnie do pojęcia towarzystwa, pragnę zachęcić was do dialogu na ten temat, tak, aby dobrze zdać sobie sprawę z elementów prawdziwego towarzystwa (jak ono się rodzi, porusza, potwierdza i przemienia wszystko).
Niedawno podczas jednej z rozmów, w czasie której wyraźnie podjęty został temat towarzystwa, Ksiądz stwierdził, że „towarzystwo staje się synonimem utopii, jeśli pojmuje się je jako narzędzie, w którym należy pokładać własnej nadzieje”. Chciałbym lepiej zrozumieć: kiedy tak się dzieje i dlaczego błędem jest powierzenie siebie tak pojętemu towarzystwu? Jeśli towarzystwo pojmowane jest jako narzędzie, w którym należy pokładać własne nadzieje, jest to oczywiście błąd! Czy wy pokładacie własną nadzieję w towarzystwie, ponieważ jest w nim jakaś określona osoba albo dlatego, że są tam przyjaciele, z którymi żyjecie w zgodzie? Pokładacie waszą nadzieję w towarzystwie, któremu wszystko może się przytrafić i które w jednej chwili może się rozsypać? Czyżbyśmy my pokładali naszą nadzieję w towarzystwie, które tworzy Kościół w jego zewnętrznym i społecznym kształcie? – Absolutnie nie! Nie mógłbym złożyć swej nadziei nawet w najwyższym autorytecie. Powyższe pytanie, według mnie, ma ogromne znaczenie, ponieważ znaczna część osób (w najlepszym razie) nie jest wolna od błędu, o jakim jest w nim mowa. Gdy śpiewamy adwentowy hymn Wznoście swoje spojrzenie ku niebu myślę zawsze o tej osobie, która was tego hymnu nauczyła: była to pierwsza dziewczyna spośród nas, z Mediolanu, która zginęła pod kołami samochodu, przechodząc przez ulicę. Ona to, która nauczyła nas tego hymnu, stała się pierwszym narzędziem łaski. A przecież moja nadzieja nie mogła być złożona w niej, lecz w Tym, który posłużył się nią jako narzędziem. To, iż Bóg wybrał ją jako narzędzie nakazywało mi ją szanować, kochać i pomagać jej, lecz mojej nadziei nie pokładałem w niej. Moich nadziei nie pokładałem nawet w mojej mamie i moim ojcu: w tych, którzy stali się naprawdę wielkimi narzędziami Tego, w którym powinienem złożyć nadzieję. Nie są to sprawy banalne. Jeśli będziemy uważni zrozumiemy, że powyższe uwagi wyrywają nas ze zwykłego pojmowania spraw. Stąd też przyjaciele, „ci prawdziwi przyjaciele” (oto pierwszy warunek, korzystania z towarzystwa) są narzędziem, za pomocą którego łaska Pana oświeca i porusza serce. I rodzi się zatem wobec nich wdzięczność, szacunek, miłość i współdzielenie. Lecz moja nadzieja nie jest w nich. Moja nadzieja jest złożona w Jezusie Chrystusie, który nigdy nie pozostawi mnie samemu sobie, ale zawsze obdarzać mnie będzie przyjaciółmi, bym mógł wraz z nimi wędrować: po to wezwał mnie na określoną drogę, w to jakby koryto rzeki. Lecz mojej nadziei nie mogę pokładać w tym korycie rzeki: moja nadzieja jest w tym pełnym łaski rytmie, który porusza mnie całego jak rzeka, która zmierza ku swemu ujściu (przeznaczeniu).
