Ślady
>
Archiwum
>
2002
>
Biuletyn nr 5
|
||
Ślady, numer specjalny / 2002 (Biuletyn nr 5) Listy Otwarte serce i inne... Otwarte serce Niemożliwe jest przedstawienie pracy świetlicy środowiskowej w Zdzieszowicach bez pewnego rysu historycznego naznaczonego ważnymi wydarzeniami z mojego życia. Nie wiem, czy miałabym odwagę, a przede wszystkim pomysł rozpoczęcia takiej pracy, gdyby nie spotkanie ruchu CL. Wychowałam się w rodzinie katolickiej, gdzie wiara, Kościół, Bóg były zawsze na pierwszym miejscu, więc nie mogę powiedzieć, że przeżyłam nawrócenie. Do wszelkich ruchów i wspólnot odczuwałam dystans. Może nie wiedziałam czym jest prawdziwe spotkanie, które staje się Wydarzeniem. Tak było przy spotkaniu z ks. Waloszkiem, kiedy to wszystkie obiekcje mnie opuściły i zaczęłam zwyczajnie patrzeć i słuchać. Potem kolejne spotkania z przyjaciółmi ze Świdnicy, z Jankiem i Danusią. Ich postawa dodała mi pewności i odwagi, aby „wychylić się” ze swojego środowiska parafialnego i powiedzieć ks. Proboszczowi o moich zamiarach otwarcia świetlicy w dwupokojowym mieszkaniu domu katechetycznego. Tu pojawia się postać człowieka otwartego, pełnego wiary i zaufania. Zgadzając się na oddanie nam małego mieszkania nie był w stanie przewidzieć, że w ciągu paru kolejnych lat pozbędzie się innych pomieszczeń, a z jego ogrodu zrobimy piękny plac zabaw. Czasami obecność tylu młodych, zdrowych i głośnych osóbek może być uciążliwa, ale wiem, że brakuje mu ich, gdy świetlica jest zamknięta. W ciągu dziesięciu lat przez nasz dom przewinęło się wielu podopiecznych. Niektórzy założyli już rodziny, ale nadal ze swoimi dziećmi starają się utrzymywać z nami kontakt. Takie spotkanie daje mi wiele radości. Żartuję wtedy, że zostałam babcią. Można powiedzieć, że na co dzień prowadzimy wielopokoleniowy dom z wielodzietną rodziną. Przychodzi do nas od 30 do 70 osób – dzieci i młodzieży. Zależy nam bardzo na tym, by czuli się bezpiecznie, akceptowani i kochani. Zauważamy również podstawowe, witalne potrzeby. Staramy się,·aby nikt nie wychodził od nas głodny. Często bowiem spotykamy się dziś z lekceważeniem tego ze strony urzędów i osób, które mogłyby pomóc. Dla niektórych naszych przyjaciół obiad w świetlicy to jedyny posiłek w ciągu dnia, zdarza się więc, że chęć zaspokojenia głodu bierze górę nad względami estetycznymi i jedzenie kończy się piciem z talerza i wylizywaniem go do czysta. Dążymy do doprowadzenia naszych dzieci i młodzieży do przyjęcia sakramentów świętych od chrztu przez I Komunię do bierzmowania. Wspólnie uczestniczymy we Mszach świętych. Szczególnym czasem są dwutygodniowe kolonie letnie. Mniej więcej od lutego dzieci zaczynają pytać gdzie i kiedy jedziemy. Przydzielają sobie pokoje, dzielą się na grupy, mimo, że jeszcze nie wiem dokąd pojedziemy i nie mam pojęcia skąd weźmiemy pieniądze na wyjazd. Dla nich pewne sprawy są oczywiste. Myślę, że mieszkańcy Zdzieszowic i okolic poczuwają się do odpowiedzialności za naszą wspólnotę. Rozumieją, że wyżywienie, ubranie, wyposażenie w przybory szkolne i zapewnienie wakacji tak licznej rodzinie, nie jest proste. Toteż codziennie od dziesięciu lat mamy darmowe pieczywo i żywność w różnej postaci. Jedni przekazują nasze potrzeby dalej i tak pojawiają się inni, którzy przynoszą dary, odchodzą i nie oczekują nawet podziękowań. Są przekonani o potrzebie istnienia tego miejsca, chociaż początek nie był taki prosty. Często krytykowano głośno obecność tych dzieci przy kościele. Teraz jest inaczej. To miejsce przypomina, że ubodzy są wśród nas. Dla mnie są to spotkania niesamowite i okryte „Tajemnicą, z której rodzą się różne rzeczy”. Uczą mnie wrażliwości i pokory. Zdaję sobie sprawę, że nie zaspokoimy wszystkich potrzeb wszystkich dzieci i nie jest to naszym celem. Przypominają mi się słowa Peugy`ego, parafrazuję: „Czym jest życie, jeśli nie po to, aby być danym, ofiarowanym jako misja, jako człowieczeństwo, które wchodzi w relację z Innym. To propozycja dla mnie i ciebie”. Wierzę, że Opatrzność Boża czuwa nad nami. Zawsze, kiedy wydaje mi się, że to już koniec, bo brakuje funduszy lub osób, pieniądze prawie dosłownie spadają z nieba lub pojawiają się odpowiedni ludzie. Jestem przekonana, że to miejsce w równej mierze jest potrzebne dzieciom, młodzieży, nam opiekującym się nimi oraz wszystkim naszym Dobroczyńcom. Dzięki niemu tworzą się więzi między osobami, a przede wszystkim więź z Tym, który jest najbliżej tych wszystkich naszych potrzeb – z Chrystusem. Wokół świetlicy skupia się grupa kilkunastu osób, przychodzących do dzieci. Część z nich jest z nami we wspólnocie. Nie mogę wypowiadać się o tym, jak oni przeżywają to swoje zaangażowanie, ale wiem, że trudno jest od nas, tak po prostu odejść. Nawet jeśli tak się zdarza, więzi i pamięć trwają. Bywało tak, że pod wpływem zmęczenia i różnych ludzkich dramatów myślałam, że nadszedł czas zmian i mógłby ktoś mnie zastąpić. Czasami zwyczajnie po pracy nie chce się iść do świetlicy, ale jednak (jest to doświadczenie wielu z nas}, po przyjściu, nie wiadomo skąd, wraca humor i zwyczajne szczęście. Jest to czasami trudne do wytłumaczenia. Wielką naszą radością ostatnich tygodni jest fakt pójścia dziewczyny z naszej wspólnoty do zakonu. Teraz codziennie przed posiłkiem wszyscy modlimy się za nią i wiemy, że ona również nie zapomina o nas. I tym sposobem, mimo że nas opuściła jest jeszcze bardziej obecna, niż gdy przychodziła na dyżury do świetlicy. W tym roku zarejestrowaliśmy się jako Stowarzyszenie „Otwarte Serce”. Przeszliśmy pewną reorganizacje ze względów czysto ekonomicznych. Mamy nadzieję, że ułatwi nam to uzyskiwanie pomocy finansowej. Spotykając kilkanaście lat temu ks. Joachima nie przypuszczałam, że to tak wpłynie na kształt mojego życia. Teraz wiem, że tylko „wydarzenie może nam wskazać nowy początek i nową drogę. Wydarzenie może nam wskazać metodę życia”. Teresa Kierel ze Zdzieszowic Drodzy przyjaciele Przepraszam, że się wcześniej nie odezwałam, ale wszystko jest nowe... Pomału zaczynam się przyzwyczajać, do pracy, ludzi, czasu. Ludzie u których mieszkam są metodystami. Nie wiedziałam jak będziemy się dogadywać, jak będzie z mszą św. Rzeczywistość zaskoczyła mnie. Moja nowa rodzinka jest bardzo otwarta i szczerze zainteresowana Ruchem i Kościołem katolickim. Nie znaczy to, że zmieniają wiarę, nie. Oni są zaangażowani i szczerze oddani swojemu Kościołowi, ale otwarci na to, co jest ważne dla mnie. Dałam im książkę o Ruchu, żeby wzbudzić ich ciekawość. Jednak okazało się, że największą ciekawość wzbudza w nich kontakt ze mną. Ciągle się coś wydarza. I uderza mnie fakt, że jest w nich olbrzymia potrzeba osądu rzeczywistości. Wiem, że osąd Kościoła katolickiego, którego się uczę