Jeśli tak jest, to czy przypadkiem inni nie stają się jedynie zwyczajnym pretekstem? Powiedziałem, iż kogoś drugiego należy szanować, czcić, współdzielić z nim życie, pomagać mu, kochać go. Tak powstaje rodzina. W ten sposób człowieczeństwo pierwotnie obce pośród nas, które w pewnym momencie i w pewnym miejscu po raz pierwszy spotkaliśmy, stało się tym czym jest teraz, tzn. towarzystwem, które przeżywamy jako coś znacznie bardziej głębokiego i konstytutywnego dla objawienia się w pełni naszego ludzkiego oblicza, niż [kontakt z] ojcem, matką czy rodzeństwem, który nadal trwa i jest uznawany i odczuwany w swej wyjątkowości. Ktoś drugi nie staje się jednak przez to narzędziem do pokładania w nim własnych nadziei! Wspomniałem wcześniej o relacji najbardziej bezpośredniej, tej z ojcem i matką: nawet w rodzicach człowiek nie może pokładać swoich nadziei. Wiele lat temu, kiedy znajdowałem się w siedzibie przy ul. Statuto, przyszedł do mnie ojciec pewnej mojej uczennicy, bardzo dystyngowany pan. Zanim wszedł, zatrzymał się, znieruchomiał przez moment w drzwiach, jakby trochę zażenowany. W pewnym momencie wybuchnął płaczem i zwrócił się do mnie: „Niech mi Ksiądz pomoże! Co mam robić, gdy moja córka, która umiera na raka, ściska moją dłoń i mówi do mnie: «Tatusiu, dlaczego mnie nie wyleczysz?»”. Ta dziewczyna nie mogła ulokować swej nadziei nawet w swoim ojcu. Tak i my nie możemy pokładać naszych nadziei w narzędziach, które Bóg wybiera. Nasze nadzieje pokładamy jedynie w Jezusie Chrystusie, w Tajemnicy Boga, który stał się człowiekiem. Narzędzie, które Bóg wybiera może być w danym momencie właściwe i w związku z tym wspiera naszą nadzieję; albo też może pojawić się tak, jak pojawia się obecnie, w tym straszliwym kryzysie wieku, kryzysie epoki, w ogromnym zagubieniu, jako coś niejasnego i pełnego sprzeczności, tak iż nie można uczynić nic innego jak wołać: „Panie, Ty nam dopomóż”. Narzędzie, jakich używa Ojciec, abyśmy poznali, pokochali i poszli za jego Synem Jezusem Chrystusem łączą się w czymś jednym – w Kościele. Co więcej, to właśnie Syn jest tym, który ustanowił Kościół. Ale także Kościół jest tylko narzędziem i jako narzędzie może się źle zaprezentować. Pokładać nadzieję w narzędziu, które Bóg wybiera, aby nam komunikować siebie oznacza pokładanie nadziei w oczach, które nie widzą i uszach, które nie słyszą, jak to może się zdarzyć tym, którzy kierują wspólnotą. Lecz właśnie przez tę rzeczywistość ludzką, jakkolwiek byłaby ona nędzna, Pan może utworzyć drogę, aby dotarło do nas Jego słowo i uczucie, jakie żywi On względem nas, my zaś dojdziemy do Jego poznania. Nasza nadzieja jest w Tym, który używa narzędzia, dla nas je tworzy, nie zaś w samym narzędziu. Lecz jeśli Bóg używa tego narzędzia, pomyślmy zatem, jakiż szacunek, jakie poczucie czci, współudział, pójście za, afektywność, posłuszeństwo, jakież odmienne człowieczeństwo rodzą się w relacjach z nim. Ludzie zauważają najpierw konsekwencje. Mówią: „Popatrzcie, jak oni się miłują!, jak sobie wybaczają, znoszą jedni drugich, nie zazdroszczą sobie; jest to zupełnie odmienna rzeczywistość ludzka! Co ich czyni takimi? Dlaczego są tacy?”. I ktoś odpowiada: „jesteśmy tacy, ponieważ wśród nas jest Pan”. „Rozumiem – ktoś odpowiada – a zatem i ja chcę pójść z Panem, tzn. z wami”.
Jeśli zatem pokładamy nasze nadzieje w towarzystwie możemy mówić o przywiązaniu i dobrym samopoczuciu, lecz nie o prawdziwej afektywności. Prawdziwą afektywnością jest ta, która swoje korzenie zapuszcza w Tajemnicy Bytu i opiera swoje stopy na skale Bożej, na skale, którą jest Chrystus. Oczywiście, Kościół jest tą skałą, na której Chrystus buduje swoje Królestwo w świecie, lecz Kościół rozumiany jest jako „Chrystus, który ogarnia”. Bez tego nie ma prawdziwej afektywności. Jak bowiem mówi Biblia również i poganie potrafią czuć się dobrze razem i stanowić towarzystwo.
Proszę mi pozwolić cofnąć się o krok. Jeśli poznajemy Chrystusa poprzez ludzką rzeczywistość, składającą się z tych, których On wybiera i którzy Jego rozpoznają, to czy zatem nie ma miejsca pewien rodzaj zbieżności pomiędzy Chrystusem i towarzystwem? Zbieżność – nie! Relacja typu instrumentalnego – tak! Chrystus, aby Was wychowywać posługuje się zasadniczo takim narzędziem jak Dom; z tej właśnie racji od każdego, kto wstępuje do Memores Domini wymaga się, aby zamieszkał w Domu. Lecz złożyć nadzieję w Domu oznaczałoby oprzeć się na czymś, co w jednej chwili – gdy Chrystus tego nie trzymał – mogłoby się podzielić i rozpaść. Stąd też moja nadzieja spoczywa w Chrystusie, a nie w Domu.