w Ruchu jest dla wszystkich, dla nich też okazuje się bardziej adekwatny, niż ten, który słyszą u siebie w kościele. Każda chwila, każdy moment staje się pretekstem do osądu. Wzrastająca we mnie świadomość tego, kim jestem, do Kogo przynależę, dodaje mi odwagi w proponowaniu pewnych gestów. Oglądamy razem filmy i czymś naturalnym było dla mnie zaproponowanie filmu, który oglądaliśmy na wakacjach w zeszłym roku: Truman show. Zdumiewa mnie też ich uwaga na innych ludzi, z którymi się spotykamy. Często krótkie spotkania w restauracji i lody stają się okazją do rozmowy o Bogu. I nie chodzi o jakieś teoretyczne wywody, ale o prawdziwe świadectwo wiary. To, co najpiękniejsze w naszej relacji to wspólna modlitwa przed posiłkami. Czasami ja odmawiam modlitwę po polsku i oni rozumieją jedynie: Amen. Ale myślę, że to, co nas najbardziej zbliża to wiara, traktowana jako coś podstawowego dla życia. Ostatnio znajoma z pracy zaprosiła mnie do „dłubania w dyni”, to tak przy okazji Halloween. To spotkanie pokazało mi jak ważne jest to co niesiemy z sobą. My naprawdę niesiemy obecność Kogoś Większego. Nawet jak to robimy bardzo nieudolnie. Halloween to czas dekorowania domów i wycinania „straszydeł” z dyni. Nikt tu już nie pyta: dlaczego się to robi? Nazywają to „tradycją”... moja znajoma ma drugiego męża (to też nikogo tu nie dziwi) i jego córka z pierwszego małżeństwa przyszła, by mnie poznać. Była przez cały czas bardzo ironicznie nastawiona do tego co mówiłam, cały czas żartowała. Trudno się z kimś takim rozmawia, z czasem jest to męczące. Pomyślałam, przecież to jeden wieczór – jakoś się wytrzyma. Ale potem uświadomiłam sobie, że to nie tak, że nie można brać życia na przetrzymanie i zaczęłam z nią rozmawiać, czym dla nas w Polsce jest ten czas. Przy okazji zobaczyłam jak piękna jest tradycja Kościoła katolickiego, że naprawdę służy człowiekowi. Potem rozmawiałyśmy o świętach. I to, co mnie najbardziej zaskoczyło to jej słowa: „Podoba mi się to o czym opowiadasz, podoba mi się wasza tradycja, bo jest pełna znaczenia”. To o czym pisze ks. Giussani stało się dla mnie namacalnym: każdy człowiek pragnie znać rację. Wskazanie na źródło, podanie racji – to tutaj ludzi bardzo pociąga, kiedy o czymś opowiadam. Zaskoczyła mnie tu troska o wiarę, prostota w proponowaniu tego innym. W pracy pytano mnie czy mam jak uczestniczyć w niedzielę we mszy św. Nikt tego nie odbiera w kategoriach wypytywania się, czy wtrącania się w nie swoje sprawy. Pytania dotyczące wiary innej osoby są podyktowane ciekawością, nie próbą udowodnienia komuś, że jego wiara jest gorsza. To również mnie bardzo uderza w rodzinie, w której mieszkam. Wiedzą, że dla mnie jest ważne zdanie Papieża, więc po ataku na Afganistan, znalazłam na stole fragmenty wypowiedzi Papieża wydrukowane z internetu. Bardzo mnie to poruszyło. Mimo, że nie uznają Papieża za głowę Kościoła, czytają jego słowa, co chcą sprawdzić, dlaczego dla mnie to takie ważne. Staram się pamiętać o modlitwie Anioł Pański. I bardzo ważne jest dla mnie towarzyszenie mi w tym przez Krzysia. Poprosiłam go, żeby się ze mną modlił – musi się modlić dwa razy, bo jak tutaj jest 12.00, to w Polsce jest już 18.00. staram się wysyłać mu maila koło 12.00, a jak zapomnę to dostaję maila od Krzysia. I to dla mnie jest piękne. Bardzo mu jestem wdzięczna, że pomaga mi pamiętać. Bo