Jednakże ja poznaję Chrystusa poprzez ludzkie towarzystwo, w przeciwnym razie wiara byłaby czymś abstrakcyjnym. Bardzo wyraźnie jest porównanie z sakramentem Eucharystii. Chrystus w żaden inny sposób nie jest tak obecny, jak właśnie w chlebie eucharystycznym: wręcz się z nim utożsamia (po przeistoczeniu i „pod postaciami chleba i wina jest obecny w pełni Jezus Chrystus żyjący”, jak czytamy w Katechizmie). Nasza nadzieja złożona jest wszakże nie „w postaci chleba”, ale jest złożona w Tym, który rzeczywiście jest obecny „pod postaciami chleba”, tzn. w Jezusie Chrystusie, Panu naszym. Nasza nadzieja jest w tajemnicy Boga, który stał się człowiekiem i który uobecnia się dla nas pod postacią chleba eucharystycznego.
Chciałbym prosić Księdza o pogłębienie tego aspektu, który dotąd się wyłonił. W relacji z Kimś drugim, tak jak Ksiądz o tym mówił, angażują się rozum i afektywność człowieka. Wydaje mi się jednak, że relacja jest żywsza i wyrazistsza niż wówczas, gdy rodzi się z dostrzeżonych i uznanych racji (to znaczy, jeśli bierze początek z rozumu), natomiast jest powolniejsza i bardziej zagmatwana, gdy rodzi się z uczucia. Skąd się bierze to rozdzielenie pomiędzy posiadaniem pochodzącym z rozumu i tym, które pochodzi z uczucia? Kiedy jakaś relacja rodzi się z uczucia jest jakby pewnego rodzaju uczuciowością, która rządzi, zamiast być rządzona, a zatem staje się elementem komplikacji. Poruszona kwestia jest bardzo interesująca z racji odpowiedzi, jakiej się domaga. Zrozumienie odpowiedzi uzdalnia do bycia bardziej świadomymi a propos tego, czym jest afektywność. Powtórzmy syntetycznie spostrzeżenie: afektywność, która nie rodzi się z rozumu, wypływa z pewnej reaktywności, tzn. z emotywności (uczuciowości). Emotywność, której się doznaje może zdominować i może przeważyć na tym, co rozum chciałby uporządkować i postawić w innym miejscu. Aby odpowiedzieć na powyższy problem, pozwolę sobie zaprosić was do maksymalnego zaangażowania rozumu. Powróćmy raz jeszcze do owego niezwykłego epizody pokazującego spotkanie dwóch pierwszych uczniów z Jezusem (J 1, 35-50). Andrzej i Jan zobaczyli owego dnia Chrystusa i kiedy wrócili do domu były inni. Zobaczyli Go znów następnego dnia, i jeszcze następnego, i następnego tygodnia, miesiąca… Za każdym razem, gdy Go widzieli – pomyślmy – jak musiała wzrastać w nich afektywność i przywiązanie do tego Człowieka! Aż doszli do momentu, w którym powiedzieli: „Jeśli nie wierzymy temu człowiekowi, nie możemy nawet uwierzyć własnemu sercu”. Co zatem bierze górę w tego rodzaju przypadku: rozum czy uczcie? Początek jest dany przez rozum, ich historia nieustannie bierze początek z rozumu i każdy krok wiąże się z rozumem, jednakże każdy krok staje się bardziej pełny dzięki uczuciu. Uczucie zaś intensyfikując się czyni bardziej możliwe działanie rozumowe. Co zaś oznacza działać w tym przypadku według rozumu? Oznacza przylgnięcie do tego człowieka: „Jeśli nie wierzę Tobie, nie mogę także wierzyć nawet własnym oczom; jeśli nie jest to prawdą to, co Ty mówisz, nie warto już żyć”. To jest najwyższa afektywność, od której uzależnia się życie. Lecz ta najwyższa afektywność jest owocem coraz jaśniejszego zdania sobie sprawy z rozumu. Nie powiedziałbym zatem, że istnieje jakieś rozdzielenie pomiędzy rozumem i uczuciem. Powiedziałbym raczej, że im bardziej źródło afektywności bierze pod uwagę rozum, tym intensywniejsze jest uczucie. I im bardziej intensywna jest afektywność, tym wyraźniejszy jest rozum. Człowiek jest jednością: nie można rozdzielać tych dwóch spraw. Niemożliwe jest uchwycenie racji czegoś bez przemiany w postawie, zachowaniu: oznaczałoby to, że niczego nie pojęliśmy. Im bardziej racja staje się wyraźna i im bardziej zbliża się do rzeczywistości, tym bardziej weryfikuje się: „Tak właśnie jest!”. Im bardziej się to weryfikuje, tym bardziej serce przepełnia się wdzięcznością i przylgnięciem; im bardziej serce przepełnione jest wdzięcznością i przylgnięciem, tym potężniejsza staje się oczywistość racji. Rozum i afektywność są dwoma aspektami tej samej jedności ludzkiego „ja”. Nie mogę powiedzieć: „Poznaję tę rzecz, ale pozostaję wobec niej obojętny”. Oznaczałoby to bowiem: „Poznaję coś, co nie ma nic wspólnego z moim życiem”. Jeśli spotkasz coś, co ma związek z twoim życiem, im bardziej to poznajesz, tym bardziej to kochasz, a im bardziej to kochasz, tym staje się dla Ciebie wyrazistsze. Tego właśnie brakuje dzisiejszemu człowiekowi. I to jest właśnie pokusa, która popycha go ku kłamstwu, a raczej diabeł, który jest ojcem kłamstwa: przeciwstawianie rozumu uczuciowości. Tego rodzaju opozycja – w takim sensie, że rozum działa i potwierdza siebie w oderwaniu od uczucia – jest abstrakcją. Jest to teoria laicka, która poczynając od Kartezjusza, Spinozy i Kanta tę abstrakcję spowodowała, a następnie w imię rozumu zniszczyła człowieczeństwo. Człowiek jest jednością: im bardziej poznaję coś, co jest prawdziwe, tym bardziej w tym się zakochuję. Im bardziej jestem w czymś zakochany, tym bardziej racja staje się nieodparcie jasna, przejrzysta i oczywista. Ostatecznie, bez wątpienia – tym, który nas prowadzi jest Pan, jest Duch Chrystusa, który kieruje naszymi krokami i który może nam pozwolić osiągnąć właściwy poziom uczuciowy, stając się dojrzałymi. Z upływem czasu rozum jest coraz bardziej jasny i znacznie silniejsze jest afektywne przylgnięcie w wieku pięćdziesięciu lat niż gdy się ma lat dwadzieścia. Miłość mężczyzny do kobiety w wieku 20 lat jest śmieszna i niedojrzała w porównaniu z miłością, jaką mężczyzna obdarza kobietę w wieku 50 lat. Z dwu dróg dłuższa jest ta, na której wymaga się bardziej działania rozumu. Pan natomiast może nas poprowadzić ta dłuższą drogą, tak jak to uczynił z Hebrajczykami: mogli byli dotrzeć do Ziemi Obiecanej w trzy miesiące a wędrowali przez czterdzieści lat, ponieważ Bóg chciał ich w ten sposób wychować i wypróbować. Odpowiadając tym, którzy propagowali ateizm, jeden z wielkich naukowców XX wieku, Lecomte du Noüy, wyrażał życzenie, by ludzie mogli pojąć różne rzeczy bez naśladowania jego drogi, która okazała się długa, złożona i naznaczona wielkim trudem. Droga rozumu jest bardziej bolesna, ale Pan może cię przez to oczyścić. Lecz Pan, który jest najbardziej Ojcem („tam pater nemo” – mówi Pismo św. – nikt tak nie jest ojcem, jak On) zasadniczo w takiej mierze, w jakiej ktoś Mu zawierza i jest człowiekiem prostego serca („Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą”) wskazuje łatwiejszą drogę. A zatem uczuciowość jest tą, która sprzyja, uczuciowość, która w obliczu przedmiotu „rozumie”, że jest właściwy: im większy jest ładunek uczuciowy, tym łatwiej jest rozumowi, stojącemu wobec jakiegoś obiektu, zrozumieć go i przyjąć. W jakie to bowiem narzędzie wyposażył Bóg rozum? – w serce. Serce więc jest źródłem uczuciowości, pragnienia prawdy, sprawiedliwości, miłości, szczęścia; prawdziwe jest to, co odpowiada temu miłosnemu wymogowi. Rozum jest odpowiedniością serca! Chciałoby się wręcz powiedzieć, że droga uczuciowa jest tą, która bardziej charakteryzuje dzieci, tą, na którą wskazuje Bóg, by stać się wobec Niego dziećmi, ludźmi „czystego serca”: „Wysławiam Cię ojcze, Panie nieba i ziemi, bo zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom. Tak Ojcze, bo takie było Twoje upodobanie” (Mt 11, 25-26). Dziecko w obliczu rzeczywistości jest znacznie mądrzejsze od tego, kto chciałby traktować ją w sposób analityczny, odkrywając ją i dzieląc na wszystkie strony, przyjmując jedynie to, co postrzega (widzi). Człowiek taki w przyjętej przez siebie postawie nie wykazuje się zbytnią mądrością wobec rzeczywistości. Gdybyśmy byli w stanie osiągnąć w wieku lat 20, 30, 40 czy 50 czystość dziecka, bylibyśmy jak Pascal lub Dante. Diabeł, będąc faktycznie najbardziej inteligentnym spośród bytów stworzonych przez Boga – ośmielił się nawet przeciw Bogu wystąpić – najwyższą swoją troską czyni to, by postawić dziecko i kazać mu wzrastać w środowisku, w którym, jego afektywność nie byłaby skierowana na to, co prawdziwe, tzn. na Boga, ale na rzeczy ulotne, kruche, gdzie wszystko sprzeciwia się Bogu. W ten sposób jeżeli przedmiotem uczucia jest coś odległego, aby do niego dotrzeć, trzeba przebyć długą drogę. Diabeł zatem troszczy się nie tyle o jakiś inny sposób rozumowania, leczo to, by zanurzyć człowieka w jeziorze uczuciowości przeciwnej Bogu, Chrystusowi, Kościołowi, właściwemu towarzystwu; w ten sposób niszczy człowieka.