to nie tylko modlitwa, to moment, który mnie przywołuje i czyni uważniejszą. Teraz, kiedy nie mam jak uczestniczyć w Szkole Wspólnoty, nie mam nawet jak dojechać do Waszyngtonu, czy Filadelfii jest we mnie olbrzymie pragnienie uczestniczenia w niej. Uważniej czytam tekst i wszystkie notatki od przyjaciół z Wrocławia. Mam większą gorliwość i troskę o to, co zostało mi w tym towarzystwie podarowane. Widzę wyraźnie, że w tym miejscu, jakim jest ruch, jestem ciągle wychowywana do bardziej świadomego i piękniejszego przeżywania życia. Dzięki temu, dzięki świadomości pozytywności rzeczywistości jestem tu szczęśliwa. Rozmawialiśmy ze Skipem (ojciec rodziny, u której mieszkam) o tekście „Z nieskończonością w sercu”. Tłumaczyłam mu fragmenty i rozmawialiśmy. To chyba była nasza Szkoła Wspólnoty – z metodystą. Ciągle mam w głowie słowa, które usłyszałam w La Thuile, że przyjaźń jest po to, by pomagać sobie rozpoznawać Obecność. Bez przyjaciół tuż obok, bez ich twarzy jest trudniej, dlatego proszę o modlitwę i dziękuję za każdy mail. Dagmara z Wrocławia
Niezależnie gdzie jesteśmy W tym roku, zupełnie niespodziewanie firma oddelegowała mnie do pracy przy projekcie wykonywanym w Houston. Nie jest to moja pierwsza praca wykonywana w innym kraju, ale Texas mnie przerażał. Po spotkaniu w La Thuile dostałam e-maila od Michała Orkisza, z informacją, że jest tutaj wspólnota CL. Dzięki wynalazkowi, jakim jest poczta elektroniczna, szybko otrzymałam z Nowego Jorku adres osób odpowiedzialnych za wspólnotę. Zadzwoniłam do nich i umówiłam się na pierwsze spotkanie. Przyjechali po mnie. Ponieważ nie mieszkam w samym Houston, ale na jego peryferiach w Sugarlandzie, jakieś 40 km od centrum. Na texanskie warunki nie jest to duża odległość, ale ja nie mam prawa jazdy, a tu, poza centrum żadna komunikacja miejska nie istnieje – samochód jest jedynym środkiem transportu. O wędrówkach pieszych nie ma mowy, ze względu na zbyt duże odległości, a dodatkowo w miesiącach letnich przez wysoką temperaturę i wilgotność. Wspólnota CL w Houston liczy ponad 30 osób (licząc też malutkie dzieci). Głównie, ale nie tylko, są to młode małżeństwa. Odpowiedzialni Polo i jego żona ELisabetta to Włosi, którzy od trzech lat mieszkają w USA. Szkoła Wspólnoty wygląda trochę inaczej niż u nas. Przede wszystkim odbywa się w domach, za każdym razem u kogoś innego. Jest co prawda do dyspozycji pomieszczenie przez parafii, ale wygodniej jest spotykać się w domach z powodu małych dzieci, nad którymi łatwiej wtedy czuwać. Informacja o miejscu spotkania wysyłana jest e-mailem. Spotkanie zaczynamy wspólnym śpiewaniem, potem czytamy tekst, rozmawiamy na jego temat i na koniec odmawiamy modlitwę. Często zostajemy dłużej, bo po pracy z tekstem jest wspólna kolacja. Szkołę Wspólnoty w Houston przeżywam jednak trochę inaczej niż w Gliwicach. Bariera językowa jest dla mnie zbyt duża. Skupiam się bardzo na tym żeby rozumieć, gdyż rodowici texańczycy mówią szybko i ze specyficznym akcentem. Dla mnie jest to przede wszystkim okazja do spotkania z ludźmi, którzy tutaj w Texasie żyją doświadczeniem proponowanym przez ks. Giussaniego. Uderzyło mnie to, że wspólnota jest międzynarodowa: Włosi, Sudańczycy, Meksykanie i Amerykanie. 