W cytowanym wyżej tekście Ksiądz stwierdza, że „ludzkie więzy dają poczucie bezpieczeństwa i smak życia jedynie jako skutek pewnego dramatycznego dążenia, w które zaangażowane są inteligencja (rozum) i wolność człowieka”. Czy mógłby Ksiądz wyjaśnić co znaczy owo „dramatyczne dążenie” w relacjach między nami? Słowo dramat można odnieść wyłącznie do fenomenu ludzkiego. Dramatyczność jest cechą charakterystyczną, właściwą ludzkiej dynamice, która zakłada zawsze – i tu właśnie jest początek dramatyczności – pewien dialog, czy mówiąc inaczej świadome (tzn. rozumne) i zaangażowane (afektywne) porównywanie się. Relacje są naprawdę ludzkie, dające bezpieczeństwo i smak życia jedynie jako skutek pewnego napięcia między dwiema osobami, w jakiejś między nimi kolizji (jak dwa statki, które się o siebie ocierają). W tej kolizji uczestniczą inteligencja i afektywność. Kiedy tak się dzieje? – kiedy pośrodku pojawia się Przeznaczenie. Dramatyczność bowiem nie może zaistnieć bez jakiejś ingerencji Przeznaczenia. Dramatyczność zatem zakłada nade wszystko obecność dwóch cząstek pozostających w dynamicznym napięciu między sobą. Napięcie to jest zdeterminowane przez sposób pojmowania (inteligencja) i odczuwania (uczucie) wynikające z idei Przeznaczenia. Bez współobecności przynajmniej dwóch części wchodzących w kolizję (towarzystwo dialektyczne), to znaczy dynamicznych i wywołujących spięcie pomiędzy nimi odnośnie do koncepcji i wyobrażenia Przeznaczenia, nie ma wydarzenia dramatyczności. Dramatyczność jawi się zawsze w dialogu: i jest to mocny dialog. Lecz dialog jest mocny wówczas, gdy napotyka na jakąś odmienną koncepcję lub wyobrażenie Przeznaczenia, to znaczy na odmienne uczucie wynikające z obrazu Przeznaczenia. W tym sensie ucząc religii w liceum Berchet w Mediolanie mówiłem do młodzieży: „Od jak dawna jesteście razem? Może nawet już od pięciu lat w tej samej klasie, w jednej ławce! A przecież pomiędzy wami nie ma nawet okruchu przyjaźni. Przebywacie dużo razem: obchodząc różne uroczystości, chodząc do kina, marnując czas, kradnąc, gadając głupoty”. Jest wspólne przebywanie, lecz nie ma towarzystwa, ponieważ towarzystwo zakłada zdążanie ku pewnemu celowi, ku Przeznaczeniu. Oto czym jest przyjaźń: „bycie razem”, z którym przeznaczenie ma jakiś związek. Od pięciu lat jesteście razem, a nie ma przyjaźni między wami. Może to być „kumplostwo”, ale nie przyjaźń. Stąd też nie ma dramatyczności. Mogą mieć miejsce jakaś wrogość i walka (jak te, które swego czasu rozgrywały się w szkołach między różnymi ugrupowaniami), ale nie dramatyczność. Nie ma też dramatyczności w wojnie, gdy nie są zaangażowane rozum i uczucie. Prawdziwe towarzystwo nie może istnieć bez dramatyczności. Oznaczałoby to, że zostało ono pozbawione pasji wobec Przeznaczenia i współudział w ponoszonych dla niego trudach. Bez dramatyczności nie byłoby także chrześcijaństwa: chrześcijaństwo jest przecież dialogiem tego, co skończone z Nieskończonością. Czas dla chrześcijaństwa jest bolesną, wzbudzającą litość, trudną i radosną zarazem wędrówką ku Przeznaczeniu; jest wędrówką w której sobie wzajemnie pomagamy i przeciwstawiamy się jedni drugim, w której przeżywamy różne przygody i doznajemy różnych wzruszeń, nie zapominając jednak o nikim i niczym. Stąd też podczas każdej mszy św. z uczestnictwem Memores Domini wspominamy imiona wszystkich naszych zmarłych przyjaciół.
W owym „dramatycznym dążeniu” jaką rolę odkrywa „mistrz”, o którym jest mowa w końcowej części tekstu rozmowy? Bez obecności mistrza, ściśle związana z życiem dramatyczność, pozostaje zazwyczaj przytłumiona i nieuświadomiona. Środowisko, w którym żyjemy winno wskazywać drogi dramatyczności, nadawać życiu ową dramatyczną barwę. To jednak jest ostatnią sprawą środowiska, w którym jesteśmy zanurzeni: co więcej to ono właśnie uśmierca w nas percepcję dramatyczności życia, odwraca od niej naszą uwagę. Przeciwieństwem dramatyczności jest instynktowność, automatyzm, mechanizm. Mistrz nie pozwala na to, by dramatyczność życia została w tobie zablokowana i wznieca walkę zarówno wewnątrz ciebie, jak i pomiędzy tobą a środowiskiem, w imię Przeznaczenia i mocą owej dramatyczności, którą on pierwszy odkrył i zaczął nią żyć. Mistrz zawsze wzrusza i porusza. Porusza różne części z jakich się składasz, powodując napięcia miedzy nimi, tak, że możesz pojąć, iż nie wszystko jeszcze w tobie jest na swoim miejscu. A zatem pytasz: „W jaki sposób mogę wszystko uporządkować?”. A mistrz odpowiada: „Nie wiem” – to jest bowiem ostateczna odpowiedź, jakiej może udzielić – ponieważ wie to tylko Bóg, wie to tylko Chrystus! Jednakże stańmy w szeregu, idźmy za, przypatrujmy się jemu, bądźmy uważni i spróbujmy uporządkować rzeczy, tak jak potrafimy”. Można by jeszcze dodać, że dramatyczność w gruncie rzeczy pozostawia zawsze pewną przestrzeń i nigdy nie pretenduje do tego, by w pełni zdefiniować jakąś kwestię. Mistrz jest przeciwieństwem kogoś, kto pozostawia cię w spokoju: jest tym, który pobudza do porządkowania swoich spraw. Powiedziałem kiedyś w Rimini na zakończenie jakiegoś spotkania: „Życzę wam, abyście nigdy nie byli spokojni”. Brak spokoju, jakiś niepokój jest ową dramatycznością, której właśnie wszystkim życzę; ona bowiem, o ile nie jest wygodnictwem, angażuje wszystko to, o czym dotąd mówiliśmy i to jest człowieczeństwo. Czy istnieje pozornie coś bardziej spokojnego, wyciszonego od jakiejś matki, która siedzi dziergając coś na szydełku i siedzącego u jej stóp dziecka, któremu ona opowiada historię od Apeninów do Andów, stanowiące jedno z opowiadań z książki De Amicisa pt. Serce (powołuję się tu na moje osobiste wspomnienie)? Czy istnieje coś bardziej wyciszającego i uspokajającego od tego? Jest bowiem prawdą, że pamięć o tamtym ciepłym pomieszczeniu i mojej mamie (nieżyjącej już), która szydełkując opowiadała mi tamtą historię, jest tak ciepłym wspomnieniem, jak było nim tamto środowisko, i jest czymś wzruszającym. Lecz czy jest coś bardziej dramatycznego od tego? Owa relacja pomiędzy chłopcem a jego matką w widoczny sposób przeznaczona na to, by ulec osłabieniu, naznaczona jakby pytaniami: czego on oczekuje od życia, jak potoczą się jego dzieje? I jego matka opowiadając mu historyjkę Od Apeninów do Andów myślała właśnie o tym, doznając od czasu do czasu jakiegoś wzruszenia i to wcale nie z powodu tego, co mówiła, ale raczej z powodu tego, czego dotyczyło to, co ona mówiła i co mogło się przydarzyć. To jest naprawdę coś niesamowicie dramatycznego! Niewiele obrazów jawi mi się tak dramatycznie, jak właśnie ów moment z moją mamą. Takie słowa, jak „godność”, „wartość”, „zawierzenie” (zawierzenie siebie Bytowi, zawierzenie dziecka swojej matce) słowo „śmierć” i „życie” określają esencjalną dramatyczność ludzkiej egzystencji. Wyrażenie „ludzka egzystencja” ze swej natury przepełniona jest dramatycznością. Dramatyczna może stać się także egzystencja liścia topoli, jeśli ty patrząc na niego zapytasz: „Skąd przychodzi?”, „Ku czemu zmierza?”, „Dlaczego istnieje?” lub reasumując: „Kto go stwarza?”. I powracają od nowa wszystkie słowa.