23.09 razem z sąsiednimi wspólnotami z Dallas i Austin rozpoczęliśmy kolejny rok pracy. Zaplanowana była msza św. i piknik w parku, ale pogoda nie dopisała więc po mszy spotkaliśmy się w domu u jednego z małżeństw. Dużo rozmawialiśmy, oczywiście były też wspólne śpiewy w różnych językach, a pod koniec kilka osób powiedziało świadectwa. Włoszka z Dallas mówiła, jak zdecydowała się iść drogą doświadczenia Ruchu na zawsze i jak konkretnie pomaga jej to w codzienności. O swoim spotkaniu z Ruchem opowiadali też studenci z Meksyku. Kolejny raz stało się dla mnie jasne, jak ważna jest ta przyjaźń, niezależnie od tego gdzie jesteśmy. Kiedy rozmawiałam z Polo i zapytałam, czy tęskni za swoim krajem powiedział, że jest tutaj ze swoją rodziną, ma przyjaciół i kroczy tą samą drogą, którą szedłby mieszkając we Włoszech. Jest w innym miejscu, ale żyje tak samo. Dla mnie jest ważne to co powiedział, bo ja zawsze z trudem godzę się z koniecznością wyjazdu, nawet tylko kilkumiesięcznego. Dziś jest pierwsza niedziela Adwentu. Dla mnie jest to drugi z rzędu Adwent, który przeżywam na delegacji. Tym razem jest mi łatwiej. Asia z Gliwic
Bez rutyny
Pielgrzymka to szczególny czas, bo człowiek wychodzi w fizyczny sposób ze swojej codzienności i podąża z determinacją za czymś, co pociąga jego całą istotę. Nawet postronny niewierzący obserwator zostaje poruszony i musi stwierdzić, że pielgrzym wkracza w sferę innej, niecodziennej, niezwykłej rzeczywistości. Myślę, że głównym problemem, który postaje jest to, czy człowiek wyrywa się ze swojego życia, żeby szybko i łatwo na chwilę przeżyć coś nowego, i zaraz wskoczyć z powrotem na stare tory, czy też zabiera ze sobą swoje całe życie, aby ofiarować je Komuś Większemu i dać je przemienić, aby wiara stała się życiem, by miała treść nie tylko w tym wyjątkowym momencie.
Tegoroczna pielgrzymka nie była już moją pierwszą, dlatego obawiałem się, że może nie być niczym szczególnym. Wiedziałem, że nie będę przeżywał jej mocno na poziomie wzruszeń czy innych emocji. Wiedziałem też jakich się spodziewać warunków fizycznych (oprócz trasy Kraków-Częstochowa i pogody oczywiście). Jednym słowem, na początku wydawało się, że okoliczności, które miały za zadanie zburzyć rutynowe, nawykowe podejście do życia i zapewnić przemianę sposobu jego postrzegania, nie będą spełniać swego zadania.
Dwa tygodnie przed pielgrzymką przeczytałem wprowadzający artykuł autorstwa ks. Jurka: „Błaganie na pielgrzymce ma wymiar bardzo cielesny... ogarnia całego człowieka...”. Pomyślałem sobie: „Oczywiście. To nie nowina. Niektórzy będą błagać Wszechmocnego, żeby przestało padać, albo żeby słońce mniej świeciło lub buty zrobiły się wygodniejsze. Bardziej ambitni, żeby zagrano lepszą piosenkę. Jak się zagapię to będzie to również myślą przewodnią mojej pielgrzymki”. Jednak dalej w tekście znalazłem wyjaśnienie o co błagamy: o rozpoznanie Obecności, która jest znaczeniem wszystkiego. A to już było dla mnie coś nowego. Muszę się przyznać, że tak sformułowana myśl nie była nigdy wcześniej intencją mojej pielgrzymki. Może dlatego nie, bo ta intencja mierzy bardzo wysoko i wydaje się zbyt zuchwała. Człowiekowi trudno sobie wyobrazić by Obecność Najwyższego mogła stać się na stałe nieodłącznym składnikiem czy nawet samą esencją jego życia, nowym światłem w każdym momencie i w każdym aspekcie. Chyba, że ma się silne wsparcie wspólnoty i autorytetów. Zresztą – jeśli mamy „być realistami i prosić o to co niemożliwe”...
Wieczorem, dzień przed wyjściem w Krakowie wszyscy Polacy spotkali się najpierw sami z księdzem Beppe. Postawił on pytanie: dlaczego pielgrzymujemy? Stwierdził, że właściwie wygodniej i przyjemniej byłoby mu spotkać się z księdzem Jurkiem nad ciepłym morzem i tam spędzić miło czas. Postawił nawet zagadnienie mniej więcej w ten sposób: „Czy nie jestem głupcem?”. Wymowa była taka, że gdyby rozpatrywać wszystkie inne motywy, oprócz szczególnej Obecności Pana, znalazłyby się dużo lepsze sposoby spędzenia tego czasu. Od razu przyszła mi na myśl zdecydowana prośba Mojżesza: „Jeśli Ty sam nie pójdziesz z nami, to raczej zakaż nam wyruszać stąd”. Na pielgrzymce mamy szczególną szansę, by rozpoznać Jego Obecność i jest to jedyną sensowną racją wyruszenia w drogę.
Kiedyś (zresztą też na pielgrzymce) słyszałem kazanie o tym, że modlitwa błagalna wychodzi nam łatwiej, natomiast uwielbienie jest doskonalszą, bo bezinteresowną formą modlitwy. Teraz uświadomiłem sobie, że właśnie dlatego najbardziej sensowne i skuteczne jest prosić Boga, by uzdolnił mnie do uwielbienia Boga całym życiem. Przecież Apostołowie prosili „Panie, przymnóż nam wiary”. Starałem się więc prosić o tę wiarę, czyli o rozpoznanie obecności. Starałem się ciągle na nowo. Skoro tajemnica istnieje i ogarnia wszystko, to logiczne i uczciwe wobec siebie jest uznać ten fakt. W ten sposób uczestniczy się w nieustannej przemianie sposobu postrzegania świata. Zachodzi tu pewna analogia z sakramentem. Niezależnie od nas istnieje pewna obiektywna rzeczywistość, która jednak wydarza się w danym czasie i miejscu, gdy ją przywołujemy. Prosiłem już bez skrupułów, że proszę o zbyt wiele. Ta rzeczywistość, co oczywiste, nie należy do mnie i dlatego nie może być powodem ani taniego samozadowolenia ani wyrzutów, że mam coś, co mi się nie należy. To ja mam przynależeć do tej tajemnicy.
Jeśli chodzi o moje poczucie dysproporcji między ambitną intencją a ludzkimi możliwościami, okazało się, że to właśnie spostrzeżenie, szczere poczucie tej dysproporcji, nawet przepaści dzielącej czasami życie od wiary, gwarantuje efektywność błagania. Pan często daje człowiekowi według jego potrzeb i pragnień. Kto wie, że czegoś mu brak, ten żebrze. Kto wie, że jest coś wielkiego, co rozdają za darmo, ten żebrze. Dlatego czasem szkoda mokremu człowiekowi chwili czasu na to, aby błagać o przerwanie deszczu, kiedy można błagać w tym samym czasie o coś nieporównywalnie większego. (Chociaż ja osobiście nie doszedłem do tego poziomu, by podczas owego jednego a dużego deszczu całkiem ignorować na przykład oryginalne wrażenia, gdy w mokrych sandałach stopa ślizga się szybko po dnie, jak po lodzie i zatrzymuje, gdy pasek wrzyna się w bose stopy nasiąknięte jak u topielca).
Pełna wiary postawa nie jest niczym szczególnym u człowieka w trakcie pielgrzymki. Natomiast najbardziej wymowny dowód, że Chrystus jest Bogiem mamy właśnie wtedy, gdy rutyna zwykłego życia zostaje odkupiona, przemieniona. Gdy rozpoznanie Obecności trwa w okolicznościach, w których spędza się większość czasu. Gdy można utkwić spojrzenie w pamięci tego, co się w nas obudziło. Skoro ludzki czynnik stał się metodą Pana, to im bardziej normalne i typowe okoliczności, tym głębiej można je przeżywać i dostrzegać w nich pełnię znaczenia.
Piotrek Mittelstaed
|