Z tego co Ksiądz mówi można wywnioskować, że najbardziej oczywistym znakiem towarzystwa przeżywanego w sposób utopijny, pozbawionego dramatyczności jest to, iż nie wywiera ono żadnego wpływu na życie… Właśnie tak! Kiedy utopią była ideologia komunistyczna i w szkołach dochodziło do codziennych niemal starć między lewicą a prawicą, to przecież owe codzienne i zacięte walki nie były dramatyczne: one bowiem nie przemieniały niczyjego życia. Zmieniały pewne cechy, znamiona, ale nie życie! Ideologia nie przemienia życia, lecz wynosi jego aspekty instynktowne tego, co się bardziej podoba, jak i tego, co jest bardziej w danym momencie opłacalne. Dramatyczność natomiast zmierza w kierunku przemiany życia o ile niesie je, porusza je, wzrusza i ukierunkowuje na Przeznaczenie. To, co ideologiczne i utopijne popycha, owszem, ale w kierunku przemocy: rodzi wojnę. Różnica pomiędzy dramatycznością a walką ideologiczną polega właśnie na tym, że dramatyczność przemienia życie, ideologia zaś wynosi przemoc. Dramatyczność nigdy nie wynosi przemocy: wyniszcza się, spala z powodu niemożności i bólu, lecz przemocy nie wynosi.
Czy zatem można powiedzieć, że dramatyczność jest tym, co jednoczy osobę, utopia natomiast tym, co ją dzieli? To, co dramatyczne dąży do zjednoczenia ludzkiego „ja”, ponieważ jeśli popycha ku Przeznaczeniu, to usiłuje z różnych podziałów, pozornych sprzeczności i paradoksalnych opozycji wydobyć jedność: tę jedność, do której człowiek jest przeznaczony. To, co ideologiczne i utopijne dzieli i szarpie na kawałki, ponieważ rodzi odpowiedź instynktowną, która zmienia się w zależności od przedmiotów, jakie się pojawiają: w ten sposób człowiek odnajduje siebie rozbitego na kawałki. To, co dramatyczne natomiast ożywia pustynię; jest jak palma wokół której skupia się piasek i staje się humus, glebą. Tym, co sprawia, że humus powstaje jest tajemnicza woda, która wytryska z bezdennej studni Bytu. „Nie tak występni, nie tak” – mówi pierwszy psalm Dawidowy; nie tak człowieku utopii dla którego Bóg jest taki, jakim on go sobie wymyślił i określił, wysuwając pretensję, by samemu nadać cel i wartość rzeczom. Z tej właśnie racji, przeciwko tym, którzy uznali siebie za „wielkich”, Jezus – jak już wcześniej powiedzieliśmy – wywyższył ludzi prostych i dzieci.
Czy istnieje jakaś analogia pomiędzy tym, co Ksiądz powiedział odnośnie do sposobu pojmowania naszej relacji do towarzystwa a sposobem, w jaki apostołowie pojmowali i przeżywali relację z towarzystwem Jezusa i pomiędzy sobą? Rozumienie apostołów było nieco zawężone i utożsamiali oni wielkość Chrystusa z ową formą towarzystwa, jaka On przyjął wobec nich (na przykład cuda, których dokonywał czy zachwyt nad jego mowami): utożsamiali z tymi nadzwyczajnymi zdarzeniami to, kim On był, jego wartość, wyczerpującą rację ich pójścia za. Lecz to, co ich uderzało było dla nich jakby wprowadzeniem w rozumienie tego kim był ten człowiek i czego od nich wymagał. W pewnym momencie, dzięki łasce Ducha Świętego zrozumieli to: odkryli, że ten Człowiek był Tajemnicą, która stała się ciałem, Tym, z którego wszystko ostatecznie się stało. Analogicznie jest z nami: kształt towarzystwa (dobrze jest nam być razem, panuje radość, ludzkie uczucia) może utożsamiać wartość towarzystwa zamiast owej ludzkiej nadzwyczajności, która winna przyciągać naszą uwagę, tak abyśmy mogli zrozumieć wyczerpującą rację naszego pójścia za. Lecz jedynie trzymając się tej racji, również i my, idąc za towarzystwem dzięki łasce Ducha Świętego, który przychodzi w odpowiednim momencie do tych, którzy są wierni, odkrywamy Kim był ów człowiek: Bogiem, który stał się Człowiekiem, Tym, który wszystko stworzył. I w ten sposób rozumiemy, iż towarzystwo jest cennym narzędziem, które służy jako przywołanie Boga wobec życia. Bez tego nadzwyczajnego klimatu naszego towarzystwa, nikt z nas nie zauważyłby tego: nikt z nas nie usłyszałby tego pytania „Co robisz, że jesteś taki? Gdzie ty jesteś znajduje się promień światła”.
Czy pragnienie przeznaczenia jest właśnie tym, co wyzwala naszą wolność? Co to jest wolność? – wolność jest zdolnością nawiązania więzi z Przeznaczeniem, z Kresem; jest ową trwałą relacją jaką – w przeciwnym razie skazane na kruchość – ludzkie „ja” nawiązuje z tym, co wieczne. Gdzie ludzkie „ja”, przeznaczone dla wieczności i wychylone ku Przeznaczeniu, żyje owym dążeniem? – w czasie i przestrzeni. Czas i przestrzeń mierzą owo dążenie i mają wartość, gdy przemieniają, tzn. jeśli wpływają na życie. Obiektem przemiany jest relacja tego, co obecne z Przeznaczeniem, w przeciwnym razie nie jest przemianą. I odwrotnie, jaki sens możemy przypisać czasowi, który przemija? Pamiętam ciągle mojego – nieżyjącego już – dziadka, który był wspaniałym człowiekiem. Pamiętam, iż spędzał on całe godziny popołudniowe, siedząc, wsparty o swoją laskę. Kiedy coś mówił, wypowiadał uwagi nie z tego świata: na temat tego, co działo się na ulicy, na temat przyrody, latających wróbli… Kiedy nie mówił, nie chrapał, ponieważ nie spał. I ja mówiłem (a może mówiła to moja mama): popatrz, dziadek zmuszony jest w ten sposób spędzać czas. Mijał czas, mijał czas… aż przychodziła pora kolacji i wołano go do stołu. Wydawało mi się czymś strasznym to, iż człowiek musiał pozwolić na takie spędzanie czasu, by wreszcie doczekać kolacji.
Po tym wszystkim, co zostało powiedziane, nie zapominając od czego wyszliśmy, mam ochotę zapytać: „a zatem «Dom»?”. Jedna spośród nas, która niedawno zamieszkała w Domu, napisała swojej odpowiedzialnej w Domu: „«Powrócę i zabiorę was ze mną, i będziecie także wy tam, gdzie i ja jestem». (Są to słowa Chrystusa). Ja już jestem tam, gdzie On jest. Dziękuję ci. Kocham cię”. Oto czym jest Dom: „jestem tam, gdzie On jest”; nie dlatego, aby Dom był obiektem i racją naszej nadziei, lecz dlatego, że jest narzędziem poprzez które Pamięć odnosi zwycięstwo nad wspomnieniem tego, czym nie jesteśmy, wspomnienie zła, które nas tłamsi. Dom jest pierwszym miejscem, do którego On powraca i skąd zabiera nas ze Sobą, tak iż również my zaczynamy być tam, gdzie On jest. Jeśli nie o to chodzi, to chciałbym zapytać słowami poety „po cóż płakać samotnie?”. Co innego może nas wzruszyć, jeśli nie to, co sobie po kolei przypomnieliśmy. Nie bez powodu Bóg musiał stać się Człowiekiem, aby wyrwać człowieka z jego niezmiernego otępienia. Wydaje się bowiem, iż człowieka z jego otępienia może wyrwać jedynie przemoc. Albo mówiąc inaczej żądza pieniądza, rozpusta i władza, które są trzema sposobami dla nazwania przemocy.
|